Powiedzieć o nim, że jest zdolnym muzykiem, to zdecydowanie za mało. Nigdy na pierwszym planie czy w ataku, ale zawsze na istotnej pozycji – jak rozgrywający w siatkówce. Gra na wielu instrumentach, koncertuje, komponuje, realizuje, produkuje… Wszystko dla czołówki polskiej estrady. A do tego w zasadzie jest samoukiem. Chcecie się dowiedzieć, jak się robi przeboje? Zapraszamy do lektury wywiadu z gitarzystą zespołu Video.

Maciej Warda: Nad czym obecnie siedzisz w swoim odnowionym studiu?
Marek Kisieliński: Studio jest nie tyle odnowione, co zupełnie nowe. Od kilku miesięcy mieszkam tam, gdzie od dawna chciałem, czyli tuż przy Parku Natolińskim na Ursynowie, i cieszę się bardzo, że udało mi się stworzyć naprawdę dobre warunki do pracy. Co do zasady, nie lubię opowiadać o tym, nad czym aktualnie pracuję, natomiast zaraz po skończeniu projektu mogę mówić godzinami.
Uważam, że jednym z największych błędów, jakie w tej robocie można popełnić, jest mówienie w stylu: „Nagrywamy coś, co was rozwali… Przygotujcie się na sztos… Jeszcze chwila i spadnie na was deszcz hitów…” itp. Niepojętym jest dla mnie fakt, że niejednokrotnie nawet uznani artyści pozwalają sobie na tego typu wpadki. Opisując swoją pracą w ten sposób, tak windujemy oczekiwania odbiorców, że rzadko kiedy jesteśmy w stanie im sprostać. W każdym razie priorytetem na teraz jest kolejna płyta zespołu Video. Tyle mogę zdradzić na tę chwilę.
Powiedz, czym wyróżnia się Yan Studio na tle innych? Może masz też swoje własne podejście do realizacji i produkcji muzyki?
Trudno jednoznacznie określić, czym moje studio wyróżnia się spośród innych, oczywiście poza wyjątkowo otwartą i kreatywną głową właściciela [śmiech]. Z założenia stworzyłem pracownię do projektów, w które jestem autorsko, twórczo i producencko zaangażowany. Nie jest to miejsce do wynajęcia, chociaż bywają takie sytuacje, gdy dzwoni ktoś znajomy i mówi „muszę nagrać wokal”… Wtedy zazwyczaj nie odmawiam. Jeżeli chciałbyś na przykład moich gitar w swoim nagraniu, śmiało dzwoń. Powiedz, jakie masz oczekiwania, i jeżeli swój udział w projekcie uznam za artystycznie zasadny – nagram i wyśle ci wyedytowany track lub tracki. To z kolei codzienność.
Nie jest moim celem konkurowanie z kimkolwiek – czy to na liczbę sprzętu, czy wielkość pomieszczeń. Przychodząc do mnie, możesz być pewien, że jako kompozytor i instrumentalista, może za wyjątkiem jazzu tradycyjnego, odnajdę się praktycznie w każdej stylistyce szeroko rozumianej muzyki rozrywkowej, a od niedawna także filmowej i okołoklasycznej. Gitara jest oczywiście moim głównym instrumentem, ale gram też i nagrywam na fortepianie, akordeonie, basie czy bębnach.
Jakkolwiek komponowanie piosenek, a zwłaszcza muzyki instrumentalnej przychodzi mi dość łatwo, to czasem przy produkcji potrafię utknąć na dwa tygodnie, szukając na przykład brzmienia i groove’u bębnów, jak przy produkcji swojej piosenki „Ktoś nowy” zespołu, w którym gram na co dzień, czyli Video. Następnie, szukając odpowiedniego brzmienia, partie gitar nagrywałem na wszystkich wiosłach, jakie miałem pod ręką – jak się okazało – tylko po to, żeby wziąć Gretscha White Falcon, po czym reszta śladów trafiła do kosza. Z tą gitarą tak mam i naprawdę przynosi mi szczęście – piosenka zdobyła szczyty wszystkich najważniejszych list przebojów i kolejna platynowa płyta wisi u mnie na ścianie. Produkcyjnie kosztowała mnie duuużo krwi i potu, chociaż muzykę do niej skomponowałem w kilka minut. Niby nie ma reguły, ale zazwyczaj te produkcje, które potem zdobywają „trofea”, zabierają mi najwięcej energii i czasu, to jako sideman nagrywam raczej bardzo sprawnie i szybko.
Studio to tylko warsztat pracy, ale też miejsce w domu, w którym spędzam najwięcej czasu. Zadbałem oczywiście o odpowiednią adaptację akustyczną, odsłuch, peryferia, dobry zestaw mikrofonów, „elektrownię” do nagrywania gitar i wygodną sofę. A że jestem estetą, to dołożyłem wszelkich starań, żeby wykończenie było eleganckie.
Uważam, że jedną z absolutnie najważniejszych rzeczy w studiu jest to, żeby się tu po prostu dobrze i swobodnie czuć i żeby to nie było tylko moje odczucie, ale także artystów, z którymi współpracuję.
Powiedz co jest teraz na topie? Czy można w ogóle jakoś zgeneralizować to, czego słuchają dzieciaki, czego młodzież, a czego starsi?
Nie ma co się obrażać na rzeczywistość, ale od wielu lat muzyka szeroko rozumiana jako rockowa, gitarowa nie jest już muzyką topową i jakkolwiek jako gitarzysta trochę nad tym ubolewam, bo z dziką rozkoszą nagrywałbym w każdej piosence siarczyste rockowe solo itp., to jako kompozytor i producent staram się być cały czas na bieżąco i niejednokrotnie hamuję swój rockowy temperament na uwięzi, czasem tylko pozwalając sobie na chwilę próżności, jak np. w piosence „Na okazję lepszą” z ostatniej płyty Video, gdzie położyłem ścianę gitar i solo. Piosenka absolutnie nie do mainstreamowego radia, utrzymana trochę w stylu grunge, ale bardzo jestem z niej zadowolony jako całości. Wracając do pytania o aktualny top – to temat-rzeka, ponieważ dla każdego ten top może wyglądać zupełnie inaczej. Na całe szczęście są stacje radiowe grające tylko rockową muzę. Bez problemu trafimy w nich zarówno na największe rockowe klasyki, jak i interesujące nowości. Słuchając takich właśnie, można dojść do wniosku, że wcale z tym gitarowym graniem nie jest tak źle, bo jednak cały czas powstają nowe zespoły, które potrafią „przyłoić”, że aż miło. Nie ma co biadolić! Gryfy w górę i wio!
Powiedzmy, że gram w zespole, mamy jakieś własne kawałki, mamy składzik. Powiedz teraz, jak mamy wylansować przebój. Krok po kroku.
Powiem tak: pewien dziennikarz zadał kiedyś pytanie Beatlesom – na czym polega tajemnica waszego sukcesu i co waszym zdaniem zrobić, żeby ten sukces odnieść. John Lennon odpowiedział wtedy: „Nie wiemy. Gdybyśmy wiedzieli założylibyśmy kilka zespołów i zostali ich managerami”. Odpowiedź bardzo błyskotliwa i żartobliwa, ale zawiera w sobie sporo prawdy. Tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo. Na pewno musi być chemia między twórcami, o ile twórców jest więcej niż jeden. Trzeba mieć dobrą, chwytliwą piosenkę. Załóżmy, że to mamy. Czasy mamy takie, że produkcja jest równie istotna jak sama kompozycja. Zresztą co ja gadam! Zawsze tak było, ale dziś jakby bardziej. Celując w tzw. top, zawsze trzeba szukać jakichś ciekawych, przykuwających uwagę motywów, brzmień, zagrywek… Jeżeli nagrałeś mocne przesterowane gitary, dołóż jakieś brzmienie „pierdzącego” syntezatora i od razu zrobi się nowocześniej.
pewien dziennikarz zadał kiedyś pytanie Beatlesom – na czym polega tajemnica waszego sukcesu i co waszym zdaniem zrobić, żeby ten sukces odnieść. John Lennon odpowiedział wtedy: „Nie wiemy. Gdybyśmy wiedzieli założylibyśmy kilka zespołów i zostali ich managerami”. Odpowiedź bardzo błyskotliwa i żartobliwa, ale zawiera w sobie sporo prawdy
Jeżeli wpadnie ci do głowy pomysł zagrania choćby szczoteczką do zębów na wazonie do kwiatów i zabrzmi to ciekawie – zrób to! Sam wielokrotnie staram się szukać najdziwniejszych połączeń brzmieniowych. Kiedyś w swojej piosence, która stała się dużym hitem – „Środa, czwartek” – jako jednego z instrumentów rytmicznych użyłem własnej paszczy, mam na myśli odgłos „ać, a, ą cika t”, od którego zaczyna się piosenka. Nie twierdzę oczywiście, że to zadecydowało o jej sukcesie, ale na pewno zwróciło uwagę słuchaczy od jednej sekundy i w połączeniu z chwytliwą melodią i tekstem dało to, że piosenka jest grana przez stacje radiowe do dziś, a kiedy na koncertach wydam z siebie ten paszczo-perkusyjny odgłos, od razu robi się szał i wszyscy wiedzą, co zagramy.
Reasumując, zawsze szukajmy czegoś oryginalnego podczas produkcji. W zalewie niesamowitej ilości coraz nowszych utworów starajmy się dać szansę słuchaczowi zawiesić ucho na czymś jeszcze oprócz melodii i tekstu, choćby miałoby to być strojące do tonacji skrzypiące krzesło z pogłosem!
Konkludując – jaka jest recepta na przebój?
Pomimo tego, że radzę sobie chyba nie najgorzej, jest przynajmniej kilku zdecydowanie lepszych adresatów pytania „jak zrobić przebój” cho
by Paul McCartney [śmiech]. Sam chciałbym go zapytać! Tak naprawdę nigdy do końca nie wiadomo, co chwyci, a co nie, chociaż czuje się to czasem w kościach. Biegłe opanowanie instrumentu nie gwarantuje sukcesu komercyjnego czy artystycznego, ale bardzo pomaga – zwłaszcza podczas pracy w studiu. Jeżeli mógłbym coś doradzić, zwłaszcza początkującym gitarzystom: godzina ćwiczenia z metronomem da więcej niż trzy godziny bez. Zawsze warto ćwiczyć, ćwiczyć i słuchać innych, zwłaszcza lepszych od siebie, bo nieważne jak dobry byś nie był – i tak znajdzie się lepszy, szybciej czy sprawniej grający od ciebie i dobrze, bo to najlepsza motywacja do rozwoju.

Co zawdzięczasz Beatlesom?
Beatlesów kocham od dziecka i to miłość absolutnie na zawsze. Uważam, że to najlepsze, co mogło mi się przytrafić w kwestii wyrobienia sobie tzw. smaku i kultury muzycznej. To przecież encyklopedia najróżniejszych form wyrazu – od prostych rockandrollowych piosenek, poprzez abstrakcyjną psychodelię, do klimatów orkiestrowych, no i przede wszystkim cudowne melodie.
Beatlesi… Ale nie tylko oni. Odkąd pamiętam, uwielbiałem klasykę, zwłaszcza Chopina i Mozarta, którego słucham praktycznie codziennie przed zaśnięciem. Edukację muzyczną zacząłem od akordeonu [śmiech], a następnie jako samouk na fortepianie. Przeszedłem też fascynację muzyką elektroniczną – Jean Michel Jarre, Vangelis, Marek Biliński. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że kiedy po kilku miesiącach ćwiczeń z własnej nieprzymuszonej woli zupełnie sam nauczyłem się etiudy rewolucyjnej, czyli utworu wymagającego wyjątkowej sprawności lewej ręki, przypadkowo chwycę gitarę i…. kompletnie zwariuję na jej punkcie. Nagle klasyka poszła w odstawkę. Nie wiem, jakim cudem udało mi się namówić rodziców na kupno gitary, jednak obiecałem, że przez trzy lata nauczę się więcej niż inni przez dziesięć lat. Od tego czasu absolutnie każdą wolną chwilę spędzałem tylko i wyłącznie przy gitarze, słuchając nagrań i ucząc się od moich ulubionych gitarzystów.
Mniej więcej po tych trzech latach morderczych i nieustannych ćwiczeń dostałem propozycję nagrania solówki na płycie wielkiej ówczesnej rockowej gwiazdy, zespołu Acid Drinkers na płycie „Fishdick” w coverze „Higway Star”. Gości było dwóch – Grzegorz Skawiński i – nie do wiary! – ja. Szaleństwo kompletne! Mniej więcej dwa lata później dostałem się do zespołu innej wielkiej gwiazdy, Edyty Bartosiewicz, i tak to się zaczęło.
Zaraz, zaraz! Nauczyłeś się samemu grać Chopina? Poważnie?
Zanim pojawiła się u mnie gitara, był fortepian. To moja miłość od zawsze i pomimo tego, że nie ukończyłem żadnej szkoły na tym instrumencie, nie przeszkadzało mi to całymi dniami ćwiczyć ze słuchu, komponując swoje własne utwory i etiudy. Moj Tata był melomanem, dawał mi zadania – rzucał tytuły utworów, których miałem się nauczyć, a kiedy już się nauczyłem, dostawałem nagrody. Nie ma to jak pedagogiczne podejście! I kiedy oglądaliśmy razem konkurs chopinowski w TV, ktoś grał „Etiudę rewolucyjną”, po czym Tata w te słowy do mnie rzekł: „Tego to ty chyba nigdy byś nie zagrał”. Poczułem straszliwy wjazd na ambicję, natychmiast załatwiłem nuty i w tajemnicy przez kilka miesięcy zawzięcie ćwiczyłem ten utwór. W domu, kiedy Taty nie było, ćwiczyłem na pianinie, a w Nidzickim Domu Kultury na fortepianie, kiedy Tata był. Po tych kilku miesiącach w końcu Mu zagrałem i do dziś pamiętam błysk w Jego oczach. Ten mechanizm działa u mnie do dziś – jeżeli chcesz mi rzucić jakieś artystyczne wyzwanie, powiedz: „Na pewno nie dasz rady!”.
Pianino było w domu, bo siostra uczyła się grać w szkole, w której ja uczyłem się na akordeonie. Miałem z dziesięć lat, kiedy na jednym z cyklicznych występów szkolnych na tzw. popisach, jako uczeń klasy akordeonu, zagrałem „Poloneza A-dur” Chopina na fortepianie. Zupełnie ze słuchu. Chciałem zrobić niespodziankę mojemu nauczycielowi. W ubiegłym roku nauczyłem się grać „Poloneza As-dur” Chopina tylko dlatego, że zawsze chciałem, ale jakoś nigdy nie było czasu. Specjalnie po to kupiłem fortepian, a ostatnio nawet kilka razy zagrałem ten utwór publicznie. Nie zaniedbuję jednak gitary i wciąż potrafię ćwiczyć po kilka godzin dziennie.
Komu zawdzięczasz najwięcej, jeśli chodzi o twoją muzyczną drogę i to, w którym jesteś teraz miejscu?
Przerabiałem, oczywiście jak każdy, większość topowych gitarzystów, ale gdybym miał wymienić tylko jednego, który wywarł na mnie największy wpływ, byłby to Nuno Bettencourt z zespołu Extreme. Pamiętam dzień, w którym wpadła mi w ręce płyta „Pornograffiti”. To był szok! Co za riffy! Co za solówki! Rozpracowywałem je dźwięk po dźwięku, riff po riffie. Zawsze miałem jakiś swój zespół i z jednym z nich, oprócz swoich autorskich kawałków, grałem kilka utworów Extreme z tej płyty właśnie. Do tej pory podczas ćwiczeń lubię wracać do rzeczy z tej płyty i kiedy swobodnie, w tempie i czysto gram np. solo z utworu „Monster”, wiem, że jestem w formie [śmiech].
Jak oceniasz, czy VibeMusic to teraz główna część twojej działalności muzycznej?
Na pewno nie jest to moja główna działalność, ale jakże przyjemna! To prawdziwe spa dla mózgu. Praca przy muzyce instrumentalnej, ilustracyjnej i filmowej pozwala mi dać upust wszystkim swoim fascynacjom muzycznym. Dzięki spółce założonej kilka lat temu wraz z Robertem Jagodzińskim, byłym wieloletnim szefem A&R w EMI Music Polska, robimy oprawy muzyczne dla TV, reklam, a ostatnio także filmów. Współpraca z Robertem jako managerem to czysta przyjemność. Rozumiemy się bez słów, mamy do siebie pełne zaufanie. Mogę śmiało powiedzieć, i bardzo się z tego cieszę, że od kilku lat mojej muzyki instrumentalnej na rożnych kanałach TV jest sporo i jest to muza głównie gitarowa, ale też najróżniejsze klimaty funky, smoothjazzowe czy elektroniczne.
Myślę, że jest tego materiału spokojnie na kilka płyt. Komponuję też piosenki dla innych artystów poza zespołem Video. Moje piosenki wykonują Bracia, Rafał Brzozowski, Ania Wyszkoni, Marta Podulka i wielu innych. Od zawsze wiedziałem, że prędzej czy później będę tworzył także muzykę filmową. Konsekwentnie do tego dążę. Jeden film pełnometrażowy mam już za sobą, przede mną dwa kolejne. To cudowna materia, w której można łączyć wszystkie gatunki muzyczne, którymi nasiąkłem. Myślę, że w chwili obecnej jestem na tyle świadomy i ukształtowany, że podejmę się nawet największego wyzwania w tej dziedzinie. Mogę komponować a vista na zadany temat, ale mam też napęczniałą szufladę gotowych motywów filmowych do rozwinięcia i wykorzystania.
Jeździsz jeszcze w trasy? Nie masz dość po Czerwonych Gitarach?
Koncerty uwielbiam i tutaj nic się nie zmienia. Z zespołem Jerzego Skrzypczaka o nazwie Czerwone Gitary Group zjeździłem kawał świata i zagrałem z sześćset koncertów, jednak przez cały czas udzielałem się jako sideman, kompozytor i producent. W którymś momencie zacząłem komponować i produkować piosenki także dla Video i z czasem w sposób jakby naturalny dołączyłem do zespołu. Zawsze lepiej jest grać swoje przeboje niż cudze [śmiech].
Opowiedz nam o twojej gitarze Yamaha Image. Jaka jest jej historia i jak stałeś się jej posiadaczem?
To Yamaha Image De Lux. Jest absolutnie wyjątkowa i unikatowa. Była to bardzo krótka seria wypuszczona w latach osiemdziesiątych i teraz praktycznie nie do zdobycia. Znakomicie wyprofilowany i superwygodny hebanowy gryf i uczciwie ciężkie body. Ta gitara z samej deski rezonuje jak fortepian. Ma swój niepowtarzalny sound i idealnie układa się na pasku, dlatego od wielu lat jest moją główną gitarą koncertową. Ciekawostką może być to, że jest nieprawdopodobnie czuła na wszelkie niuanse artykulacyjne i nie wybacza nawet najmniejszych niedoskonałości technicznych, czyli tzw. niedoćwiku. Odpowiednio ujarzmiona potrafi cudownie śpiewać i za to ją uwielbiam. Dzięki możliwości rozpięcia pickupów push-pull, grając na niej w warunkach koncertowych, mam pod ręką jakby kilka instrumentów, a brzmienia – od szklanki po ciemne á la jazzowe – nie są żadnym problemem.
Z tego co wiem, zazwyczaj nie zgłębiasz specyfikacji gitary. Powiedz w takim razie, na co zwracasz uwagę, decydując się używać danego wiosła? Jako że jesteś studyjnym kocurem – czy jednym z kryteriów jest jakość sygnału, jaki daje instrument?
Muszę przyznać, że szanuję i podziwiam kolegów muzyków, którzy wiedzę na temat budowy, rodzajów drewna, pickupów, różnic pomiędzy modelami itp. mają w małym palcu. Mam tak, że kiedy wezmę gitarę do ręki, zazwyczaj po kilku chwilach wiem, czy jest to instrument zawodowy i czy będzie mi pasował, czy nie. Takie rzeczy czuje się od razu. Zupełnie nie interesują mnie teoria czy elektronika. Usłyszę to od razu po podłączeniu. Musi być wygodna i dobrze rezonować już z deski. Siła sygnału nie jest aż tak istotna, zwłaszcza w warunkach studyjnych, no i musi mieć charakter. Nie mogę powiedzieć, żebym był totalnie sfokusowany na gitary hollow body, ale sięgam po nie ostatnio coraz częściej ze względu na ich jakby bardziej okrągły, pełny sound.

W twojej podłodze koncertowej są przede wszystkim niezniszczalne kostki Boss i jakieś równie wysłużone przestery Ibaneza. Jesteś analogowcem vintage’owcem?
Przez wiele lat grałem na zasadzie gitara – kabel – wzmacniacz, czyli najbardziej analogowo, jak się tylko da. Nie byłem zwolennikiem wszelkich upiększaczy czy zamulaczy brzmienia. Grając w ten sposób, niczego nie ukryjesz, nie zamaskujesz, a to mobilizuje do tego, żeby grać dokładnie i precyzyjnie najbardziej, jak to tylko możliwe. Kostek Bossa używam trochę z sentymentu. Dobrze pamiętam czasy, kiedy z maślanymi oczami wpatrywałem się w ich katalogi, a zakup choćby jednego efektu był świętem. Moim głównym przesterem był jednak zawsze przester z pieca.
A co z „uchem”? Długo się do niego przekonywałeś?
W zespole Video od kilku lat dążymy do jak najcichszej sceny. Przez ostatnie dwa lata graliśmy na zasadzie: piec na scenie i stojąca pod sceną paczka, każdy oczywiście z własnym odsłuchem dousznym. Ciężko było się przyzwyczaić, bardzo brakowało mi tego tzw. wiatru po nogawkach od paczki i jakby fizycznej obecności dźwięku na scenie, ale się udało. Przyzwyczaiłem się i teraz jest już ok. Nie mogę powiedzieć, że teraz jest lepiej – jest inaczej, ale też dobrze. Cały świat idzie w tym kierunku. Dobrze jest czasem wychodzić ze swojej strefy komfortu. Kilka tygodni temu poszedłem jeszcze dalej – w ogóle przestałem wozić piec na koncerty! Tak! Rolę pieca pełni teraz mój najnowszy nabytek Fractal AX8 wpinany w stereo prosto w linię. Od kilku lat używam w studiu wersji dużej – rackowej, ale wersją AX8 jestem po prostu zachwycony. Tu naprawdę czuć piec pod palcami, reaguje to znakomicie na wszelkie artykulacyjne niuanse gry, ściszanie gałki itp., a możliwość używania w warunkach koncertowych tych wszystkich efektów przestrzennych i to w stereo, była zbyt kusząca, bym mógł się temu oprzeć.
W zespole Video od kilku lat dążymy do jak najcichszej sceny. Przez ostatnie dwa lata graliśmy na zasadzie: piec na scenie i stojąca pod sceną paczka, każdy oczywiście z własnym odsłuchem dousznym. Ciężko było się przyzwyczaić, bardzo brakowało mi tego tzw. wiatru po nogawkach od paczki i jakby fizycznej obecności dźwięku na scenie, ale się udało. Przyzwyczaiłem się i teraz jest już ok
Myślisz o własnym, solowym projekcie? Założę się, że materiału masz pełno!
Powiem tak – wygrałbyś ten zakład [śmiech], ale jak już mówiłem na samym początku, bardzo się pilnuję, żeby nie mówić o planach i o tym, nad czym właśnie pracuję, do momentu, w którym powiem „uff, skończone”. Zaraz po intensywnym sezonie koncertowym zwyczajowo zamknę się w studiu, po czym obiecuję, że pierwszy dowiesz się o tym, co robiłem i gdzie byłem, jak mnie nie było.
Dzięki, trzymam za słowo.
Dzięki również, pozdrowienia dla czytelników „TopGuitar”!