Przyczynkiem do naszej rozmowy była zupełnie nowa odsłona poszukiwań Marka Napiórkowskiego na 30-lecie działalności artystycznej. Tytuł jego najnowszej płyty „Hipokamp” nawiązuje do tajemniczego i nie do końca zbadanego obszaru, jakim jest ludzki mózg. Podobnie, osadzona w oryginalnym kontekście brzmieniowym, nowa muzyka gitarzysty to spektrum tajemniczych i nieoczywistych barw. Michał Wawrzyniewicz nie omieszkał zapytać Marka o wiele więcej, włącznie z obecną kondycją jazzu, ofensywą disco polo i sprzęcie.
W materiale „Making of…” dotyczącym płyty wspominałeś, że wszystko zaczęło się od zaproszenia przez Piotra Stelmacha z radiowej Trójki do projektu poświęconemu pamięci Davida Bowie. Mógłbyś rozwinąć tę myśl?
Jak Bowie zmarł w styczniu 2016 roku to Piotrek zadzwonił do mnie z propozycją, abym wystąpił w ramach koncertu „Offensywa de Luxe” z dwoma jego utworami. W pierwszym momencie ta prośba wydała mi się być adresowana do niewłaściwej osoby, gdyż ja nigdy nie byłem fanem Bowiego. Zawsze go ceniłem, szanowałem za pewną postawę artystyczną itd., ale coś mnie podkusiło, jakaś energia, żeby przystać na tę propozycję, a przynajmniej spróbować. Można powiedzieć, że na skutek tej pracy, moja sympatia do Bowiego znacznie wzrosła. Wziąłem na warsztat dwa utwory: „Space Oddity” i „Absolute Beginners”, do których zaprosiłem Jana Smoczyńskiego i Pawła Dobrowolskiego. Wtedy powstało brzmienie, które miałem z tyłu głowy przez następne lata, aż teraz zaowocowało to wydaniem płyty na bazie tego lekko rozszerzonego składu.
Jakie miałeś kryterium odnośnie doboru muzyków do tego projektu?
Ten pierwszy występ „z Bowiem” był na tyle interesujący brzmieniowo, że to była baza zespołu. Takim sercem zespołu jest Jan Smoczyński, który obsługuje dwa instrumenty w moim takim klasycznym rozumieniu, bo on gra bas i spełnia funkcję harmoniczną. Czyli my właściwie stworzyliśmy trio hammondowe, taki typowy skład spotykany często w jazzie: gitara, bębny, Hammond, tylko że bez Hammonda – zamiast niego mamy syntezatory analogowe. Ich kolor właściwie zdeterminował moje myślenie o tych nowych kompozycjach, które potem powstały. Wszyscy, którzy grają na płycie, są muzykami, których bardzo lubię i chciałem z nimi tę muzyczną energię wymienić. Jest Janek – świetny muzyk, jest Paweł Dobrowolski, który grywał w moich zespołach już wielokrotnie – bardzo uniwersalny, znakomity perkusista. Kolejny krok to przełamanie nieco tego brzmienia syntezatorowego, ponieważ to nie jest elektrownia, a bardziej: gałka, korbka, oscylator. Chcąc złamać to brzmienie pomyślałem o Luisie Ribeiro. Pomyślałem, że niejako w kontrze można by zestawić obok tej, jednak elektronicznej, struktury, muzyka, który gra w sposób korzenny, etniczny te swoje rytmy. To był moim zdaniem bardzo trafiony wybór, podobnie jak po raz kolejny, bo to już trzecia moja płyta, na której gra Adam Pierończyk.
Po wykrystalizowaniu składu, jak wyglądał proces komponowania?
To zawsze jest zamysł i właściwie reguła przy wszystkich moich ostatnich projektach. Powstaje muzyka, którą komponuję w domu, zapisując w nutach ale ogólnie rzecz biorąc, te utwory czekają na to spotkanie z muzykami, z którymi chcę je zagrać. Pilnujemy voicingów, aż zabrzmią tak, jak ja lubię, ale zostaje pole, wtedy się wszystko otwiera. Otwiera się na tyle, że ja stawiam na kreatywność i uważam, że to, co ja wymyśliłem – jestem do tego przywiązany, ale chętnie porzucę wiele z tych rozwiązań jeżeli z naszej interakcji wydarzy się coś, co wykracza poza to. Wierzę, że na tym polega granie muzyki w zespołach. Muzyka jest precyzyjnie zapisana, ale zaczęło się od prób. My mało próbujemy jak na rockowe standardy, więc nauczyliśmy się utworów i – robię to od jakiegoś czasu – nie wchodziliśmy do studia od razu, tylko ruszyliśmy w mini-trasę. Obserwowaliśmy, jak te utwory się zmieniają, jak one ewoluują. Zrobiliśmy sobie dwa miesiące przerwy, znowu popróbowaliśmy i weszliśmy do studia, nagrywając w półtorej dnia całą płytę, jakby na setkę. Oczywiście, potem jest edycja, która nie ma wpływu na ostateczny „vibe”.
Nigdy nie byłem fanem Bowiego. Zawsze go ceniłem, szanowałem za pewną postawę artystyczną itd., ale coś mnie podkusiło, jakaś energia, żeby przystać na tę propozycję, a przynajmniej spróbować. Można powiedzieć, że na skutek tej pracy, moja sympatia do Bowiego znacznie wzrosła.
Z jakiego sprzętu korzystaliście przy nagrywaniu tego materiału?
Dobór gitar jest przejawem mojego myślenia, żeby było inaczej, bo ta płyta brzmi ewidentnie inaczej niż moje poprzednie albumy. Więc zostawiłem w szafach te gitary, których używam najczęściej i wyjąłem uwielbiane przeze mnie, obie czterdziestoletnie – Telecastera i Gibsona 345. Jedna taka bardzo bigbitowa, ale tutaj użyta w innym kontekście, druga niby taka jazzowa ale Foo Fighters też takiej używają, więc to jest wszystko takie nieoczywiste. Bez wątpienia dobór tych instrumentów wpłynął na sposób, w jaki gram. Bardzo się cieszę, że podjąłem takie wyzwanie, dzięki temu płyta ma określony charakter. Do tego użyłem dwóch wzmacniaczy: Custom Audio Electronic podłączoną do kolumny SURa i Two Rocka Studio 35. Użyłem jakieś sporadyczne efekty, bardzo małe ilości, mianowicie delay Strymon Timeline, multiefekt Electro-Harmonix Superego+, do tego mało popularny przester firmy T-Rex – Michael Angelo Batio, który zazwyczaj służy do grania rocka.
W kontekście tej płyty Maciek Warda odniósł wrażenie, że już od pierwszych nut „rytm stanowi dominantę brzmienia”. Czy to odczucie jest zgodne z Twoim zamysłem?
Bardzo się cieszę, że można na to tak popatrzeć. Ciekawą rzeczą, która potwierdza tę tezę, jest to, że sposób, w jaki płyta została zmiksowana przez Leszka Kamińskiego, stawia na to, że te instrumenty perkusyjne, a jest ich sporo – jest perkusja i drugi pan na przeszkadzajkach – są istotnie wyeksponowane. Ta sfera rytmiczna zawsze jest dla mnie ważna, natomiast trudno mi przyznać, że ona dominuje, dlatego że tam jest również bardzo dużo harmonii. Ale bębny lubimy, zawsze głośno!
Na moment chciałbym wrócić do jednego z Twoich poprzednich projektów, mianowicie płyty „Szukaj w snach” nagranej wspólnie z Natalią Kukulską. Czy mógłbyś opowiedzieć nieco więcej o kulisach pracy nad tym albumem?
Bardzo lubię moją poprzednią płytę, aczkolwiek wyróżnia się ona kompletnie na tle całej mojej dyskografii: jest jedyną płytą wokalno-instrumentalną, jedyną płytą jaką w życiu nagrałem dla dzieci. W przypadku tej płyty, był to program zamówiony przez Teatr Stary w Lublinie, poproszono mnie, abym napisał muzykę do tekstu Włodzimierza Wysockiego. Napisałem muzykę, zaprosiłem Natalię Kukulską, która gdzieś naturalnie mi się wtedy z tym skojarzyła i w zasadzie powstał spektakl. Uznaliśmy, że warto z tego nagrać płytę, ale to był bardziej projekt na zamówienie.
Co szczególnego wyciągnąłeś z pracy nad tamtym projektem?
W jakiś sposób wróciłem do czasów dziecięcych, miałem dużo frajdy. Lubię konwencje – płyta, o którym dzisiaj rozmawiamy, została nagrana poniekąd „bezkompromisowo”. Przystępując do projektu dla dzieci, lubię wejść w konwencję. Jeśli ktoś ma zrobić film dla dzieci, familijny, to na pewno nie zamieści tam scen mordów rytualnych rodem z „Gry o Tron”. Przy takich projektach „na zamówienie” istnieje ograniczenie konwencji. Ale ja to uwielbiam, bo wchodzę w konwencję, ale gdy już tam wejdę, to otwiera się wielki świat, w którym robię co chcę, ale wciąż w ramach konwencji, bo lubię styl. To Miles Davis mówił, że to jest najważniejszy element. Ta płyta ma dużo smaczków harmonicznych, ale musi być nadal prosta. To była duża frajda.
Zatrzymując się jeszcze chwilę przy Twoich poprzednich projektach – w ramach płyty „WAW-NYC” zrealizowałeś cztery trasy koncertowe. Jak wspominasz tamte występy?
To była wielka przygoda, mam nadzieję, że podobnie będzie z tą płytą. To działa mniej więcej tak, że po nagraniu płyty przebieramy od razu nóżkami żeby pojechać w trasę. Dlatego, że ta muzyka ewoluuje, w tym świecie, w którym my się poruszamy, jest bardzo dużo improwizacji. Więc wiemy, że będziemy grali te utwory, ale że będą się one zmieniać, i to jest bardzo interesujące. Jakoś się tam przy tym rozwijamy. Tamta trasa była wspaniała, grali na niej Clarence Penn i Manuel Valera, czyli mistrzowie z Nowego Jorku, i trzech basistów się przewinęło w jej trakcie: Robert Kubiszyn, Sławomir Kurkiewicz i Andrzej Święs. Każda z tych tras była niesamowita: jedziesz od miasta do miasta, codziennie grasz tę muzykę – tę samą, ale starasz się zagrać trochę inaczej. Tych koncertów było trzydzieści-kilka, może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu.
Jest jeszcze m.in. projekt, w którym uczestniczysz na zaproszenie Henryka Miśkiewicza, czyli „Full Drive”. Czym on dla Ciebie jest?
To jest bardzo piękny projekt. Teraz właściwie gramy znacznie rzadziej, bo poza tymi wymienionymi gram jeszcze w duecie z Arturem Lesickim albo z orkiestrą symfoniczną, taki projekt muzyki filmowej na dwie gitary akustyczne. Gram też w moim sekstecie z udziałem Adama Pierończyka i Henryka Miśkiewicza, ale czasami z wielką przyjemnością przyjmuję zaproszenie Henia do „Full Drive”. To jest frajda, to jest czyste granie. Gramy tam dosyć proste utwory, jeśli chodzi o kompozycje. Proste, ale nie banalne. Grając te proste utwory otwiera nam się pewien świat, świetnie się tam improwizuje. No i sam Henio to jest postać niezwykła zupełnie i granie z nim jest zawsze wielką lekcją i frajdą. To dla mnie ważny projekt, bliski sercu, taki funkowy, feelingowy. Ale tak naprawdę to ja teraz postawiłem na swoje projekty – w większości gram teraz rzeczy, które robię na własny rachunek. Szczęśliwie w jazzie wszyscy są podmiotami, ja nie mam odegrać po prostu partii gitary dokładnie, tylko ja mogę zmienić losy!
Zwiedziłeś trochę tego świata, w wielu miejscach bywałeś i obserwowałeś ludzi, słuchałeś muzyki, powiedz proszę jak oceniasz kondycję współczesnego jazzu?
Nooo, to jest grubszy temat (śmiech). Na początek uspokoję, nic się jazzowy złego nie stanie, bo jest to tak silny głos i zakorzeniony w kulturze, że to się cały czas ewoluuje, mutuje, a to jak wiadomo jest warunkiem rozwoju. W Polsce i na świecie jest podobnie, tu nie ma granic czy różnic. I ja nie lubię mówienia o jazzie że jest trudny czy łatwy. Jak pójdziesz na freejazzowy koncert i muzycy będą grali na najwyższym poziomie, to cię to weźmie, na bank! No chyba, że byłbyś fanem… najniższych pięter, wiesz… Zmieniło się wiele rzeczy, w wielu miejscach, np. w Nowym Jorku muzycy mają ciężko, nieprawdopodobna ilość ludzi się garnie do grania, co generalnie dla muzyki jest oczywiście dobre. Szkoda, że jazz wyszedł z mediów, że na Narodowym grają disco polo… Teraz wszystko co ambitne dołuje, ze względu na słupki oglądalności, wyniki sprzedaży itp. ale ja nie narzekam, tylko obserwuję. To i tak są najlepsze czasy w jakich możemy żyć. W różnych krajach jest z tym różnie, ale globalnie to wszystko działa, a że żyjemy w globalnej wiosce, u nas też nie jest źle.
A jak to wygląda na koncertach? Ludzie przychodzą? Jak reagują?
Jest OK, ale bywało lepiej. W tych czasach gdy ja zaczynałem, raczkowałem, to jazz był elementem kultury studenckiej. A teraz w Krakowie na juwenaliach od 10 lat jest disco polo. Najpierw sprzedawali to, że niby dla beki, a ja od razu wiedziałem, że to nie jest dla beki, więc teraz mniej jest młodych ludzi na jazzowych koncertach, to się zmieniło. Ja mówię tak – i nazwijmy to manifestem antyzgredowskim – ci ludzie którzy mają dzisiaj po 20 lat są tak samo wrażliwi jak my byliśmy mając około dwudzieski i byś może z czasem dotrą do fajnych wartościowych rzeczy dla siebie. Może w dzisiejszych czasach potrzeba na to więcej czasu? Jest natomiast niewątpliwie kryzys aspiracji. Chodzi o to, że kiedyś ludzie się w jakimś sensie snobowali, przyjeżdżali na studia z małych miast, na studia, a tak się chodziło na koncerty jazzowe, bluesowe, rockowe i ci ludzi aspirowali do tego środowiska, bo wiedzieli, że to jest coś dobrego, wyjątkowego. Teraz przybywają i dostają disco polo i to może być problem dla nas wszystkich, i dla nich i dla artystów.
W tych czasach gdy ja zaczynałem, raczkowałem, to jazz był elementem kultury studenckiej. A teraz w Krakowie na juwenaliach od 10 lat jest disco polo. Najpierw sprzedawali to, że niby dla beki, a ja od razu wiedziałem, że to nie jest dla beki, więc teraz mniej jest młodych ludzi na jazzowych koncertach, to się zmieniło. Ja mówię tak – i nazwijmy to manifestem antyzgredowskim – ci ludzie którzy mają dzisiaj po 20 lat są tak samo wrażliwi jak my byliśmy mając około dwudziestki i byś może z czasem dotrą do fajnych wartościowych rzeczy dla siebie. Może w dzisiejszych czasach potrzeba na to więcej czasu?
Pozwolę sobie na taki przykład, i chyba się ze mną zgodzisz, że projekt moich znajomych Albo Inaczej, który wiąże ten świat hiphopowy z naprawdę porządnymi aranżacjami, oscylującymi wokół jazzu…
Tak, fajna rzecz to jest, masz rację. I żeby było jasne, ja nie jestem jakimś maniakalnym jazzmanem, który tylko mówi „mało jazzu” „dajcie jazzu” (śmiech). Chodzi o to, że w dzisiejszych czasach przyda się więcej czegokolwiek bardziej wyrafinowanego. Ja mam dobre zdanie o hiphopowcach, to inteligentne chłopaki, i naprawdę mają wiedzę o muzyce, o tekstach, taki Łona na przykład… I jeszcze wracając do disco polo, dlaczego ja z tym nie walczę? Bo to jest folklor i dlaczego mam odmawiać prawa komuś do słuchania muzyki rodem z wesela Smarzowskiego. To jest ich sprawa, ale… nie powinniśmy do tego aspirować! To powinno mieć swoje miejsce, ale nie powinniśmy klepiska wynosić na salony i budować wizerunku powszechności, „popowości” tego zjawiska.
Jesteś nauczycielem, masz swoje klasy, roczniki i uczniów – gitarzystów. Masz jakichś swoich faworytów wśród młodych? Określiłbyś kogoś mianem nadziei na przyszłość?
Jest wielu takich, ale nie wymienię ich po nazwisku, bo boję się, że kogoś pominę, musiałbym się dłużej nad tym zastanowić i by być sprawiedliwym przypomnieć sobie wszystkich. Niebywale wzrosły kompetencja tych młodych ludzie. Moi studenci grają na świetnym poziomie, dlatego to nie jest takie stricte uczenie, ja z nimi po prostu gram, nierzadko trudne utwory. Poziom wykonawczy się wyrównuje, kiedyś było tak, że było kilku wyśmienitych zawodników a reszta grała wyraźnie słabiej, a teraz ten poziom się bardziej wyrównał, różnice zniwelowały. Natomiast negatywnym zjawiskiem jest to, że przez tą globalną wioskę i dostępność wszystkiego dla wszystkich w internecie, zanika indywidualność. Ciężko dzisiaj po prostu doszukać się tego swojego głosy, będąc atakowanym tyloma bodźcami. Kiedyś, w latach 60 to były radykalne różnice, każdy miał swój odrębny hermetyczny wręcz styl – Miles David, Theolonius Monk, John Coltrane, Sonny Rollins, Wes Montgomery… Teraz to się trochę zunifikowało, to się sumuje dla współczesnego odbiorcy.
Jest natomiast niewątpliwie kryzys aspiracji. Chodzi o to, że kiedyś ludzie się w jakimś sensie snobowali, przyjeżdżali na studia z małych miast, na studia, a tak się chodziło na koncerty jazzowe, bluesowe, rockowe i ci ludzi aspirowali do tego środowiska, bo wiedzieli, że to jest coś dobrego, wyjątkowego. Teraz przybywają i dostają disco polo i to może być problem dla nas wszystkich, i dla nich i dla artystów.
Dwa lata temu, na potrzeby poprzedniego wywiadu z TopGuitar, opowiedziałeś o swoim sprzęcie. Powiedz proszę, czy coś się w tej materii zmieniło dzisiaj?
Hmmm… Gitara to wciąż Suhr Standard, piece mam cały czas te same od Johna Suhra. Jak nagrywam gitary akustyczne to używam dwóch mikrofonów DPA. Wiesz co, ja nie biorę udziału w wyścigu zbrojeń. Jakiś czas temu nasyciłem się jeśli chodzi o gitary i kupuję instrumenty rzadko i nadarza się sytuacja, że naprawdę czuję, że lubię dane wiosło. To jak z winem – to wino jest dobre, które tobie smakuje. Suhr jest uniwersalny bardzo, ale teraz np. pojadę w trasę, to będę grał na wspomnianych Tele i Gibsonie.
Powiedz na koniec o koncertach – gdzie będzie można cię usłyszeć w najbliższym czasie?
24 października rusza trasa, która potrwa do 9 listopada. O tyle jest to istotna trasa, że na przeszkadzajkach zagra Mino Cinelu, czyli najważniejsza żyjąca postać wśród perkusjonalistów, z kim on nie grał… Mam wielkie szczęście, że go znam, i że on zgodził się przyjechać zagrać na Jazz Jambore i na całej trasie, także dzięki temu ta muzyka zabrzmi trochę inaczej. Wszystko wskazuje na to, że w lutym będzie kolejna trasa i tym razem na przeszkadzajkach zagra Samuel Torres, Kolumbijczyk z Nowego Jorku więc też będzie trochę inaczej. Te zmiany zawsze wpływają na nasze granie, na brzmienie. To jest fajne, to jest kreatywne, ale pamiętaj, że to jest zawsze bardzo sensownie robione: jeżeli jest trasa, to jedzie dany zespół i to jest ustalone dużo wcześniej, a nie że skład jest ulepiony ad hoc. Zastępstwa w jazzie się zdarzają, ale jest grupa muzyków, którzy są w tym bardzo dobrzy nie tylko warsztatowo, ale i osobowościowe, wiesz, wchodzą w zespół i potrafią zainspirować, zapalić jakiś nowy ogień.
Rozmawiał: Michał Wawrzyniewicz