Kenny to jedna z gwiazd współczesnej gitary elektrycznej, który faktycznie robi z nią rzeczy zachwycające, ale nie boi się też całymi garściami czerpać z rockowej tradycji. Powiedzmy sobie też jasno, że podobnie jak inni wielcy panowie z gitarą, Shepherd potrafi śpiewać, ma charakterystyczny, ciekawy timbre głosu i właśnie to w połączeniu z płodnością artystyczną czyni z niego gwiazdę pierwszej jasności na współczesnym gitarowym firmamencie. Polecamy rozmowę o jego ostatniej, przesiąkniętej duchem Ameryki, płycie “The Traveler”, a także o tym, jak znalazł się w tym miejscu, w którym jest dzisiaj.
Witaj Kenny. Dzięki, że znalazłeś chwilę na ten wywiad. Masz teraz bardzo intensywny okres – album, trasa koncertowa.
Tak, tak. Ale to ja dziękuję za wywiad.
Zacznijmy od tego, że twój zespół, Kenny Wayne Shepherd Band, 2019 wydał płytę, a jej tytuł to „The Traveler” [„Podróżnik” – przyp. red.]. Na swojej stronie internetowej piszesz „Wszyscy jesteśmy kompanami w podróży przez życie”. Co zatem kryje się za tym tytułem? Co on oznacza?
Piosenka „Tailwind” mówi o tym, że życie jest pełne chaosu, ciągłych wzlotów i upadków. W refrenie pojawiają się słowa „Hej kompani, jedźcie dalej”. Chcę w nich przekazać, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, którzy decydując się podjąć tę podróż przez życie powinni mądrze doprowadzić ją do celu. Mamy inne korzenie, pochodzimy z różnych części świata, ale wszyscy jesteśmy towarzyszami podróży, i dlatego musimy darzyć się wzajemnie szacunkiem. Uznałem, że to świetne przesłanie. Poza tym, jako muzyk, faktycznie jestem w drodze przez całe swoje życie. Występowałem w najróżniejszych zakątkach świata, więc dosłownie też jestem podróżnikiem.
Na albumie „The Traveler” znajdziemy dziesięć utworów – osiem oryginalnych kompozycji i dwa covery. Kawałki wydają się bardzo zróżnicowane, dlatego pozwól, że zapytam – czym kierowałeś się, pisząc, a następnie wybierając piosenki na ten krążek?
Utwory na ten konkretny album pisałem w przeciągu ostatniego roku. Komponowałem pomiędzy wyjazdami i cyklami koncertów, do momentu aż uznałem, że mam wystarczająco dobrego materiału na nowy krążek. Za dwoma coverami kryją się ciekawe historie. Grałem utwór „Mr. Soul” z Neilem Youngiem i Stephenem Stillsem na koncercie charytatywnym, który wspólnie przygotowaliśmy. To było dla mnie tak niesamowite przeżycie, że postanowiłem zarejestrować ten kawałek w studiu. Jeśli chodzi o „Turn to Stone”, brałem udział w koncercie poświęconym twórczości Joe Walsha. Mnie, a także wielu innych artystów poproszono o zagranie muzyki Joego. Piosenka „Turn to Stone” była właśnie jednym z utworów, które wybrałem. Podobnie jak w przypadku „Mr. Soul”, nagrałem ją na album, aby uczcić tamto ważne dla mnie wydarzenie. Co do pozostałych piosenek na płycie, tak jak wspomniałem, są to kawałki, które skomponowaliśmy przez ostatni rok. Oczywiście, napisaliśmy więcej niż osiem piosenek. Na albumie znalazły się te, które uznaliśmy za najlepsze.
Myślę o sobie przede wszystkim jako o gitarzyście. Śpiewanie nie jest dla mnie niczym nowym, jakoś od 2004 roku moje wokale można było znaleźć na albumach KWS Band. Jest to natomiast coś, z czym rzeczywiście musiałem się oswajać. Wraz z kolejnymi krążkami śpiewanie przychodzi mi coraz łatwiej, ale mam w zespole naprawdę świetnego wokalistę, Noah Hunta.
Faktycznie, historie z coverami są bardzo ciekawe! A czy za resztą utworów też kryją się jakieś anegdoty? Na „The Traveler” nie ma piosenki tytułowej, ale gdybyś miał wybrać jeden kawałek, który najlepiej oddaje myśl przewodnią albumu, co by to było?
Tak jak już wspomniałem, tytuł „The Traveler” odnosi się do refrenu piosenki „Tailwind”, więc jest to chyba najbardziej reprezentatywna piosenka albumu. Ale tak naprawdę wszystkie utwory składają się w historię, każdy dopowiada jakąś jej część. Tak właśnie wybierałem te piosenki – materiał na płytę musiał być nie tylko świetnie nagrany, ale też przekazywać coś ciekawego.
No właśnie, nagrania. Co oczywiste, na albumie znajdują się twoje partie gitarowe. Ale nie tylko – śpiewasz również w czterech czy pięciu utworach, prawda?
Tak, dokładnie. Śpiewam główne partie w czterech kawałkach, a w „We All Alright” dzielę je z Noah [Huntem – przyp.red]. On śpiewa zwrotki, ja refreny.
To połowa piosenek na albumie. Powiedz mi w takim razie, myślisz o sobie bardziej w kategorii gitarzysty czy wokalisty? Która z tych dwóch ról jest ci bliższa?
Myślę o sobie przede wszystkim jako o gitarzyście. Śpiewanie nie jest dla mnie niczym nowym, jakoś od 2004 roku moje wokale można było znaleźć na albumach KWS Band. Jest to natomiast coś, z czym rzeczywiście musiałem się oswajać. Wraz z kolejnymi krążkami śpiewanie przychodzi mi coraz łatwiej, ale mam w zespole naprawdę świetnego wokalistę, Noah Hunta. On idealnie wykonuje swoją robotę, więc muszę zostawić trochę piosenek dla niego! Obecnie staram się rozdzielać wokale pomiędzy nas tak, jak wydaje mi się to stosowne. Zawsze mam konkretne wizje co do materiału, więc sprawdzam, czyj głos lepiej wpasuje się w jakąś piosenkę i wtedy decyduję.
Przejdźmy w takim razie do ciebie jako gitarzysty. Zacząłeś grać jako bardzo młody chłopak. Po internecie krąży historia, że do ćwiczenia na gitarze elektrycznej zainspirowało cię spotkanie ze Steviem Ray Vaughanem gdy miałeś siedem lat. To prawda? Mógłbyś coś o tym opowiedzieć?
Grałem na gitarze jeszcze zanim spotkałem Steviego, ale nie była to gitara elektryczna. Miałem takie małe gitary klasyczne z nylonowymi strunami. Grałem rzeczy typu „Smoke On The Water”, czy „Mary Had a Little Lamb”. Jednak gdy zobaczyłem Steviego, zacząłem marzyć o gitarze elektrycznej. Chciałem nauczyć się grać z taką samą pasją, uczuciem, zaangażowaniem jak on.
Myślę, że również w Twojej muzyce słychać, jak wielką inspiracją był dla ciebie Stevie. A czy teraz, jako uznany gitarzysta, mógłbyś podzielić się tym, jak szukać takich inspiracji, a także jak motywować się do grania? Myślę bowiem, iż większość gitarzystów zgadza się, że o ile występowanie przed publiką jest niewiarygodnym uczuciem, o tyle sam proces nauki, ciągłe powtarzanie jakichś ćwiczeń technicznych może być zniechęcające.
Tak, nie da się ukryć, że dojście do mojego obecnego poziomu gry zajęło mi całe lata ćwiczeń, starannego powtarzania różnych zagrywek. Ale dla mnie, nawet gdy byłem mały, nie było to zniechęcające. Ja po prostu kochałem ten instrument i uwielbiałem obserwować postępy, które robiłem. Jeśli robisz coś, co kochasz, to skupianie się na tym godzinami nie jest trudne. W ogóle nie masz wrażenia, że ciężko pracujesz. Czasem możesz czuć frustrację, jeśli na przykład jeszcze nie jesteś w stanie zagrać jakiejś rzeczy, ale taka frustracja tylko pomaga ci odnaleźć determinację do dalszych ćwiczeń, aż osiągniesz cel. Ćwiczcie pamiętając, że kochacie to robić, że kochacie grać. Największa rada, jaką mogę przekazać, to grajcie sercem i duszą. Ja staram się robić to każdego dnia.
Największa rada, jaką mogę przekazać, to grajcie sercem i duszą. Ja staram się robić to każdego dnia
Czyli motywacją jest dla ciebie sam kontakt z instrumentem i obserwowanie własnych postępów?
Tak. Oprócz tego czuję ogromną motywację, gdy ludzie mówią mi, że moja płyta jest dla nich ważna. Albo że przyszli na mój koncert i poczuli tam coś specjalnego. Takie momenty są dla mnie bardzo inspirujące.
Takiej inspiracji musiałeś mieć chyba ostatnio naprawdę dużo, bo na „The Traveler” partie gitar są świetne! Powiedz, co stoi za brzmieniem twojej gitary na tym albumie? Jakiego sprzętu używałeś, nagrywając piosenki? Na przykład bardzo ciekawi mnie brzmienie z „I Want You”. Jest bezbłędne!
W każdej piosence wyglądało to trochę inaczej. W czasie nagrywania korzystałem z sześciu różnych wzmacniaczy. Każdy kawałek grałem na dwóch lub trzech z nich, a później miksowaliśmy ich brzmienie. Wszystkie te wzmacniacze zostały zbudowane specjalnie dla mnie przez Alexandra Dumble’a, który jest chyba najbardziej utalentowanym twórcą wzmacniaczy na świecie. Na „The Traveler” pojawiają się też różne modele gitar. W „I Want You” gram na stratocasterze, którego nazywam „Copperboy”. Zaprojektowałem tę gitarę razem z Custom Shopem Fendera, a później oni wykonali ją według moich wskazówek. Przez większość „I Want You” gram na gitarze wpiętej prosto do wzmacniacza. Tylko w ostatniej solówce włączyłem tam overdrive w kostce. To jedyny efekt, którego użyłem w tej piosence. W innych utworach można usłyszeć mojego Stratocastera ‘61, Stratocastery ’58 i ‘59, , kilka Les Pauli oraz kilka gitar zrobionych na moje zamówienie. W dwóch utworach gram na gitarze z mojej sygnowanej serii, w dwóch wykorzystuję też Gibsona ES-335. Także przez album przewija się naprawdę sporo wioseł. Jeśli chodzi o efekty, na płycie można usłyszeć delay i univibe. Univibe’u używałem tu więcej niż na jakimkolwiek wcześniejszym albumie. Ogólnie jednak na tym krążku pojawia się niewiele efektów. Używałem dwóch overdrive’ów: TS808 Tubescreamera i King of Tone od Analogmana, wspomnianych univibe’u i delay’a. Nie jestem teraz pewien, czy w końcu wykorzystałem kaczkę, ale jeśli tak, był to Vox Clyde McCoy. I to właściwie tyle. Staram się, żeby moje brzmienie było bardzo naturalne.
Wspomniałeś o gitarach wykonanych na twoje zamówienie, a także o twojej sygnaturze, wyprodukowanej przez Fendera. Czym się kierujesz, projektując takie gitary? Jakie cechy, jakie elementy specyfikacji gitar są dla ciebie najważniejsze?
Cechami charakterystycznymi mojej ostatniej serii sygnatur były progi w rozmiarze jumbo (mam takie we wszystkich gitarach), gruby gryf i 12-calowy radius podstrunnicy, dzięki któremu wydaje się ona bardziej płaska. Oprócz tego gitary te posiadają mostki tremolo z siodełkami Graph Tech, które zapobiegają pękaniu strun, a także moje customowe przetworniki single-coil, zrobione przez Fendera. Współtworzenie gitar z tej serii było dla mnie naprawdę ekscytujące. To wspaniałe uczucie, dojść do takiego momentu kariery, że jakaś firma chce wyprodukować dokładnie takie gitary, jakich sobie zażyczysz.
To na pewno duże wyróżnienie. Na koniec chcę cię zapytać o trasę koncertową. W najbliższych miesiącach będziesz wraz z zespołem wiele koncertował, zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie, w tym także w Polsce. Oczekujesz tych koncertów z niecierpliwością? Co najbardziej podoba ci się w graniu na żywo?
Oczywiście, że na nie czekam! Nagrywamy albumy z myślą o przyszłych koncertach. Esencją tego, co robi mój zespół, jest właśnie granie na żywo. Granie nowego materiału dla ludzi, obserwowanie ich reakcji, tego, jak odbierają poszczególne utwory, co o nich myślą – te wszystkie rzeczy sprawiają, że występowanie jest tak ekscytujące. Według mnie to, co jako zespół robimy najlepiej, to właśnie koncerty. Dlatego zawsze nie możemy się ich doczekać.
W takim razie bardzo dziękuję za rozmowę i trzymam kciuki za udane koncerty i dobry odbiór płyty!
Dzięki!
Rozmawiała: Sylwia Michalak