Maciej to gitarzysta, kompozytor, producent muzyczny. Współpracował i koncertował z polskimi i zagranicznymi artystami, m.in. Antonim „Ziutem” Gralakiem, Włodzimierzem Kiniorskim, Wojtkiem Waglewskim, Michałem Urbaniakiem, Tadeuszem Nalepą i Małgorzatą Ostrowską. W latach 1992-1998 członek poznańskiej blues rockowej formacji Hot Water. Teraz chyba znudziły się mu hałasy i przestery, bo powołał wraz z synem Szymonem Siwierskim projekt Mist – oryginalny w formie, gatunkowo otwarty i ambientowy w treści.
Grałeś w czołowym polskim zespole blues rocka – Hot Water, ale też z Tadeuszem Nalepą i Wojciechem Waglewskim. Powiedz na początek Czytelnikom TopGuitar na jakich płytach można posłuchać twojej gry.
Wiele w moim muzycznym świecie pozytywnych rzeczy się wydarzyło. Z Hot Water nagrałem dwie płyty „Hot Water” i „Wolne od świąt”, przy pierwszej producentem był Wojtek Waglewski, z którym to zagraliśmy sporo koncertów na trzy gitary, ale nie było gitarowo „tłoczno” ze względu na przemyślane oszczędne aranżacje. Była też niezapomniana przygoda z Tadeuszem Nalepą i Michałem Urbaniakiem, następnie chronologicznie to płyta „Calandelondo” z moim przyjacielem z Tanzanii cudnie śpiewającym ballady w języku suahili, The Coupland „Illusion” to projekt z duńską wokalistką Petiną, Antonim Gralakiem i skandynawskimi muzykami. Płyta „Niewidzialni ludzie” wymyślona i zagrana dla fundacji „Odzyskać Radość”, pomału kończymy materiał z Anią Brodą, myślę, że przyszły rok zaowocuje wydawnictwem. Mój solowy album „Insomnia” też mniej więcej za rok ujrzy światło dzienne. No i moja ostatnia, chyba najważniejsza do tej pory dla mnie płyta „Mist” nagrana z synem podczas koncertu w klubie Dragon, no i wydana też w edycji winylowej…bo nasza muzyka z Szymonem nastraja do słuchania płyty w całości, bez pośpiechu, z lampką czerwonego wina, koniecznie na gramofonie.

To było dość rokendrollowe towarzystwo, prawda? Jak wspominasz tamte lata? Czego się nauczyłeś jako gitarzysta? Może czegoś żałujesz z tamtych lat?
Cały czas się uczę, nabieram pokory, tablista w Indiach uczy się kilkadziesiąt lat i uważa, że dużo pracy przed nim… Tamte lata… no cóż, miały swoje dobre i te mniej fascynujące chwile, ale patrząc z perspektywy czasu niczego nie żałuję, oczywiście pewne rzeczy bym skorygował… (śmiech), ale rozważania na ten temat chyba nie mają sensu. Fakt, było rockendrollowo z wszystkimi tego konsekwencjami! Ale piękny czas, Maciek Sobczak – lider Hot Water – pokazał mi Pana J.J. Cale, w którego dźwiękach gitary się zakochałem… Był rok 1991 i w Poznaniu w sklepie muzycznym pojawił się pierwszy amerykański model Fendera Stratocastera, ja go kupiłem… kosztował majatek, ale był mój! Tak nawiasem, pamiętam wcześniejsze czasy, gdy struny gotowało się w wodzie z solą, aby je odświeżyć, bo w sklepie muzycznym to był deficytowy towar. Zresztą przechytrzyłem system, bo zatrudniłem się jako technolog w Poznańskich Zakładach Przemysłu Muzycznego, gdzie produkowano struny do gitar i problem braku strun dla mnie i moich kolegów gitarzystów z Poznania przestał istnieć (śmiech).
Bardzo zaczynam doceniać prostotę przekazu, staram się w mojej muzyce eliminować wszelkie zbędne nuty. Jeśli chcemy coś z serca przekazać, to można w paru słowach bez zbędnych fajerwerków
Z czego wzięła się twoja słabość do tej „muzyki między dźwiękami”, do nastrojowości, melancholii, ciszy? Przecież musiałeś fascynować się Hendrixem, Led Zeppelin, Stonesami, gdzie się to ulotniło?
Chyba wszyscy gitarzyści grający, nazwijmy to kolokwialnie, muzykę rozrywkową zasłuchiwali się w Hendrixie, Led Zeppelin i innych tuzach. Bardzo się tą muzyką inspirowaliśmy, ale przychodzi czas, że każdy musi odkryć własną drogę przekazu swoich emocji, instrument to tylko narzędzie, przekaźnik naszych uczuć, które chcemy zawrzeć w dźwiękach. Ja bardzo zaczynam doceniać prostotę przekazu, staram się w mojej muzyce eliminować wszelkie zbędne nuty. Jeśli chcemy coś z serca przekazać, to można w paru słowach bez zbędnych fajerwerków. Oczywiście warsztat i dobra technika bardzo ułatwiają zadanie, bo wtedy łatwiej oddać, co nam w duszy gra, ale na pierwszym miejscu są emocje i my z naszym wnętrzem… A cisza między dźwiękami też pięknie potrafi zagrać!
Grasz z synem, Szymonem Siwierskim w duecie Mist. Czy jest naturalna ewolucja twojego wcześniejszego „intymnego” projektu Insomnia?
W kierunku takiego pojmowania mojej muzyki ewoluowałem, zarówno mój solowy projekt „Insomnia”, jak i projekt „Mist” z synem to wypadkowa mojego – mam nadzieję Szymona też! – stanu ducha, w którym się bardzo dobrze czuję na obecną chwilę i mam nadzieję, że tak zostanie. Oba projekty są stylistycznie, emocjonalnie podobne… takie dwie równoległe linie…
Powiedz, da się to odczuć na gruncie muzyki, że płynie w was ta sama krew? Z synem jest inne porozumienie niż z pozostałymi muzykami?
Oj bardzo, jest to jakieś porozumienie podprogowe… dlatego uwielbiamy opierać naszą muzykę na improwizacji i tu naprawdę rozumiemy się bez słów. Często jest tak, że wzajemnie wyczuwamy, w jakim kierunku harmonicznym, czy melodycznym zaraz podążymy i to jest przeogromna frajda. Poza tym Szymon jest bardzo czujnym muzykiem i zawsze mogę na nim polegać. Tak sobie myślę, że to jednak też sprawa wspólnego genotypu. Dlatego uwielbiamy ze sobą grać i chcemy to robić jak najczęściej, bo to nasze porozumienie to takie trochę mistyczne doznanie. Jest jeszcze kwestia, że doskonale znam Szymona, jestem przecież jego tatą, śledziłem uważnie wszystkie jego muzyczne fascynacje, obserwuję jego karierę, gra w różnych projektach, pisze muzykę teatralną i filmową, bardzo się rozwija w pięknym kierunku!
Jaki jest odbiór waszej „ambientowej” muzyki? Wydaje mi się, że nie jest to popularny gatunek…
Na koncertach odbiór jest bardzo ciepły, przypuszczam, że w zaciszu domowym, słuchając z płyty również tak jest. Wydaje nam się, że mimo iż nie gramy muzyki komercyjnej, nie mamy takich ambicji, to jest całkim spore zapotrzebowanie na takie dźwięki, ludzie czasami chcą się choć na chwilę zatrzymać i my do tego przystanku staramy się prowokować. Widzimy też reakcję ludzi na koncertach, są skupieni, wyciszeni, ale uśmiechnięci. Co by nie mówić, tak po trochu jesteśmy lekarzami duszy.
Nagraliście płytę „Mist Live Dragon”. Powiedz, jak została ona zrealizowana, na czym polegała jej produkcja?
Wiem, że tak się mówi i sam używam tego określenia czasami, ale w przypadku działań artystycznych słowo „produkcja” jest trochę obrazoburcze… A produkcja płyty polegała na tym, że koncert został zarejestrowany z myślą nie o wydaniu płyty, a jedynie w celach poglądowych i po przesłuchaniu stwierdziliśmy, że to dobry materiał na płytę, zagrany tak, jak chcieliśmy, z dobrą energią i bez niepotrzebnych dźwięków. Nie bez znaczenia jest miejsce, gdzie zagraliśmy i nagraliśmy koncert – bardzo sympatyczna sala z doskonałym fortepianem w poznańskim klubie Dragon. Myśleliśmy wcześniej, aby płytę zrobić w moim studiu nagrań, mam świetną akustycznie, dużą salę i fajne mikrofony, ale nie, to jest muzyka, która brzmi najlepiej nagrana z koncertu, z odpowiednią energią, interakcją z publicznością, szczerze, bez żadnych zabiegów w stylu dogrywania partii czy ingerencji w zarejestrowany materiał, oczywiście pomijając proces miksu i masteringu. Zresztą sam wolę słuchać nagrań koncertowych. Mają niepowtarzalny klimat i koloryt, którego mimo najszczerszych chęci nie jesteśmy w stanie oddać w studiu nagrań. Na marginesie, moje studio zbudowałem tak, aby można było nagrywać „na setkę” wszystkich muzyków jednocześnie, tak, aby muzycznie odnaleźć ten ulotny klimat, choć ciut zbliżyć się do sytuacji koncertowej.
Bartek Olszewski, któremu jesteśmy bardzo wdzięczni, przepięknie zarejestrował nasz koncert z Szymonem, zmiksował go i przygotował zarówno pod płytę CD, jak i winylową. Na marginesie, to bardzo się cieszymy, że „Mist Live Dragon” ukazała się również na winylu, bo nasza muzyka doskonale na tym nośniku brzmi!
Oddałeś miks i mastering Bartkowi Olszewskiemu, ale przecież sam też byś sobie z tym poradził…?
Raczej nie, każdy powinien się skupić na tym, co robi najlepiej. Owszem, mam studio nagrań, stworzyłem je tak jak chciałem, pod lasem, z zapleczem technicznym i socjalnym, zadbałem o wygodne łóżka (śmiech). Znam procesy studyjnej pracy z dźwiękiem, napatrzyłem się, jak pracują realizatorzy w moim i innych studiach, potrafię dobrze „wbić” ślady, ale miks i mastering niech robią ludzie, którzy mają o tym totalne pojęcie. Bartek Olszewski, któremu jesteśmy bardzo wdzięczni, przepięknie zarejestrował nasz koncert z Szymonem, zmiksował go i przygotował zarówno pod płytę CD, jak i winylową. Na marginesie, to bardzo się cieszymy, że „Mist Live Dragon” ukazała się również na winylu, bo nasza muzyka doskonale na tym nośniku brzmi!
Przyznajesz w wywiadach, że Mist to w zasadzie działalność niekomercyjna, bez ciśnienia na zysk, ale płytę wydało wydawnictwo Broda Records. Nie powiesz mi, że nie zależy wam na jej sprzedaży! Jak zamierzacie ją promować?
Fakt, muzyka Mist nie jest muzyką komercyjną w sensie schlebiania gustom większości populacji, ale za to robimy to szczerze, bo tak czujemy i w takiej formie muzycznej przekazujemy nasze emocje. Staramy się też, aby była przystępna w odbiorze, choć nie ukrywamy, że mamy skłonności do muzyki współczesnej, obaj bardzo lubimy twórczość np. Henryka Mikołaja Góreckiego i może kiedyś pójdziemy w tym kierunku. Oczywiście zależy nam, aby nasze dźwięki dotarły do jak największej liczby słuchaczy, ale absolutnie nie mamy jakiejkolwiek presji, może dlatego tak fajnie nam się gra! A wydawnictwo Broda Records nam zaufało i nie chcemy tego zaufania zawieść.
Powiedz jak wygląda twój sprzęt gdy pakujesz się na koncert. Gitara, wzmacniacz i pedalboard, to wiem, a w szczegółach?
No, to trochę kuchni. W tym projekcie moim podstawowym instrumentem jest Gibson ES-137, instrument już chyba pełnoletni i dający piękny, okrągły, ciepły dźwięk, zresztą cały czas pod opieką lutnika z Poznania, Maćka Rzeczyckiego, czarodzieja od moich gitar. Mój ulubiony wzmacniacz to Music Man 115 RD One-Hundred z 1979 roku, cudne combo na 15-calowym głośniku ElectroVoice, zawsze używałem i uwielbiałem Twin Reverb Fendera, ale coż… Music Man został królem czystego brzmienia. Używam też 15 watowego wzmacniacza MV-3H i kolumny zamkniętej z głośnikiem Alnico Jensena. Co do efektów, to zaczynając od delay’ów to Strymon TimeLine i ostatni nabytek – genialny podwójny analogowy delay specjalnie dla mnie zbudowany przez firmę Hetman Custom Audio Electronics. Reverb to MXR. Jest rodzina Electro-Harmonixa w postaci Ring Thing Single Band Modulator, Superego Synth Engine, Freeze Sound Retainer. Są dwie kostki Carl Martina, tremolo Surf Trem i booster DC, looper Ditto x4 i za chwilę będzie Infinite Jets, czyli resynthesizer – czyli coś, co pięknie dopełni moje brzmienie. Oczywiście gram z pedałami ekspresji, bo nie lubię, jak efekty pracują statycznie.
Dużo zapętlasz podczas koncertów? Jak budujecie z synem wasze brzmienia i szerokie dźwiękowe plany?
Uwielbiamy ambientowe struktury, przestrzenny oddech. Owszem, używam loopera do zapętlania fragmentow harmonicznych, czasami dźwięków z pogranicza noise. Jak wspominałem, dużo improwizujemy i wciąż na bieżąco w czasie koncertu pojawiają się dźwięki, które inspirują i które syntetyzujemy. Syn ostatnio bardzo mnie zaskoczył pomysłem, aby muzykę stricte elektroniczną przenieść na klawiaturę fortepianu, to znaczy uzyskać ten sam efekt, tylko bez elektroniki i prądu. No, jest to wyzwanie i super pomysł!
Sprzęt Macieja Próchniewicza:
„Moim podstawowym instrumentem jest Gibson ES-137, instrument już chyba pełnoletni i dający piękny, okrągły, ciepły dźwięk, zresztą cały czas pod opieką lutnika z Poznania, Maćka Rzeczyckiego, czarodzieja od moich gitar. Ulubiony wzmacniacz to z kolei Music Man 115 RD One-Hundred z 1979 roku, cudne combo na 15-calowym głośniku ElectroVoice, zawsze używałem i uwielbiałem Twin Reverb Fendera, ale coż… Music Man został królem czystego brzmienia. Używam też 15 watowego wzmacniacza MV-3H i kolumny zamkniętej z głośnikiem Alnico Jensena. Co do efektów, to zaczynając od delay’ów to Strymon TimeLine i ostatni nabytek – genialny podwójny analogowy delay specjalnie dla mnie zbudowany przez firmę Hetman Custom Audio Electronics. Reverb to MXR. Jest rodzina Electro-Harmonixa w postaci Ring Thing Single Band Modulator, Superego Synth Engine, Freeze Sound Retainer. Są dwie kostki Carl Martina, tremolo Surf Trem i booster DC, looper Ditto x4 i za chwilę będzie Infinite Jets, czyli resynthesizer – czyli coś, co pięknie dopełni moje brzmienie. Oczywiście gram z pedałami ekspresji, bo nie lubię, jak efekty pracują statycznie.”