Każda nowa płyta Marka Napiórkowskiego jest wyczekiwana przez gitarzystów i nie ma się co dziwić – z reguły są one tak imponujące kompozytorsko i wykonawczo, że wyznaczają poziom dla wielu artystów związanych z gitarą. Nie mogliśmy sobie odmówić rozmowy z Markiem i zapytania go o kulisy powstawania najnowszego albumu „WAW-NYC”, o… Marka Knopflera, którego jest wielkim fanem, a także o kilka innych spraw mniej lub bardziej związanych z jazzem i gitarą.
Maciej Warda: Umiałbyś jeszcze zagrać proste solo w pentatonice? Czy są momenty, kiedy wracasz do takich muzycznych podstaw i ma to swoje muzyczne uzasadnienie?
Marek Napiórkowski: Pentatonika to najstarsza ze skal i występuje we wszystkich mniej lub bardziej wyrafinowanych gatunkach muzycznych. Nie zastanawiam się tak za bardzo, jakiej skali w danej chwili używam, ale ze względu na to, że w mojej muzyce rozbrzmiewają czasami bluesowe nutki, to dobór pentatoniki – mimo że jest skalą starogrecką i zadomowiła się w bluesie – jest rzeczą jak najbardziej naturalną. Poza tym pamiętaj: zależy, w jakim kontekście jaką pentatonikę się użyje, może ona zabrzmieć w bardzo zaawansowany sposób.
Za co najbardziej cenisz Marka Knopflera?
Muzyka Marka Knopflera towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Pierwsza solówka, jaką próbowałem w życiu skopiować, to solo z utworu „Sultans of Swing”. Nawiązujesz tym pytaniem do projektu Dire Straits Symfonicznie, który powołałem razem z Krzysztofem Herdzinem i Kubą Badachem?
Tak!
A więc cenię tego gitarzystę za niesamowity feeling, za zmysł do pisania pięknych melodii, za stylowość i wyrazistość osobowości. Ponadto, tak jak wspomniałem, na początku wiąże się to z wątkiem sentymentalnym – lubiłem zawsze Dire Straits, stąd teraz powrót do tej muzyki, mimo że nie jest to moja typowa aktywność na dzisiaj, bo to przecież muzyka rockowa a nie jazzowa.
Co w takim razie skłoniło cię do powołania projektu WAW-NYC? Zaczęło się od trasy koncertowej?
Hmm… Kiedy miałem już napisane skrawki utworów, jakieś takie wstępne szkice, to zacząłem konstruować skład. Pierwszym wyborem był Clarence Penn, nowojorski perkusista, z którym zetknąłem się już podczas nagrywania płyty „Up” [2013 – przyp. MW] i z którym zagrałem już kilka tras. Jak pojawił się Clarence, to ta muzyka już zaczęła w mojej głowie rozbrzmiewać i w naturalnej konsekwencji zaprosiłem mojego wieloletniego kolegę Roberta Kubiszyna, który bardzo dobrze zgrywał się z Clarence’em w sekcji. Ponieważ myślałem o kwartecie, zapytałem Clarence’a, czy mógłby mi kogoś polecić z Nowego Jorku do współpracy, i tutaj padło na Kubańczyka mieszkającego od dwudziestu lat w Nowym Jorku, Manuela Valerę. Kiedy skład był już ukonstytuowany, a utwory napisane zaproponowałem, żeby zrobić to odwrotnie niż zazwyczaj, czyli nie nagrać płytę i ruszyć w trasę, tylko zagraliśmy osiem koncertów w Polsce i dziewiątego dnia weszliśmy do studia i nagraliśmy na setkę cały materiał. Było to w studiu S4 z Leszkiem Kamińskim jako realizatorem. Bardzo się cieszę, że to w takiej kolejności i w takiej obsadzie się odbyło.
Czy Nowy Jork w sensie muzycznym jest dla ciebie niekończącą się inspiracją?
Nowy Jork to szczególne miasto, w którym czas biegnie szybciej, do którego zjeżdżają artyści z całego świata, by spróbować swoich sił na tamtejszym rynku. Rzecz, która cechuje tamto miasto, to wysoki poziom sztuki, która tam powstaje i tam właśnie próbują swoich sił najlepsi artyści. Ponadto – jeśli się bywa w tym mieście od czasu do czasu – bardzo łatwo jest wyczuć w nim specyficzną energię. Energię sprawczą, dzięki której tam się wszystko dzieje bardzo szybko i w związku z tym chyba muzycy, którzy tam żyją, grają w sposób specyficzny, ale to nie są niuanse, które można opisać językiem muzycznym, to jest rodzaj intensywności, który tamtejsi muzycy mają w graniu. Ilekroć tam jadę, to staram się chodzić na wszystkie koncerty, na jakie zdołam, a i tak na wiele nie daję rady, tak dużo się tam dzieje.
Czy istnieje takie pojęcie jak „europejski koncept harmoniczny”? Czy to jest właśnie wyróżnik jazzu europejskiego?
Z rzeczy, które dała światu muzyka jazzowa, jedną z najważniejszych jest specyficzne postrzeganie rytmu. Trudny do zdefiniowania sposób dzielenia wartości rytmicznych, wywodzących się z afrykańskiej tradycji ludowej i z bluesa. Pamiętajmy jednocześnie, że jazz nie wytworzył żadnej specyficznej harmonii, cała harmonia została stworzona w Europie, wiele lat wcześniej. Bach, Beethoven, Mozart, Ravel – to oni kładli harmoniczne podwaliny pod muzykę współczesną. Skąd zatem biorą się różnice w jazzie europejskim i w ogóle na świecie? Myślę, że po prostu to my się różnimy jako ludzie. I tak jak w moim zespole wszyscy wywodzimy się z tego wspólnego korzenia od Louisa Armstronga i Milesa Davisa to różnimy się innymi wpływami, które ukształtowały nas jako muzyków. Ja pochodzę znad Wisły, podobnie Robert Kubiszyn, który nawet bardziej jest, bo pochodzi z Krakowa [śmiech]. Nasze korzenie nasiąkły więc taką polską melancholią, słowiańską nutą – oczywiście, jak gramy bluesa możesz tego nie usłyszeć, ale w kompozycjach, w zaśpiewach, w budowaniu nastrojów jesteśmy inni. Inaczej grają muzycy z południa Europy, a inaczej Skandynawowie. To jest ten wyróżnik, ale w kwestii harmonii nie różnicowałbym tego. Jazz stał się muzyką globalną.
Płyta WAW-NYC porywa swoją szczerością i prostotą środków – to trochę przeciwnie do płyty „Up”, która z kolei zachwyca rozmachem. Po drodze był jeszcze sekstet, duet z Arturem Lesickim, Trio… Cały czas poszukujesz dla siebie najlepszej formuły?
Jestem zdania, że należy króliczka gonić, nie jest moim celem złapanie go. Ja opowiadam cały czas tę samą historię, historię, która płynie z mojego serca, wyrażaną sposobem, w jaki gram, czy tym, jak komponuję. Jako człowiek aktywny i nudzący się bardzo szybko, lubię właśnie ubierać ją w inne formy. Sprawia mi to frajdę, kiedy nagrywam płytę „up” w czternaście osób naraz, a potem kolejną moją aktywnością był duet z Arturem Lesickim. To nie jest tak jak w muzyce rockowej, że gdybym założył zespół Scorpions, dajmy na to, to już bym w tym zespole całe życie grał. Mnie kręci zmiana, różnorodność, ale jak się wsłuchasz w moje płyty, to dostrzeżesz w nich dużo wspólnych cech, natomiast umieram je w różne formy i przy następnej płycie też będę szukał jakiegoś nowego rozwiązania!
W mojej opinii płyta WAW-NYC jest mainstreamowa, a nawet komercyjna (w najlepszym tego słowa znaczeniu), ergo: zrozumiała dla słuchacza. Utwór „The Way” znalazł się nawet na Liście Przebojów Trójki! Jak to odbierasz?
Nie lubię takiego szufladkowania, bo bardzo ciężko jest mi określić bardziej szczegółowo muzykę, jaką nagrywam. Może jest mainstreamowa, a może nawet komercyjna, ale wnikliwy słuchacz, jeśli się zagłębi w treść tych utworów, zobaczy, że nie jest to łatwa struktura. Nawet dla tych doświadczonych muzyków, którzy wzięli udział w tych nagraniach było to pewne wyzwanie. Twoje spostrzeżenia może wynikają z tego, że kluczem do pisania przeze mnie utworów jest to, by zawsze posiadały jakąś melodię. Jestem zdania, że nawet jeśli my się możemy męczyć, to byle by nie musiał się męczyć słuchacz [śmiech]. Także ta przystępność to dla mnie duży komplement. A fakt, że utwór znalazł się na Liście Przebojów Trójki, oznacza, że trzeba mu po prostu kibicować.
Naprawdę nagraliście tę płytę w jeden dzień?
Tak jak już mówiłem, mieliśmy osiem dni trasy, zagraliśmy osiem koncertów i dziewiątego dnia zjechaliśmy z Rybnika do Studia S4, rozstawiliśmy instrumenty i nagraliśmy tylko jeden utwór, a następnego dnia od rana wszystkie pozostałe. To było bardzo dobre rozwiązanie, to, że byliśmy prosto z trasy dało nam rozeznanie w tych utworach, nauczyliśmy się interakcji i wiele rzeczy mogliśmy wcześniej sprawdzić.
A jak to realizacyjnie wyglądało w S4 – to były „głośne” nagrania, ze wzmacniaczami zbieranymi mikrofonami, czy może wbijaliście z Robertem gitary prosto w preampy i interfejsy lub stół, cichutko i w słuchawkach?
Nagrywaliśmy w sposób konwencjonalny. Szczęśliwie to studio dysponuje separacją, więc każdy był w osobnym pomieszczeniu i grał w zasadzie tak, jak gra na koncercie. Robert grał na kontrabasie przez mikrofon, na basie elektrycznym korzystał z preampu, a ja zawsze używam głośnika, gdy gram na gitarach elektrycznych, więc miałem omikrofonowaną kolumnę. Mieliśmy bardzo dobrze ustawiony dźwięk, mieliśmy telewizory z widokiem na innych i graliśmy jak na koncercie.
Jakich gitar używałeś do nagrań? Masz jeszcze te wyjątkowe gitary Lindy Manzer?
Użyłem trzech gitar podczas nagrań, główna elektryczna gitara to John Suhr Standard – dla jednych zielona, dla innych niebieska… To wygodny i uniwersalny instrument, gram na niej od wielu lat i to jedyna elektryczna gitara, jakiej użyłem. W dwóch utworach sięgnąłem po gitary akustyczne, w utworze „Teresa Dreaming” zagrałem na gitarze klasycznej z nylonowymi strunami, którą zrobił dla mnie w Mainz lutnik polskiego pochodzenia, Bogusław Teryks. W jednym utworze – „Let Me Go” zagrałem właśnie na gitarze Lindy Manzer, akustycznej z metalowymi strunami. Tak więc, jak słyszysz, mam jeszcze akustyki Lindy Manzer i bardzo je sobie chwalę.
Jak wyglądał twój tor sygnału? Efekty, preampy, wzmacniacze, mikrofony itp. Opisz jego całą drogę.
Spróbuję sobie to przypomnieć… Sygnał z gitary wchodził do mojego pedalboardu, który zrobił dla mnie Mark L. Normalnie nie używałbym podłogi w studiu, ale przyznaję, że przyzwyczaiłem się do mojego brzmienia z trasy i chciałem je odtworzyć w studiu. Urządzenia Marka są świetnej jakości, wszystkie bypassowane, nie było mowy o żadnej utracie pasma. Gitara szła tylko przez Strymona Timeline, bo wgrywałem z lekkim delayem, by czuć się jak podczas koncertu. Przesterowanie wziąłem z efektu T. Rex Michael Angelo Batio. Wszyscy kręcą głowami, jak o tym mówię, ale moim zdaniem to bardzo dobry efekt klasy Tubescreamera, o bardzo charakterystycznym brzmieniu, które mi akurat bardzo się podoba. Dodatkowo miałem do tej podłogi podpięty efekt Analog Man King of Tone, taki dwusekcyjny overdrive/booster i na tym efekcie grałem niektóre tematy, by powstały leciuteńko zbrudzone, złamane brzmienia. To wszystko wchodziło na wzmacniacz Custom Audio Electronic z kolumną Johna Suhra omikrofonowaną dwoma mikrofonami, ale jakie to były mikrofony – nie pamiętam, niech to zostanie słodką tajemnica Leszka. Jeśli chodzi o gitary akustyczne, to podczas ich nagrywania jestem od lat wierny mikrofonom DPA. Miałem takie dwa mikrofony, które szły przez jakiś wspaniały – jak znam Leszka – preamp, a to z kolei wchodziło w stół SSL, który jest w studiu S4.
Opowiedz o swoich ostatnich gitarowych zakupach. Masz jakieś nowe zabawki w swojej kolekcji?
Staram się nie brać udziału w wyścigu zbrojeń i ostatnią rzeczą, jaką kupiłem, był ten King of Tone. Kupiłem sobie także looper TC Electronic Ditto – tym razem taki podwójny, bardziej zaawansowany, bo mam też pojedynczy. Bardzo fajna rzecz, dobrze sprawuje się w duetach, ale też podczas uczenia, a nawet podczas ćwiczenia. Hmm… nic innego mi nie przychodzi do głowy, ja mam tyle tych gratów, że wystarczy póki co… [śmiech]
Jak najczęściej kupujesz – od znajomych, ze sklepu muzycznego, a może przez internet?
Właśnie – tak jak mówiłem, rzadko kupuję. Jestem od dłuższego czasu zaspokojony pod tym względem. Bardziej to jest na takiej zasadzie, że jeżeli coś fajnego wpadnie mi przypadkiem w ręce lub w oczy, to zastanawiam się nad kupnem i czasami kupuję, czy to u kolegów, czy w sklepie czy w internecie.
Jakie są twoje muzyczne plany na jesień i zimę 2017/2018?
Przede wszystkim są to plany związane z promocją mojej ostatniej płyty „WAW-NYC”. Rozpoczynamy pierwszą odnogę trasy 1 listopada w NOSPR w Katowicach, potem 2 listopada poznański klub Blue Note, 3 listopada w Winnicy Turnau pod Szczecinem, 4 gramy w Jeleniej Górze w Filharmonii i 5 w Teatrze Roma kończymy pierwszą część tej trasy. Druga część trasy zacznie się 8 i potrwa do 21 lutego i wówczas zawitamy do innych miast. Będziemy grali w składzie Clarence Penn, Manuel Valera, Robert Kubiszyn i ja. Traktuję to jako moją główną aktywność, ale prowadzę też inne projekty, takie jak Celuloid z Arturem Lesickim, mój sekstet, z którym byłem ostatnio w Chinach, a w skład którego wchodzą oprócz mnie Adam Pierończyk, Henryk Miśkiewicz, Michał Tokaj, Robert Kubiszyn i Paweł Dobrowolski. Jadę także do Kanady z moim Trio, z gościnnym udziałem Andrzeja Olejniczaka, teraz jadę na Ukrainę grać w polsko-ukraińskim projekcie, ale być może jest jeszcze ważniejsza sprawa, a przynajmniej najnowsza. Chodzi o premierę spektaklo-koncertu zamówionego przez Teatr Stary w Lublinie. Jest to koncert kołysanek dla dzieci, do tekstów lubelskiego autora Włodzimierza Wysockiego – zbieżność nazwisk przypadkowa. Napisałem muzykę, zaprosiłem do współpracy Natalię Kukulską, która pięknie to zaśpiewała. Przypuszczam, że na przełomie 2017 i 2018 wejdziemy do studia by to nagrać. To się będzie nazywało „Szukaj w snach” i najprawdopodobniej ukaże się na wiosnę 2018. Starałem się, by to nagrać bardziej piosenkowo, by po przesłuchaniu tego albumu dzieci nie budziły się z krzykiem… [śmiech] Także utwory są proste, ale przemyciłem też tam trochę ze swojego języka – dla własnej satysfakcji.
Dzięki za rozmowę
Dziękuję, pozdrawiam wszystkich Czytelników TopGuitar!