Po dwóch wysoko ocenianych płytach „Case of Noise” i „We Are Materia” szczecineccy ulubieńcy publiczności Materia atakują kolejnym krążkiem. „The Rising” ma jednak przynieść ewolucję stylu kwartetu, która ma zaskoczyć fanów. O długiej pracy nad albumem oraz zmianach rozmawialiśmy z gitarzystą Tadeuszem „Tedem” Piesiakiem, basistą i wokalistą Michałem „Mihem” Piesiakiem oraz producentem albumu Filipem Mieszkalskim.
Nagrania nowej płyty skończone i czekamy na miks i mastering? Na jakim etapie pracy jesteście obecnie?
Tede: Dwie godziny temu skończyliśmy nagrywać ostatnie wokale, więc nagraliśmy całą płytę. Teraz miks i mastering. Wiadomo, że niektóre utwory mieliśmy skończone wcześniej, więc płyta już w tym momencie jest miksowana. Doślemy teraz ostatnie utwory, czekamy, aż wrócą z miksów i wydajemy.
Jakie są daty?
Tede: Nie możemy jeszcze powiedzieć. Mamy zaplanowane daty, ale nie mamy jeszcze stuprocentowej pewności, że się wyrobimy, więc na razie się wstrzymujemy z ogłoszeniami.

Album będzie nazywał się „The Rising”. Czego nowego można się będzie spodziewać? Jak zmieniła się Materia po dwóch pierwszych płytach?
Tede: Płyta jest na pewno bardzo przekrojowa, różnorodna. Na poprzednich naszych albumach zawsze była duża przekrojowość, te albumy nie były jednolite, choć oczywiście jakiś wspólny mianownik w utworach był. Nowa płyta jest bardzo piosenkowa. W porównaniu do poprzedniego krążka jest na niej dużo melodii. Tam był bardziej rytm i darcie mordy, a tutaj potoczyło się tak, że jest dużo melodii i harmonii. To jest podstawowa różnica.
Puściliście dwa pierwsze single z fajnymi teledyskami. Szczególnie drugi, „Shadows”, był zaskakujący, bo był właśnie bardzo melodyjny i pokazujący zwrot w waszym stylu.
Tede: To prawda. Taka zmiana faktycznie jest. Przy tej płycie po prostu stwierdziliśmy, że idziemy na żywioł, robimy wszystko naturalnie, spontanicznie. Myślę, że od dawna drzemała w nas potrzeba tworzenia tego rodzaju muzyki. Chcieliśmy zaprezentować się może mniej technicznie, ale szerzej, zagrać trochę przestrzenią. Chyba wszyscy doszliśmy po prostu do wniosku w tym samym momencie, że chcemy czegoś nieco innego. Może jest to szokujące, ale to właśnie to, co mamy teraz do powiedzenia.
Skoro ta płyta powstawała w bardziej naturalny sposób, to znaczy jak?
Tede: Mieliśmy większy dystans do wszystkiego. Przez to praca nad muzyką trwała bardzo długo i proces był bardzo złożony. Istotnym etapem było stworzenie demo płyty. Nagrywaliśmy je w domowych warunkach w naszym mieście Szczecinku. Dopiero kiedy ta wersja nas zadowalała, to rejestrowaliśmy materiał w studio.
Wydaje mi się, że to ewolucja, która wyniosła na wyższy poziom to, co było już na poprzednich płytach, a nie wynajdywanie jakichś elementów, które byłyby nowe dla Materii. Wyciągnęliśmy na pierwszy plan to, co było już na „Case of Noise”, a trochę zniknęło na „We Are Materia”.
Kto przynosił riffy? Jak powstawały aranżacje?
Tede: Riffy piszą gitarzyści. Wiadomo, że perkusista go nie stworzy. Wychodzi to od nas, ale niektóre riffy stworzyliśmy też w studio z Filipem (Filip Mieszkalski, producent płyty i gitarzysta Mentally Blind – przyp. J.M.). Kolejna rozkmina to kwestia wokalu. W momencie, kiedy piszesz riff, który daje wokalowi szansę zagrania pierwszych skrzypiec, okazuje się, że możliwości zaaranżowania tego jest nieskończona ilość. Możesz zaśpiewać tak, inaczej, szybciej, wolniej, niżej, wyżej, głośniej, spokojniej. Są tysiące dróg. Stąd właśnie proces tworzenia demówki trwał tak długo.
Macie jakiś kierunkowskaz, który pozwala wam wybrać właściwą drogę spośród tego tysiąca?
Mihu: Kiedy spotykaliśmy się z bratem w Szczecinku czy tutaj w studio czasem wiedzieliśmy, że jest chujnia i trzeba nad czymś mocno popracować, a czasem od razu było widać, że siadło i jest spoko. Ale zdarzały się sytuacje, że wydawało się, że linia jest w porządku, jest fajnie, jest napisane tak jak powinno być, a po jakimś czasie, po nabraniu dystansu, musieliśmy niestety wszystko zmieniać. Dlatego właśnie skomponowanie tych wokali tyle trwało. Chcieliśmy się do tego bardzo przyłożyć, bo wiadomo, że jeśli chodzi o piosenki, to ludzie słuchają przede wszystkim wokalu. Dlatego zależało nam na tym, żeby wszystko było zrobione bez gorszych momentów.
Tede: Jest pewna dobra taktyka robienia takich rzeczy: trzeba nie nadwyrężać wyobraźni i chwytać wszystko w locie. Czasami coś sobie zanucisz i to jest to. Kiedy próbujesz wymyślić czysty wokal na siłę, to wyczerpiesz wyobraźnię i linia będzie nudna, męcząca i nienaturalna. Stąd praca nad utworami, w których jest dużo czystych wokali, jest po prostu trudna. To nie jest osiem godzin pracy, przychodzisz, robisz, zrobione, tylko czasem potrzebujesz miesiąca przerwy od danego numeru, bo stanąłeś w martwym punkcie i musisz nabrać dystansu.
Za pierwszym razem najbardziej bolało, że ktoś może mieć lepszy pomysł. Myślę, że każdy tak ma, że bardzo silnie się wiąże z tym, co stworzył, i nie chce, żeby ktoś w tym coś zmieniał. Dla nas była to ważna lekcja pokory i wielki fart, że mogliśmy tę płytę tworzyć razem z producentem. Nauczyło nas to dystansu do tego, co robimy, i do nas samych.
A czy to nie jest tak, że było to dla was stosunkowo nowe? Na poprzednich płytach takich czystych wokali było znacznie mniej. Nie musieliście do nich przywyknąć?
Tede: Czysty wokal w tym zespole zawsze się gdzieś tam przewijał.
Tak, ale nie w takich ilościach jak w samym „Shadows”.
Mihu: Tak, to prawda. Wiesz, ja lubię drzeć mordę, bo to jest bardzo ekspresyjne i na koncertach daje dużą energię. Ale kiedy słucham sobie na co dzień muzyki to obecnie jest to chyba więcej rzeczy śpiewanych. Sam zacząłem więcej śpiewać. Odkryłem też dzięki Filipowi nowe możliwości. Wycisnął ze mnie maksimum, sam bym na pewne rzeczy nie wpadł. Mam nowe horyzonty w śpiewaniu i to jest fajne. Okazuje się, że pewne ekspresje można wyrazić również czystym wokalem, nie tylko krzykiem.
Jak to się stało, że wylądowaliście z tym materiałem w Aurora Studio z Filipem?
Tede: Ze trzy lata temu graliśmy wspólną trasę z Mentally Blind. Zakumplowaliśmy się na trasie. Wysłałem później Filipowi numer „Rosa Alba” w takiej wczesnej fazie, mocno rozgrzebany. Filip odesłał mi go z jakąś swoją wstępną propozycją produkcji. Poczułem, jakbym złapał pana Boga za nogi. Byłem w szoku, bo poczułem, że teraz może z tą muzyką stać się coś takiego, co jeszcze nigdy się nie stało. Filip pracował już wtedy w Aurorze, zaproponował nam współpracę. Porozmawiałem z chłopakami, przedstawiłem im jak wygląda sytuacja i tak to właśnie było. Ale był jeszcze jeden bardzo ważny moment. Zanim przyjechaliśmy tutaj do studia, pojechaliśmy do Borów Tucholskich, do chatki w lesie, którą udostępnił nam nasz serdeczny kolega Przemek. Tam po raz pierwszy zrobiliśmy taką sesję – tworzyliśmy demo. Powstawały tam pierwsze walce, ale zaczęły się też konflikty. Okazało się, że Filip miał na jakiś numer inny pomysł niż ja czy Mihu, a byliśmy tam we trójkę. Dla mnie było to ciężkie – myślałem sobie: „no jak to, ktoś mi się tu będzie wpierdalał w robotę?”. Takich momentów było potem kilka lub kilkanaście, ale za pierwszym razem najbardziej bolało, że ktoś może mieć lepszy pomysł. Myślę, że każdy tak ma, że bardzo silnie się wiąże z tym, co stworzył, i nie chce, żeby ktoś w tym coś zmieniał. Dla nas była to ważna lekcja pokory i wielki fart, że mogliśmy tę płytę tworzyć razem z producentem. Nauczyło nas to dystansu do tego, co robimy, i do nas samych. Później już kiedy sam miałem problem z tym, w jaką stronę pociągnąć dany numer, po prostu gadałem o tym z Filipem i szukaliśmy rozwiązań razem. To świetna sprawa. Kiedy jesteś mocno subiektywny, masz zamkniętą głowę i nie masz dystansu, twoja twórczość może być po prostu gorsza.
Podczas nagrywania okazało się, że dużo lepiej jest uprościć linię basu, żeby dać pole do popisu gitarom, żeby mogły wybrzmieć i żeby wszystko razem się zgrało. To była dla mnie nowość, bo zawsze myślałem, że jeśli będę napiżdżał nie wiadomo jak gęsto, to będzie kozacko i wszyscy to dostrzegą. Tak nie jest.
Filip, czy praca nad „The Rising” z Materią była dla ciebie w jakiś sposób trudna?
Filip: System pracy był dość chaotyczny – to było największą trudnością. Nie spotykaliśmy się regularnie, praca była rozbita mocno w czasie na przestrzeni dwóch lat. Najtrudniejszym elementem było zrozumienie pewnego toku myślenia chłopaków, który czasami nie godził się z moim. Odejście od pryzmatu własnego gustu było największym wyzwaniem. Myślę, że gdybym usłyszał tę płytę dwa lata temu, to mógłbym mieć jakieś obiekcje co do niektórych rozwiązań na niej zawartych. Ale teraz jestem za. Podobnie jak Tadziu musiał przejść jakąś drogę, ja również musiałem ją pokonać. Czasami były momenty, w których myślałem, że to nie zadziała. Musiałem jakoś odbiec od swojego toku myślenia, schematów, do których byłem przyzwyczajony.

Nie baliście się, że część materiału, która powstała na początku, będzie odstawała od materiału, który powstał na końcu procesu?
Tede: Nie, bo nie wydaje mi się, żeby między nimi była aż taka różnica. Jedne numery powstały wcześniej, inne powstały później, ale i tak każdy z nich jest dla nas historią, która trwa długo. Nie widzę w tych utworach jakiejś niekonsekwencji. Dla mnie mają one wspólny mianownik.
Mihu: Na dodatek te numery, które powstały wcześniej, później były jeszcze zmieniane, więc wszystko się tak skompresowało, że zamieszczenie ich na jednej płycie ma sens.
Filip: To, co spaja tę płytę ze sobą, to fakt, że te utwory są totalnie różne. To paradoks, ale jest w tym taki absurdalny system. Każdy z tych numerów jest dla mnie wyjęty totalnie z innej bajki. Jednym się to pewnie spodoba, innym nie. Ale single nie powinny być w tym przypadku wyznacznikiem niczego i nie powinny być traktowane jako pryzmat dla całej płyty. To, co ludzie jeszcze usłyszą, będzie dla nich dużym zaskoczeniem.
Więc dlaczego „Rosa Alba” i „Shadows” poszły jako single?
Tede: Tak się po prostu stało. Wybieraliśmy jakąś kolejność i padło na taką, raczej bardziej pod wpływem impulsu niż przewidzianej strategii. To, żeby „Shadows” w ogóle wyszedł jako drugi, podsunął nasz gitarzysta Adi. Wydało nam się, że to ma sens. I chyba dobrze wyszło. Mieliśmy ten komfort, że byliśmy w stanie mniej więcej przewidzieć czym ta płyta będzie. I wiedzieliśmy, że nie da się wybrać singla, który to pokaże w całości. To niemożliwe.
Czy w partiach gitar i basu było coś nowego, coś, co sprawiło wam trudność?
Tede: Jeśli chodzi o gitary to zdałem sobie sprawę, że dobrze jest spędzić trochę czasu w studio, bo to jest praca u podstaw jeśli chodzi o technikę. Poprawiłem sobie technikę podczas sesji. Jak grasz sobie w domu na piecu to wszystko jest spoko, po prostu grasz. Ale jak nagrasz to wszystko to odkrywasz niuanse, detale. Dopiero w studio, kiedy chcesz naprawdę skrupulatnie podejść do tematu, okazuje się, że to nie jest takie proste. Czasami zagranie jakiegoś – wydawałoby się – prostego riffu okazuje się wyzwaniem. Ta sesja na pewno jako instrumentalistów wyniosła nas na wyższy poziom.
Mihu: W kwestii basu także dokonała się jakaś ewolucja dzięki Filipowi. Zawsze grałem na basie gęsto, wrzucałem dużo trójek. Używałem za dużo dźwięku. Przez to całą kompozycja była trochę rozwalona, bo u dołu nie było solidnej podstawy, która ładnie kleiłaby się z garami. Podczas nagrywania okazało się, że dużo lepiej jest uprościć linię basu, żeby dać pole do popisu gitarom, żeby mogły wybrzmieć i żeby wszystko razem się zgrało. To była dla mnie nowość, bo zawsze myślałem, że jeśli będę napiżdżał nie wiadomo jak gęsto, to będzie kozacko i wszyscy to dostrzegą. Tak nie jest. Lepiej osadzić te niskie częstotliwości w jakichś prostych formach.
Tede: Nie zawsze trzeba się pchać na pierwszy plan. Kiedy wszyscy chcą być z przodu wychodzi mamałyga. Trzeba znać swoje miejsce w szeregu. Kiedy masz zagrać solo, to wychodzisz i grasz, ale kiedy nie jest to moment dla ciebie, to równasz z resztą. Przełomowe dla nas było też dużo zmian. W trakcie nagrań, kiedy sklejaliśmy gitary, bas, perkusję i wokale, okazywało się czasami, że w którymś miejscu jest dźwięk, który dysonuje. Trzeba było wracać do ścieżek gitar, poprawiać, nagrywać inaczej. To była harmoniczna zagadka. Wcześniej nie było tych problemów, bo dopóki wokale były krzyczane, tych dysonansów być nie mogło. Teraz, kiedy w wokalach chcieliśmy włożyć dużo melodii i harmonii okazało się, że trzeba jeszcze wziąć pod uwagę harmoniczne. Były więc kwasy w dźwiękach i kolejne rozkminy co zrobić, żeby było lepiej.
Okazuje się więc, że w ewolucji Materii Filip ma bardzo dużą rolę.
Mihu: Bardzo. Ale może niech sam się wypowie, czy ewoluowaliśmy, czy jednak regres.
Filip: Ewolucja. Ale wydaje mi się, że to ewolucja, która wyniosła na wyższy poziom to, co było już na poprzednich płytach, a nie wynajdywanie jakichś elementów, które byłyby nowe dla Materii. Wyciągnęliśmy na pierwszy plan to, co było już na „Case of Noise”, a trochę zniknęło na „We Are Materia”.
Na czym nagrywaliście tę „The Rising”?
Tede: Nagrywaliśmy wszystkie ślady na gitarach marki Skervesen. Większość powstała na gitarze 4T, czyli moim czarnym Skervesenie, do dwóch czy trzech użyliśmy czerwonego ośmiostrunowego modelu Adiego. Basy wbijaliśmy na Miha Skervesenie. Jak się ten model nazywa?
Mihu: Bronto. Już tego modelu nie robią.
Tede: Bardzo fajny bas. Ma bardzo złowrogie brzmienie.
Filip: Wszystko nagrywaliśmy prosto w linię, bez żadnych pieców. A to dlatego, że okres nagrywania był tak rozbity w czasie, że nie dałoby się tego nagrać przez piec – to samo ustawienie pieca musiałoby stać w studio przez dwa lata. Nikt sobie na to niestety nie mógł pozwolić. Nie ma żadnych hardware’owych efektów ani żadnych kostek, których byśmy używali. Wszystko się działo inside the box, bezpośrednio w komputerze.
Mihu, Tede – powiedzcie zatem, co macie ze sobą na scenie.
Tede: Ja do tej pory używałem Peaveya 5150 w tej najstarszej wersji. Paczka to Fender Super-Sonic. Do tego parę efektów w pedalboardzie. Jestem fanem delayów i reverbów, więc mam różne zabawki. Nie mam dopałek, kiedyś próbowałem, ale stwierdziłem, że lepiej mi będzie bez tego. Natomiast w te wakacje przesiadam się na Helixa od firmy Line6, z którą nawiązaliśmy współpracę. Mamy w zespole dwa takie procesory i wiążę z nimi wielkie nadzieje. Wygoda korzystania z nich jest ogromna. Nie miałem jeszcze dużo czasu, żeby porządnie na nich pokręcić, ale z tego, co się dotychczas zdążyłem zorientować, to będzie prawdopodobnie przełom. No i wiadomo – świetna sprawa w sytuacji, gdzie trzeba gdzieś pojechać. Bierzesz sobie taki sprzęcik do plecaka i gdziekolwiek nie wylądujesz na trasie to zawsze sound jest taki sam. Nie ma problemu jak z lampowym wzmacniaczem, gdzie musisz mieć wielką głowę, kolumnę, pedalboard, mikrofon, który musisz zawsze tak samo ustawić. Na dźwięk wpływa wtedy masa różnych czynników. A wiadomo, że parę razy w życiu nie byliśmy w stanie zabrać swojego sprzętu albo ze względu na jakieś wymogi nie byliśmy w stanie go użyć. Wtedy jest loteria – albo siądzie, albo nie siądzie. Z Line6 udało nam się znaleźć zajebiste rozwiązanie.
Mihu: Ja gram dalej na moim pierwszym wzmacniaczu, bo jest spoko. To Nemesis RS 400, stary, fajny, tranzystorowy wzmak. W pewnym momencie przesiadłem się na nieco nowocześniejszą historię, bo tranzystor od TC-Electronics. Ale okazało się, że spadł mi raz i się rozpierdolił. A Nemesis spadł mi chyba z 50 razy, nie ma ani jednej śrubki i dalej działa i gada zajebiście. Na razie gram więc na tym Nemesis i paczce TC-Electronics, ale to i tak nie ma znaczenia, bo bas idzie w linię. Ale zobaczymy co się stanie w najbliższym czasie, bo ja z kolei będę miał procesor Line6 HX Stomp. To mniejsza wersja tego, co mają Tede i Adi. Zobaczymy, czy wygra z tym moim Nemesisem.
Jeśli nie będziesz za dużo opuszczał tego Line6 to jest taka szansa.
Mihu: No tak, wtedy tak. Ale wiesz, w tym moim Nemesisie RS 400 jest equalizer dół/środek/góra, volume, gain i nara, tyle. Prosta sprawa. Nie używam też nigdy żadnych przesterów ani dodatków, więc nie ma się tam co psuć.
O dacie premiery „The Rising” nie możemy jeszcze rozmawiać, ale możemy rozmawiać o waszych dalszych planach koncertowych. O Materia Feście już wszystko wiemy, co dalej?
Tede: W poniedziałek ogłaszamy polską trasę (obecnie koncerty są już ogłoszone, szukajcie dat w Internecie – przyp. J.M.), zagramy w sumie aż 19 koncertów. Pierwszy odbędzie się w pierwszy weekend października, miesiąc po Materia Feście. Będą z nami zaprzyjaźnione zespoły Drown My Day, Fleshcold, Heresy Denied i I Was Born Twice, oczywiście nie wszyscy naraz – gramy po trzy kapele.
Co poza trasą? Planujecie kolejne klipy?
Mihu: Oczywiście. Przed premierą wyjdą jeszcze dwa. Jeden za około półtora miesiąca, czwarty singiel pewnie z tydzień przed premierą. Kiedy teraz słucham tych numerów to chcę, żeby każdy z nich miał klip. Myślę, że są tego warte.
Da się? Realizacja teledysków do „Rosa Alba” i „Shadows” musiała sporo kosztować.
Tede: Tak, ale to taka inwestycja, na którą nie szkoda hajsu. Trzeba takie rzeczy robić, bo rzeczywistość wygląda tak, że jeśli nie puścisz singla, nie będziesz budował ciśnienia, nie będziesz mówił ludziom, że masz coś ważnego do powiedzenia, to nikt cię nie będzie słuchał. Wydaje mi się, że nacisk na takie singlowe podejście jest kluczowy. Nie ma wielu ludzi, którzy mają czas, żeby porządnie posłuchać całej płyty, nawet jeśli są fanami zespołu. Dlatego sądzę, że podanie płyty w postaci singli, jest dobrym rozwiązaniem.
W czasach streamingu myślenie singlowe jest chyba właściwsze. Ludzie słuchają pojedynczych piosenek, nie całych płyt.
Tede: Oczywiście. Ja też wolę sobie odebrać singielek. W dobie bombardowania bodźcami jest to optymalna dawka informacji.
