Zarówno na polskiej scenie elektroniczno-popowej, jak i producenckiej, Kamp! są od lat rozpoznawalną nazwą. Jeszcze w tym roku ukaże się trzecia długogrająca płyta trio, a praca nad nią stała się przyczynkiem do dłuższej rozmowy z jednym z członków zespołu Radosławem Krzyżanowskim (oraz – przez moment – z wokalistą Tomaszem Szpaderskim).

Jakub Milszewski: Co się zmieniło w Kamp! od czasu debiutanckiego longplaya w 2012 roku?
Radosław Krzyżanowski: Zmieniło się niemalże wszystko. Nasze podejście, status, doświadczenie, świadomość muzyczna, w końcu miejsce w którym tworzymy i mieszkamy. Przez wiele lat mieliśmy bazę w Łodzi i mimo że mieszkałem we Wrocławiu, dojeżdżałem do chłopaków raz na dwa tygodnie i siedzieliśmy nad nagraniami przez kilka dni. Zaczynaliśmy u mnie na strychu w domu rodzinnym, potem mieliśmy studio w wielkim mieszkaniu w centrum, które wynajmowaliśmy wspólnie z naszym kumplem – tam finalizowaliśmy debiutancki album. Na koniec korzystaliśmy z super profesjonalnego pomieszczenia w Toya Studio i tam też powstawały „Baltimore” i „Orneta”. W tym czasie już jednak nikt z nas nie mieszkał już w Łodzi, więc studio stało przez większość czasu puste. Obecnie mamy studio w Warszawie, gdzie mieszkamy ja i Michał, a Tomek ma swoje domowe studio w Gdyni. Przesyłamy sobie pomysły, konsultujemy się na facetimie i w ten sposób pchamy numery do przodu – można powiedzieć, że w sposób turowy. Tworzymy razem i osobno jednocześnie, a w trójkę spotykamy się częściej przy okazji koncertów.
Taka forma pracy sprawia, że jesteście bardziej płodni niż wtedy, kiedy pracowaliście razem w jednym pomieszczeniu?
Nam ten system sprawdza się na ten moment doskonale. Wcześniej koszarowaliśmy się na pięć dni, przez cały ten czas okupowaliśmy jedno pomieszczenie w studiu. Po latach doceniliśmy te momenty, kiedy każdy ma możliwość indywidualnej pracy i nie musi patrzeć na kolegów – czy im się to spodoba, czy nie – może to robić po prostu po swojemu, często na tak zwanym przypale. Z tej wolności często wynika coś nieoczekiwanego, indywidualnego i bardzo inspirującego. Jesienią i zimą spotykaliśmy się trochę w warszawskim studiu, żeby posiedzieć nad muzyką razem. Okazało się, że to jest jednak dobre na takie jedno-dwudniowe strzały, żeby zrobić burzę mózgów. Dłuższe przebywanie w pełnym składzie, zwłaszcza zimą, powodowało ogólne zamulenie i niski stopień decyzyjności. A bez szybkich i śmiałych decyzji proces twórczy bardzo zwalnia.
Czyli każdy z was pracuje sam, obrabia swoje pomysły do momentu, w którym będzie z nich zadowolony, a potem, w tych rzadkich momentach kiedy jesteście na łączach albo się spotykacie, zastanawiacie się co z tym dalej zrobić, jak to połączyć, o czym zaśpiewać.
Przy pierwszej i drugiej płycie najczęściej improwizowaliśmy w studiu, pomysły rodziły się na bieżąco. Typowa praca zespołowa, jak w salce prób. Teraz to się zmieniło, każdy z nas ma swoje, osobne pomysły i puszczamy je w obieg. Czasami jest tak, że masz jakiś pomysł, jakiś fragment, ale nie wiesz co z nim zrobić. Ktoś inny na to spojrzy i od razu wie, że to trzeba tak ustawić, a z tym trzeba zrobić tamto. I z minutowego pomysłu robi się prawie cały utwór. Świeże podejście innych jest tu bardzo pomocne. Ciężko jednak mówić o jakimś wzorcu pracy, bo układa się to bardzo różnie. Grunt, że idzie do przodu.
Czy taki system nie powoduje niesnasek? Czy dużo jest sytuacji, w których jeden z was jest orędownikiem danego pomysłu, a dwóch pozostałych zupełnie tego nie chwyta?
Wiadomo, nikogo do niczego nie będziemy zmuszać. Dlatego mamy taki system, że wrzucamy swoje pomysły i każdy – niezależnie od tego, czy mu się ten zespół podoba, czy nie – próbuje coś z tym zrobić. Czasami to jest bardzo duża ingerencja, bo zwalniasz jakiś motyw o 20 BPM albo kompletnie zmieniasz brzmienia. Ale jest jakieś pole, w którym chcemy się znaleźć. Nie chodzi o to, że mamy się zmuszać, a o to, żeby poszukać i zderzyć się z czymś. Czasami coś niekoniecznie ci działa, ale kiedy dołożysz coś swojego okazuje się, że odkrywasz drugie dno i to staje się to dla ciebie intrygujące. Oczywiście jest sporo pomysłów, które nie przechodzą przez sito. Odkładamy je. Może kiedyś do nich wrócimy, a może wykorzystamy je przy pracy z kimś innym. Najważniejsza kwestia to szczerze mówić i nie zostawiać problemów na później. Póki co dobrze nam to idzie, więc ten proces twórczy jest zdrowy i nie napotyka na blokady czy niemoc.
Czy nowa płyta ma już jakiś tytuł?
Jeszcze nie. Kwestię tytułów zostawiamy na koniec. Do albumów podchodzimy koncepcyjnie, na ten moment jest prawie skończony. Robimy jeszcze jeden utwór, który ma dopełnić płytę. Utwory są dość intensywne, mniej więcej wpisują się w schemat zwrotkowo-refrenowy, oczywiście na nasz elektroniczny sposób. Szukamy jeszcze utworu, który będzie oddechem od tej intensywności. Dopóki nie ma całości, ciężko myśleć o albumie jako kompletnym dziele. (dziś już wiemy, że album nosi tytuł „Dare” – przyp. J.M.)
Czy na podstawie tego, co macie, da się określić, jak ten album będzie się różnił od „Ornety” czy od „Kamp!”? Wspomniałeś o schemacie zwrotkowo-refrenowym i intensywności. Czy jest jeszcze jakiś wyróżnik? Pomiędzy dwoma pierwszymi albumami jest w końcu spora różnica brzmieniowa.
Tak, bez wątpienia te dwa albumy różniły się od siebie i w pewnym sensie się dopełniały. Debiut był ciepły, piosenkowy, ejtisowy, miał łatwiejszą do wychwycenia bazę inspiracji. Druga płyta była bardziej elektroniczna, przestrzenna, eksperymentalna, w formie i brzmieniu. Nieco na ślepo wchodziliśmy w pewne zaułki i taka eksploracja była fajną rzeczą. Trzecia płyta jest najbardziej różnorodna. Są i piosenki, które mogłyby się znaleźć na debiucie, jaki i wycieczki, jakich nie robiliśmy nawet na „Ornecie”. Czerpaliśmy i z trapów, i z techno. Sam ten rozstrzał jest tak wielki, że da się w nim pomieścić bardzo dużo i nam się to chyba udało, bez uszczerbku na spójności. Czuję, że album trafi zarówno do tych, którzy lubili debiut, jak i do tych, dla których pierwsza płyta była zbyt cukierkowa i piosenkowa, a lubili „Ornetę” za eksperymentalność. Nowa płyta jest fuzją, ale jest też krokiem dalej, bo ciężko będzie przy niej odnajdywać referencje. Po raz pierwszy tak bardzo nie patrzymy na innych, a po prostu robimy swoje.

Kiedy w 2012 roku ukazała się wasza pierwsza pełna płyta, było o was głośno. Wielu przepowiadało, że będziecie naszym towarem eksportowym. Część z tych przepowiedni się spełniła, bo wasza działalność jest znana za granicą, ale jak to wygląda z waszej perspektywy? Czy te oczekiwania nie były za duże?
Faktycznie wtedy sporo jeździliśmy po świecie. Przez kilka następnych lat wracaliśmy do Stanów czy do Wielkiej Brytanii na koncerty. W 2014 roku wydaliśmy EP-kę dla nowojorskiej wytwórni Cascine. Dla nas było to spełnienie marzeń, bo w pewnym momencie bardzo się artystami z tego labelu inspirowaliśmy. W tym sensie spełniliśmy swoje oczekiwania. Wiadomo, że wszystkiego się nie udało zrobić, ale nie patrzymy na to w kategoriach zaprzepaszczonej szansy. To, co się udało, to świetna rzecz. Cały czas zdarza nam się jeździć po Europie na koncerty. Liczymy też, że wraz z nową płytą uda nam się zrobić restart. „Orneta” była specyficznym albumem, bo była dosyć introwertyczna. To nie jest materiał, z którym łatwo się przebijać na szersze wody.
Ale chyba nie była też aż tak trudna.
Widzisz, to zależy od punktu widzenia. Pamiętamy takie głosy, że debiut był taki fajny, melodie były super, a teraz jesteśmy tacy mroczni. Zależy, czy patrzysz przez pryzmat kogoś, kto lubi piosenki, czy kogoś, kto lubi jakieś bardziej eksperymentalne rzeczy. Dla nas to była ważna lekcja. Wracając do oczekiwań: swoje oczekiwania spełniliśmy. A czy spełniliśmy oczekiwania dziennikarzy? Nie wiem, ty mi powiedz.
Ale ja też nie wiem. Pamiętam natomiast wywiad z jednym z was, w którym poruszony był temat wspomnianej EP-ki dla Cascine. Dziennikarka pytała, czy sam fakt nagrania i wydania tej EP-ki u nich był sukcesem. Ja z kolei zastanawiałem się, czy samo wydanie może kiedykolwiek być sukcesem, czy raczej jako sukces powinniśmy traktować dotarcie z nią do odpowiedniej liczby odpowiednich odbiorców.
Można to też w ten sposób rozważać. Na pewno jednym z filarów pozycji zespołu jest, to w jakiej oficynie wydaje. Dla nas to był sukces, również dosyć mierzalny, jeśli chodzi o odbiór czy reakcje dziennikarzy i blogerów. Mieliśmy np. super recenzje w brytyjskim „Guardianie”, gdzie Paul Lester pisał, że gramy na nutę ibizową, ale z głębią smutku wschodnioeuropejskiej duszy. Brzmiało to, jakby znajdował w tym nową jakość. Byliśmy z tego po prostu dumni.
To zaistnienie na Zachodzie, jakichkolwiek rozmiarów by nie było, jest faktem. Jak udało wam się sprzedać swoją muzykę za granicą? W jaki sposób wychodziliście swoje kontakty?
Kluczowe były czasy, w których zaczynaliśmy, czyli okolice 2008–2009 roku. Wtedy rządziła blogosfera muzyczna. My czytywaliśmy te blogi i obserwowaliśmy tę elektropopową rewolucję. Na topie były wtedy zespoły takie jak Crystal Castles, Cut Copy czy Justice. My się tym jaraliśmy. Kiedy zaczęliśmy robić muzę i zaczęło nam to wychodzić, stwierdziliśmy: „Kurde, czemu im tego nie wysłać?”. Kiedy w 2010 roku zrobiliśmy „Heats / Distance of the Modern Hearts” i rozesłaliśmy to do zachodnich blogów, mieliśmy zajebiste odpowiedzi – 50 czy 60 recenzji na różnych blogach, ważniejszych i mniej ważnych. Kiedyś pisał o nas nawet Mad Decent, blog prowadzony przez m.in. DJ-a Diplo. Ten bezpośredni kontakt był kluczem do sukcesu. A ponieważ zrobiło się tego dużo, to złapała nas portugalska wytwórnia DISCO Texas. Stwierdzili: „Hej, chcemy coś z wami zrobić, przyślijcie, co tam macie”. A mieliśmy akurat „Cairo”. Strasznie się tym zajarali i tak to poszło dalej, był moment, że byliśmy na samym szczycie portalu agregującego recenzje z blogów, czyli HypeMachine. Wszystko było jednak naszą inicjatywą. Po prostu szukaliśmy swojej szansy. I faktycznie ta muza się podobała i spotkała się z szerokim odzewem na świecie. „Cairo” otwierało jeden z mixtape’ów Magiciana, tego od „I Follow Rivers” Lykke Li. Jaraliśmy się.

Nie byliście zrezygnowani tym, że wysyłacie milion maili, a dostajecie trzy odpowiedzi?
No właśnie nie, bo mieliśmy tych odpowiedzi dużo. Działaliśmy skutecznie, pisaliśmy do ludzi osobiście, bo to była nasza zajawka. Kiedy pisaliśmy do bloga, to nie na zasadzie: „Cześć, napiszcie o naszej muzie”, tylko można było z tego maila wyczuć, że to nasza pasja, że tego bloga też czytamy. Wszystko to było więc takie naturalne. W ten sposób udało nam się tę pozycję zbudować na tyle, że wydanie singli w DISCO Texas czy Cascine było wisienką na torcie. Ale to bazowało na pracy u podstaw. Nie liczyliśmy, że ktoś coś za nas zrobi, tylko waliliśmy maila za mailem. Wtedy też udawało nam się trochę pojeździć po Europie i świecie, co też fajnie działało.
Tak to chyba obecnie trzeba robić. No i własna oficyna wydawnicza też się artyście przydaje, a wy macie swój Brennnessel. Inaczej wszelkie profity idą gdzieś indziej.
Przez wiele lat prowadziliśmy Brennnessel – część z tych pozycji, które wymieniałem, wydaliśmy pod własnymi skrzydłami. Ale nie wydaje mi się, żeby to było teraz konieczne. Jeśli ma się smykałkę, to można prowadzić i zespół, i label, ale my jesteśmy teraz na maksa skupieni na muzyce i trochę nam przeszło „robienie” labelu. Rynek też się zmienił. Przed chwilą mówiłem o blogach – teraz ich nie ma. Wszystko się scentralizowało. Mało kto pisze o muzyce w taki sposób, w jaki pisało się te osiem lat temu. Wszystko przesunęło się w kierunku uproszczenia komunikatów i lajfstajlu – muzyka stała się fajnym dodatkiem i więcej korzyści będziesz mieć, jeśli bloger modowy wrzuci na Instagrama twój utwór, niż jak będziesz mieć recenzję w muzycznym magazynie. Czasy się zmieniły, ale my się tego nie boimy, rozumiemy te zmiany i uczymy się po prostu jak skutecznie funkcjonować w nowych warunkach.
Mówisz, że zmieniła się branża, ale zapomniałeś o tym, że zmienił się też poziom zespołu. Nie jesteście już małym zespolikiem, więc jeśli ktoś się do was zgłasza, to raczej z konkretną propozycją.
Wbrew pozorom mieliśmy już dawno temu do czynienia z dużymi labelami, ale w duchu DIY stwierdzaliśmy, że robimy wszystko sami, trochę na zasadzie „sprawdźmy, jak nam wyjdzie”, ale trochę też „udowodnimy, że potrafimy to zrobić”. Zawsze wychodziliśmy na tym dobrze, ale nie ma co się czarować – to bardzo pracochłonne. Wymaga cholernie dużo pracy, pieniędzy, czasu. A mógłbyś też czas przeznaczyć na kwestie stricte muzyczne. Albo odpoczynek. To po prostu kwestia wyboru i tym razem zdecydowaliśmy, że chcemy więcej czasu poświęcić po prostu muzyce.
Wróćmy do pracy nad nowym albumem. Czy poza waszą trójką ktoś jeszcze jest w nią zaangażowany?
W zeszłym roku robiliśmy dwa utwory z Bartkiem Dziedzicem. Bardzo się polubiliśmy – to super gość, który zainspirował nas swoją wiedzą, pracowitością i takim podejściem, że jak nie przez drzwi, to przez okno. Bartek ma specyficzny styl, jak słyszysz „Syreny” Rojka, to od razu wiesz, kto to robił. Spróbowaliśmy, bo chcieliśmy zobaczyć, jak te nasze rzeczy będą przez niego przetworzone. „Deny” i „Turn My Back On You” to były piosenki, które Bartek przefiltrował przez swoją wrażliwość i doświadczenie. Wyszły bardzo fajne rzeczy, których bez niego na pewno byśmy nie zrobili, ale nie są dokładnie tym, czego chcieliśmy. Na koncertach okazywało się, że te utwory ciężko jest nam zagrać. One oczywiście wychodziły i to nie były złe wykonania, ale to nie było to, co nam w duszy gra. W zeszłym roku przyszedł też moment, w którym Bartek musiał zająć się produkcją dla Dawida Podsiadło. Okazało się, że czasowo jesteśmy bardzo rozbieżni. My stwierdziliśmy, że to, co nas najbardziej jara w tworzeniu muzyki, to produkcja, czyli ta kompetencja, którą Bartkowi w dużej mierze oddawaliśmy. Bez tego trochę zgubiliśmy swoją tożsamość. Te dwa utwory zrobione z Bartkiem, które wypuściliśmy wcześniej, miały się znaleźć na albumie. Finał jest taki, że ich nie będzie. Będzie jeden – ostatni nad którym pracowaliśmy razem z Bartkiem, poza tym same kompozycje przygotowane przez nas. Bartek nas jednak bardzo zainspirował pracowitością, podejściem, otwartością na różne historie. Czasem przychodzisz z kompozycją, wydaje ci się, że jest gotowa, zajebista, skończona, a tutaj trach! – ktoś ci ją przewraca do góry nogami. Dzięki takiemu podejściu możemy sobie pozwolić na więcej. W kwestii współpracowników: płytę miksuje i masteruje Rafał Smoleń. Przez trzy miesiące wysyłaliśmy mu kolejne utwory do miksowania, więc na samym początku nie było jeszcze jakiejś ogólnej wizji brzmieniowej, ona dopiero klarowała się wraz z kolejnymi kończonymi utworami i Rafała miksami. Fajnie, bo dzięki temu mieliśmy czas przespać się ze wszystkimi wątpliwościami, a też z góry nie zakładaliśmy, jak ma brzmieć album, i to wyszło w samym procesie. Muszę powiedzieć że ta współpraca przebiegała niesamowicie sprawnie – nie sugerowaliśmy Rafałowi żadnych rozwiązań, oprócz naszych miksów poglądowych. On po prostu brał to na warsztat, porządkował, stabilizował i dodawał jeszcze jakiś kolejny walor.
Wspominałeś, że pracujecie w dwóch studiach: podstawowe studio Kamp! jest w Warszawie, a Tomek ma własne w Gdyni. Skupmy się na tym warszawskim. Czy jesteś w stanie powiedzieć co w nim jest, jeśli chodzi o sprzęt, który jest najważniejszy dla zespołu?
Znów musimy nieco wrócić do historii. Kiedyś wszystko robiliśmy na komputerze. Potem zajaraliśmy się syntezatorami, nakupowaliśmy tego przez lata mnóstwo i mamy sporą kolekcję. Ale ostatnio pracowaliśmy z Bartkiem, który większość rzeczy robi na komputerze, więc wróciliśmy do podejścia „all in the box”. Jedyne, co nam jest potrzebne, to stabilny komputer, karta dźwiękowa i dobre monitory do odsłuchu. Przy obecnej ilości świetnie brzmiących narzędzi to nam w zupełności wystarcza. Nie mamy takich potrzeb, żeby wstawić dziesięć syntezatorów, pięć kompresorów i sześć delayów. Używamy ich wtedy kiedy dokładnie wiemy jaki efekt chcemy uzyskać. Mamy kilka sprawdzonych patentów typu Korg MS-20 przepuszczony przez chorus Maxona czy Minimoog á la Stephan Bodzin. Ale finalnie najważniejsza jest muzyka i pomysł, a nie narzędzie.

Trzeba jeszcze wiedzieć, jak tego software’u i hardware’u używać. Wy się tymi zagadnieniami interesowaliście, czy nauka przychodzi z doświadczeniem?
Jedno i drugie. Żeby być producentem muzycznym, trzeba być trochę nerdem, interesować się, przeczytać czasem instrukcję, a przynajmniej te kluczowych pięć kartek, przeglądać magazyny branżowe, oglądać tutoriale na YouTubie itd. Wiele rzeczy przychodzi z doświadczeniem, więc po latach jest łatwiej. Jak widzisz syntezator, to nie dziwi cię, dlaczego tu jest VCA, co to znaczy i tak dalej. Większość jest powielaniem klasycznych rozwiązań. Czasem coś nas oczywiście zaskoczy. Pamiętam, że jak kupiliśmy Propheta 12, a było to z pięć lat temu, to nas fajnie zainspirował. Dużo rzeczy, które wtedy robiliśmy („Baltimore” czy później „Orneta”) powstawało na nim. Generalnie nauka przychodzi nam dosyć łatwo. Przy nowym albumie, jaki nigdy wcześniej, z ogromną dbałością podchodziliśmy do kwestii brzmieniowych. Jeśli zaniedbasz je w początkowych etapach, to potem to się zemści, albo już na etapie aranżacji, albo dalej w miksie. Z jednej strony przewertowaliśmy masę materiałów odnośnie nowoczesnej produkcji wokalu, Tomek postanowił też zacząć brać lekcje śpiewu. Z drugiej strony czerpiemy mnóstwo inspiracji ze świata techno, gdzie precyzja brzmieniowa i umiejętność operowania napięciem jest kluczowa. Myślę że będzie to słychać bardzo dobrze na nowym albumie.
A gdyby zgłosił się do was inny artysta z propozycją wyprodukowania jego płyty – podjęlibyście się?
To zależy od tego, jaki mielibyśmy z tym artystą przelot. W zeszłym roku robiliśmy jeden numer na płytę Natalii Nykiel i bardzo sprawnie nam to poszło, podesłaliśmy Natalii dwa szkice, wybrała spokojniejszy, dograła swoje pomysły na wokal, a potem spotkaliśmy się w studiu i dokończyliśmy utwór w dwa wieczory. Takie rzeczy nas bardzo inspirują. Mieliśmy różne propozycje, ale chcieliśmy w pierwszej kolejności skończyć naszą płytę, więc odkładaliśmy je na później. Myślę, że niedługo podejmiemy się takiego wyzwania. I wcale nie musi to być artysta topowy, bardziej ktoś, kto zainspiruje nas swoim podejściem i ekspresją. No i zawsze chętnie robimy remiksy.
Ostatnie pytanie o nowej płycie. „Orneta” była płytą o zespole, albumem introspektywnym. Czy nowy album także będzie miał ogólny liryczny koncept?
Tomasz Szpaderski: Nie, to nie jest płyta tak bardzo konceptualna jak „Orneta”, bo prześlizguję się po wielu tematach. Po „Ornecie”, która faktycznie była introspektywna, chciałem dotknąć trochę bardziej ogólnych rzeczy. Nie ma więc motywu przewodniego. Chciałem śpiewać o bardziej przyziemnych rzeczach. „Don’t Clap Hands” jest piosenką absolutnie ekologiczną i opowiada o tym, żeby pamiętać o pewnych sprawach, żyć świadomie i że nie mamy powodów do dumy. Oczywiście te tematy w jakimś sensie odnoszą się do nas, ale są to teksty, które wychodzą szerzej. Nawet jeśli mówię w pierwszej osobie, to niekoniecznie mówię o sobie.