„To Drink from the Night Itself” weteranów z At the Gates jest mocnym pretendentem do miana metalowej płyty roku, choć wcale nie musiało tak być – nieoczekiwanie z zespołem pożegnał się gitarzysta Anders Björler, jeden z głównych kompozytorów grupy. Większy ciężar odpowiedzialności spadł zatem na barki Martina Larssona, drugiego gitarzysty i współautora jednych z najbardziej doniosłych płyt w historii death metalu. Z nim właśnie rozmawialiśmy o At the Gates po powrocie, nowych wyzwaniach i udawaniu przez dwie i pół dekady.

Jakub Milszewski: „To Drink from the Night Itself” jest już dostępna od prawie trzech miesięcy. Czy to wystarczająco dużo czasu, żeby spojrzeć na ten album z nieco bardziej zdystansowanej perspektywy?
Martin Larsson: Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek minie wystarczająco dużo czasu, jeśli się jest zaangażowanym w powstawanie płyty. Wciąż nie do końca potrafię spojrzeć z dystansem na przykład na płytę „Slaughter of the Soul”, która wyszła w 1995 roku. Ale myślę, że możemy już rozmawiać o tym nieco bardziej na chłodno, mniej emocjonalnie. Wszyscy byliśmy zachwyceni „To Drink from the Night Itself”, kiedy się ukazała. Chyba musieliśmy sobie udowodnić, że możemy coś zrobić bez Andersa [Björlera – gitarzysty, który odszedł z zespołu w zeszłym roku], który zawsze był ważną częścią procesu twórczego. Jego brat Jonas potraktował to jako wyzwanie, chciał pokazać, że może to zrobić bez niego. I naprawdę mu się to udało.
Jedną z rzeczy, które najbardziej lubię na nowej płycie, jest jej brzmienie – mroczne, gęste, posępność leje się z głośników. Czy dla zespołu stworzenie czegoś, co będzie mroczniejsze niż poprzednia płyta „At War with Reality”, a jednocześnie bardzo bliskie korzeniom grupy, było wyzwaniem?
Tak, to był balans, który chcieliśmy osiągnąć. Byliśmy tego świadomi od samego początku i wydaje mi się, że z tym też sobie poradziliśmy. Z jednej strony chcieliśmy zachować esencję tego zespołu, z drugiej ciągnęło nas też do wypróbowania kilku nowych rzeczy. Jesteśmy po dziś dzień bardzo zadowoleni z „At War with Reality”, ale już wtedy, kiedy się ukazała, mieliśmy wrażenie, że jest wyprodukowana nieco zbyt czysto. Są na niej elementy, które były bardziej epickie i mroczne i chcieliśmy to właśnie rozwinąć, pójść w tym kierunku. Nawet Anders, który wtedy jeszcze był przecież w zespole, wspominał parę razy, że kiedy będziemy robili następną płytę, powinniśmy się nad tymi elementami pochylić i wypróbować parę nowych patentów. Tak też zrobiliśmy.
Mówisz o esencji At the Gates. Wiele zespołów próbowało naśladować wasz styl, ale wciąż pozostaliście charakterystyczni. Jakie według ciebie, jako członka zespołu, są najważniejsze elementy tego stylu At the Gates?
O, trudno powiedzieć, nie da się do końca zanalizować czegoś, w co się jest zaangażowanym. Wszyscy urodziliśmy się na początku lat siedemdziesiątych i wychowywaliśmy się w czasach, w których metal stawał się bardziej ekstremalny. Kiedy mieliśmy około dziesięciu lat, słuchaliśmy Maiden, Priest, Accept, wczesnego Mötley Crüe. Wszyscy jesteśmy w podobnym wieku, w 1983 miałem dziesięć lat. Dopóki Jonas, nasz nowy gitarzysta, nie dołączył do zespołu, byłem najmłodszy, ale wszyscy z grubsza jesteśmy w podobnym wieku. W początkach lat osiemdziesiątych słuchaliśmy właśnie takiego heavy metalu. Rodzice tego nie znosili. W szwedzkiej telewizji leciały programy opowiadające o tym, jak bardzo niebezpieczny jest metal dla dzieci. Ale z czasem metal stał się jeszcze bardziej ekstremalny. Pojawiły się Slayer i Metallica, a potem Possessed, Death, Morbid Angel… My się na tę wycieczkę załapaliśmy z przyjemnością. At the Gates jest zatem wypadkową rzeczy, przy których dorastaliśmy. Trzeba też dodać, że muzyka klasyczna jest też bardzo dużą inspiracją, szczególnie dla bliźniaków Andersa i Jonasa Björlerów. Wychowywali się w bardzo muzykalnej rodzinie, chyba ich dziadek grał na skrzypcach. W At the Gates jest więc sporo baroku, usłyszysz na naszych płytach sporo melodii á la Bach.

Czekałem, aż wspomnisz o muzyce klasycznej.
Ona tam naprawdę jest, choć rzecz jasna jest bardzo uproszczona. Ten typ melodii zresztą też dotarł do nas przez wczesny metal, jak choćby Judas Priest czy Iron Maiden. Wiem, że Anders nie przepada za Iron Maiden, ale Jonas ich lubi. Wciąż jednak staram się teraz odkryć, co stanowi tę esencję At the Gates. Chyba jest w tym też dużo ciekawości nowej muzyki. Wszyscy mieliśmy taki etap fascynacji muzyką progresywną, co w sumie jest oczywiste, jeśli kojarzysz te albumy, które At the Gates nagrali zanim dołączyłem do zespołu. Wczesne At the Gates jest pełne wpływów choćby King Crimson. I to wraca. Zawsze było obecne, ale teraz wypuszczamy to trochę bardziej na zewnątrz. Nasz nowy gitarzysta Jonas Stålhammar też jest wielkim fanem progu, więc pewnie będzie tego jeszcze więcej w przyszłości.
Myślisz, że dzisiejsza scena metalowa może być równie inspirująca dla młodych ludzi, jak ta z lat osiemdziesiątych była dla was?
Czemu nie? Ale ja nie potrafię tego powiedzieć z całą pewnością. Nie chcę tego zaakceptować i trudno mi się do tego przyznać, ale mam czterdzieści pięć lat i nie do końca nadążam za nowościami. Staram się nadganiać, ale obecnie jest olbrzymia liczba świetnych zespołów, które robią naprawdę fantastyczne, dziwne rzeczy. Mam na myśli choćby Portal. Słyszałeś nową płytę Craft?
Jeszcze nie.
Jest porąbana. Uwielbiam ją. Wracając do pytania: nie wiem. Metal nie jest już niczym nowym. Black Sabbath pojawili się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a dziesięć lat później w dalszym ciągu ich słuchaliśmy. Teraz minęło już prawie pięćdziesiąt lat. Skoro sam metal nie jest już nowy, to czy można mówić o wpływie nowych zespołów?
Czy kiedy z At the Gates pracujecie nad nową muzyką stresujecie się oczekiwaniami fanów? W ogóle interesuje was to? Czy skupiacie się raczej wyłącznie na sobie?
Trochę takiego stresu jest, ale tak naprawdę niewiele. Długo czekaliśmy na to, żeby zrobić ten pierwszy album po powrocie. Pierwsze koncerty po powrocie zagraliśmy w 2008 roku, a „At War with Reality” wyszło w 2014. Przez lata upieraliśmy się, że nie będziemy tworzyli nowej muzyki pod szyldem At the Gates, a potem ją jednak zrobiliśmy, bo ta potrzeba po prostu w nas rosła. Przez te wszystkie lata ten stres związany z oczekiwaniami fanów nieco wyparował. Został tylko ogień, który podsyca proces twórczy. Teraz, przy „To Drink from the Night Itself”, stres wiązał się z faktem, że po raz pierwszy musieliśmy zrobić płytę bez Andersa. Ale było to w tym samym stopniu stresujące, co inspirujące – mieliśmy nowe zadanie, więc po prostu się za nie zabraliśmy.
Powróciliście z niebytu po latach i nie zawiedliście – dwie nagrane po powrocie płyty są bardzo mocne. Wielu zespołom się to nie udało i wracają tylko po to, żeby odcinać kupony.
Muzyka jest dla nas ważna. Wszyscy jesteśmy jej wielkimi fanami. Nawet jeśli nie nadążam do końca za tym, co się obecnie dzieje, to wciąż jestem zainteresowany. Ważne jest dla nas, by nie robić czegoś tylko dla samego robienia, a wciąż mieć dla tego jakiś ważniejszy, głębszy cel. Jesteśmy też swoimi największymi krytykami. Większość „At War with Reality” napisaliśmy w tajemnicy, zanim się komukolwiek pochwaliliśmy. Zrobiliśmy tak wyłącznie dla tego, żeby mieć możliwość ucieczki – jeśli ta muzyka nie będzie dobra, jeśli nie dosięgnie do poprzeczki, którą sami sobie stawiamy, to po prostu rzucimy to w cholerę i nie będzie tematu. Podbiliśmy do wytwórni płytowych dopiero wtedy, kiedy byliśmy pewni, że nowa muzyka jest dobra. Dopiero wtedy zaczęliśmy rozmawiać o jakiejś nowej płycie.
Ale sam wspomniałeś, że kiedy ktoś jest zaangażowany w proces twórczy, nie potrafi spojrzeć na efekty tej pracy z dystansu. A kiedy nie ma mowy o nawet szczątkowym obiektywizmie, łatwo o pomyłkę, o złą ocenę jakości muzyki. Potrafisz sobie wyobrazić, że z At the Gates robicie nową płytę i okazuje się, że jest ona zawodem dla fanów?
Zawsze jest takie ryzyko. Część ludzi była zawiedziona poprzednią płytą, część jest zawiedziona nową. Rozmawialiśmy o produkcji – niektórzy twierdzą, że nowa płyta brzmi okropnie.

Brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć death metal.
I w taki efekt celowaliśmy. Poprzednia płyta była czyściutka, a nowa jest reakcją na tamtą produkcję. Chcieliśmy zrobić bardziej deathmetalową płytę i powrócić brzmieniowo do naszych ulubionych deathmetalowych płyt z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ale wiesz, zawsze jest ktoś, kto myśli inaczej. To przecież subiektywne, nie da się wstrzelić w gusta wszystkich. Możemy więc polegać wyłącznie na sobie i na tym, co nam się wydaje fajne. I mieć nadzieję, że ludzie się z nami zgodzą. Ale jest kilka przykładów udanych powrotów na scenę: ostatni album Celtic Frost, albo nawet przecież „Perfect Strangers” Deep Purple. Można więc wrócić z niebytu po wielu latach i dalej być dobrym w te klocki.
Wspomniałeś, że nie śledzisz aktywnie dzisiejszej sceny metalowej, ale chcę cię zapytać o dwa zespoły, które na pewno znasz. At the Gates przypisuje się rolę ojca całej göteborskiej sceny, wręcz całego melodyjnego death metalu, ale przecież to było trio zespołów: poza wami byli też Dark Tranquillity i In Flames, którzy również wciąż istnieją. Ich śledzisz?
Nie. Bardzo lubiłem Dark Tranquillity na początku, kiedy mieli więcej wpływów Black Sabbath czy niemieckiego thrashu, ale potem jakoś nasze drogi się rozeszły. Szczerze mówiąc, od pewnego czasu nie poświęcam im jakoś wiele uwagi. Nie ma w tym nic dramatycznego – po prostu szukam innych rzeczy. Z In Flames też nigdy nie było mi po drodze. To kwestia gustu, nie ma przecież nic złego w tym, co robią – po prostu nie jest to moja muzyka.
In Flames bardzo się zmienili.
Zauważyłem. Słyszałem jakieś fragmenty tu i tam i jest to bardzo różne od tego, jak było na początku.
Czy nie czujesz się czasem niedoceniany jako gitarzysta albo jako członek niedocenianego zespołu ? Współtworzyłeś bardzo wpływowe metalowe albumy, które zaowocowały mnóstwem kalek i kopii, stały się podstawą dla melodic death metalu i metalcore, a mimo wszystko At the Gates nie są tak słynni jak choćby Pantera czy obecnie nawet na przykład Black Label Society.
Prawdę mówiąc, to czuję się uprzywilejowany, że mogę robić to, co robię. Jeżdżę po świecie, gram metal i dostaję za to kasę. Nieźle, co? Jeśli zaś mówimy o mnie, jako gitarzyście, to muszę szczerze przyznać, że osobiście czuję, że przez ostatnie dwadzieścia pięć lat nie gram, tylko udaję. Cały czas czuję, że powinienem się nauczyć grać, że powinienem pójść na jakieś lekcje i w końcu się ogarnąć to raz, a dobrze. Nie jestem dobrym gitarzystą prowadzącym, ale to, co robię, robię dobrze. A mianowicie nieźle radzę sobie jako gitarzysta rytmiczny. Mimo wszystko momentami w ogóle nie czuję się muzykiem. Chciałbym być bardziej wszechstronny. Jestem pewien, że wielu świetnych gitarzystów dużych zespołów w dalszym ciągu bierze lekcje i ćwiczy, żeby poprawiać umiejętności i poszukiwać nowych wyzwań.
Sam co nieco gram i czasami zdarzało mi się siąść do kawałków At the Gates i wiem, że to nie są najłatwiejsze rzeczy na świecie. Najtrudniejsze zapewne też nie, ale raczej nie dla początkujących.
Tak, wymagają wytrzymałości. Przed koncertami zawsze muszę się trochę rozgrzać, rozruszać prawą rękę, bo to o nią tutaj przede wszystkim chodzi. Lewa sobie po prostu gra, ale kostkowanie jest kluczowe. Jak się zmęczysz to wypadniesz z rytmu. A na przykład w tytułowym numerze z „To Drink from the Night Itself” startujemy od takiego szybkiego downpickingu. Muszę być porządnie rozgrzany, żeby zagrać to poprawnie.
Dołączyłeś do ekipy Solar Guitars, masz własny sygnowany model. Opowiesz o tym coś więcej?
Widzisz, mówiłem o tym udawaniu przez ostatnie dwadzieścia pięć lat i o tym, że nie czuję się muzykiem – jednym z powodów jest też to, że nie bardzo interesuję się sprzętem. Wychodzi na to, że można grać na gitarze, nie będąc gitarowym nerdem. Instrument od Solar Guitars lubię. Gra się na nim bardzo łatwo i lekko, a poza tym świetnie brzmi. Ma przetworniki Fishman, które brzmią bardzo czysto. Moja zapasowa gitara ma pickupy EMG i nagle się okazało, że przy Solarze brzmi muliście. Model, który posiadam, nazywa się A2.6.
Nagrywałeś na niej nową płytę?
Nie, Solary nie były jeszcze wtedy gotowe. Nagrywałem więc na tym samym instrumencie, na którym rejestrowałem poprzednią płytę, czyli na barytonowym Ibanezie. Nie pamiętam modelu, nie jest jakaś bardzo droga, za to brzmi nieźle i dobrze trzyma strój.
Instrumenty Solar Guitars zyskują sobie coraz większą popularność, sama firma też rośnie w siłę. Człowiekiem, który stoi za firmą, jest Ola Englund, świetny gitarzysta. Myślisz, że dla gitarowej firmy kluczową sprawą jest to, by prowadził ją gitarzysta?
Może nie jest to kluczowe, ale na pewno pomaga. Nie znam się za bardzo na biznesie produkowania i sprzedaży gitar i całego komercyjnego przedsięwzięcia, jakim taka firma jest, ale wydaje się logiczne, że gitarzysta będzie wiedział o co chodzi w gitarach. A już na pewno taki gitarzysta, jakim jest Ola, czyli nie dość, że świetny, to jeszcze zafascynowany sprzętem. Ola ma długą historię testowania sprzętu, dobrze porusza się w YouTube i mediach społecznościowych, więc ufam mu. Poza tym współpraca jest łatwa, bo jesteśmy przyjaciółmi. At the Gates współdzieli przecież członków z The Haunted, gdzie gra Ola. Gdybym więc miał jakiekolwiek sprzętowe pytania, nie tylko o gitarach Solar, ale ogólnie, to od razu waliłbym do Oli. Wracając do samych gitar – jak mówiłem, nie jestem za bardzo obeznany w sprzęcie, więc łatwiej jest mi po prostu wziąć gitarę od kogoś, kto wie, jak ją zrobić. Wtedy nie mam pytań. Ja jestem tylko grajkiem.

Skoro nie jesteś sprzętowym nerdem, to paradoksalnie możesz mieć ciekawą, świeższą perspektywę na zagadnienia sprzętowe. Gitary Solar zostały stworzone głównie do obniżonych strojów, bo takie są preferowane w dzisiejszym metalu. O czym jeszcze powinni pomyśleć producenci sprzętu, żeby ułatwić muzykom życie? Jakimi jeszcze zagadnieniami powinni się zająć? W końcu dzisiejsze gitary elektryczne są wciąż dość podobne do pierwszych les pauli i fenderów. Gdzie jest jeszcze miejsce na poprawienie instrumentów, unowocześnienie ich?
Interesujące pytanie. Nie zastanawiałem się nad tym nigdy. Podejrzewam, że jakieś detale wciąż wymagają dopracowania, ale jednocześnie na świecie są teraz miliony producentów gitar, więc jeśli o tych detalach nie pomyśleli, to tak naprawdę nie mają one znaczenia albo wręcz ich nie ma?
Są jednak pewne próby usprawnienia gitar, dodania im nowych funkcjonalności – automatyczne systemy strojenia albo cyfrowe zabawki sprawiające, że podczas gry za pomocą jednego przycisku możesz kompletnie zmienić całe strojenie. Używałbyś czegoś takiego?
Nie mamy chyba w naszym repertuarze piosenek, które wymagałyby takich rozwiązań. Wszystko jest tak naprawdę kwestią tego, czy masz do tego dostęp, czy nie. Jeśli mógłbyś czegoś takiego używać, to pewnie mógłbyś robić muzykę, która by takich systemów wymagała. My chyba zawsze działaliśmy inaczej – znamy ograniczenia naszych instrumentów i uznaliśmy, że to są po prostu ramy, w których musimy się trzymać, bo wyznaczają reguły gry.
Do czego podłączasz gitarę? Lampa czy cyfra?
Jestem bardzo oldschoolowy. Lubię się podłączyć do lampy i wszystko mi wtedy ładnie brzmi. W At the Gates używamy jednak podów Fractala, bo chcemy mieć zawsze ten sam dźwięk. Jest to wymuszone przez życie w trasie – jesteśmy zależni od promotorów. Oczywiście prosimy o konkretne wzmacniacze i kolumny, zazwyczaj je dostajemy, ale zdarza się, że nie. Czasami gramy w mniejszych miejscach, a koncerty organizowane są przez małych promotorów, jak choćby w południowo-wschodniej Azji. Tamtejsi promotorzy dwoją się i troją, robią co mogą, ale nie zawsze udaje im się dostać to, czego byśmy chcieli. Wtedy łatwiej jest mieć taką skrzyneczkę z naszym brzmieniem, której możemy użyć niezależnie od sprzętu, jaki czeka na sali. Wcześniej używaliśmy podów Line 6, teraz przerzuciliśmy się na Fractal. Na YouTubie znajdziesz nawet film, na którym Ola Englund pomaga nam w ustawieniu tego.
Co masz pomiędzy tym Fractalem a gitarą? Z czego składa się twój pedalboard?
Mam tam tylko tuner. Jest potrzebny oczywiście do strojenia, ale także do wyciszania, bo mamy dużo fragmentów, które tego wymagają. I to w zasadzie tyle. Z kolei Jonas Stålhammar ma chyba tylko pedał głośności. Wiesz, zarabiamy pieniądze na życie, ale nie są to kosmiczne kwoty, nasi promotorzy też nie siedzą na pieniądzach, więc staramy się podróżować lekko. Dużo latamy, a dodatkowy bagaż kosztuje, więc musimy mieć dość niewielki backline. W tej chwili kilka dodatkowych pedałów i kejsów spieprzyłoby ten balans bagażowy.
Teraz jesteście pewnie jednym z najbardziej zajętych metalowych zespołów świata, ale jakie masz plany dla At the Gates i dla siebie samego na przyszły rok?
Pewne plany na trasy koncertowe i podobne aktywności już się klarują, ale nie mogę jeszcze o nich mówić. Wkrótce pewnie zostaną ogłoszone. Wiem, że dotyczą jesieni, ale wszystko się okaże na dniach. Na przyszły rok mamy już zabukowanych kilka festiwali. Cykl koncertowy podczas promocji „At War with Reality” trwał około dwóch lat, więc pewnie w przypadku nowej płyty będzie podobnie. Potem pewnie pomyślimy o nowej muzyce, choć trzeba powiedzieć, że wyciągnęliśmy nauczkę z naszej przeszłości zespołowej i staramy się nie robić jakichś dalekosiężnych planów – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Zazwyczaj mówię, że jedynym planem jaki obecnie mamy jest: nie przestawać.
To dobry plan.
Tak, zdecydowanie. Ale nowy album mam nadzieję, że prędzej czy później powstanie. Wiem, że Jonas Björler ma już kilka nowych pomysłów na utwory. Zapewne ja i nowy gitarzysta Jonas Stålhammar też dołożymy swoją cegiełkę do komponowania. A do Polski też na pewno zawitamy. Nie znam konkretów ani dat, ale możesz być pewien, że wpadniemy.