Nie jest to debiutant, ale prawdopodobnie nie jest on znany szerszej rzeszy entuzjastów gitary elektrycznej. A powinien być, by nagrał właśnie płytę „13th Heron”, która swoim klimatem i muzycznym kształtem nie przypomina niczego, czego dokonali do tej pory polscy gitarzyści. Zapraszamy do lektury wywiadu z Mateuszem Puławskim, polskim gitarzystą tworzącym od lat w Amsterdamie.
Urodziłeś się w Świdnicy. Jak wyglądały twoje muzyczne początki w realiach tego miasta?
Bardzo podobnie do realiów w innych miastach, wydaje mi się. Kilku kolegów grało wówczas też na gitarach lub basie, czy bębnach. Uczyliśmy się od siebie nawzajem, dopingowaliśmy się, spotykaliśmy się na takie domowe jam sessions, aż wreszcie założyliśmy pierwszy rockowy zespół. Tamten zespół przetrwał, co prawda w często zmienianym składzie, 3,5 roku. Były też inne zespoły, w których gościnnie grałem. Po roku/dwóch graliśmy już po lokalnych pubach. Obserwowałem starszych, bardziej doświadczonych muzyków, którzy również tam grywali. Były też krótkie kościelne epizody, gdzie mogłem szlifować grę pod okiem doświadczonych kolegów. Kilka życzliwych osób dało mi na tamtym etapie mnóstwo cennych rad, jak i skrawki teorii muzycznej itp. Wreszcie trafiłem po dwóch latach bycia samoukiem na pół roku prywatnych zajęć z kompozytorem i gitarzystą klasycznym, Grzegorzem Wierzbą.
Po pół roku intensywnej pracy byłem gotów zdawać do Wrocławskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej, gdzie pod skrzydła wziął mnie Artur Lesicki. Przez najbliższe 5 lat miałem kształtować, poza grą na gitarze oczywiście, moją wrażliwość muzyczną, umiejętności kompozytorskie, pedagogiczne, oraz pracę z zespołami (prowadzenie ich). Miałem do tego całkiem sporo okazji dzięki różnym koncertom, jam sessions etc. Dodatkowo odkrywałem też moje zamiłowanie do realizacji dźwięku, mixu i produkcji. Szkołę ukończyłem z wyróżnieniem w 2012 roku, 2 lata po maturze. No i wyjechałem z kraju.
Dlaczego wyjechałeś i osiadłeś w Amsterdamie? Na pobliski Wrocław akurat nie można narzekać w temacie imprez, koncertów i działających aktywnie muzyków – to jedno z najprężniejszych muzycznie miast w Polsce.
To jest dość złożona kwestia. Z wierzchu była to chęć zdobycia renomowanego wykształcenia, poznania wielu nowych ludzi, tzw wyjście z bańki, dość hermetycznego wrocławskiego kręgu. Poniżej było to dość mocne uczucie niepasowania do otaczającej rzeczywistości, mentalności. No i wreszcie wyjazd był dla mnie wyzwaniem, które umożliwiło mi pewnego rodzaju zawalczenie o siebie i swoją pozycję w świecie.
Wyjazd był dla mnie wyzwaniem, które umożliwiło mi pewnego rodzaju zawalczenie o siebie i swoją pozycję w świecie
Stanowiło to takie symboliczne wejście w dorosłość, gdzie mogłem zbudować swoje nowe gniazdo całkiem od podstaw. Nie przyszło to oczywiście bez żadnych kosztów i poświęceń. Musiałem przejść przez dość skomplikowane i bolesne problemy z samym sobą zanim mogłem się w Holandii narodzić jako nowa osoba, z nową mentalnością i zaadaptowana do nowej kultury. W tym momencie nie wyobrażam sobie życia w innym miejscu, bo już to swoje odnalazłem. Zasmakowałem też tutejszego świata muzycznego, który mnie początkowo bardzo ujął, a później przyjął jak swojego.
Co oznacza dla Ciebie awangardowe podejście do jazzu? Jaka jest współczesna kondycja tego gatunku?
Jestem w tej kwestii chyba trochę konserwatystą, bo awangarda jest dla mnie celowym pogwałceniem pewnych norm i zasad, głównie tych bebopowych. Granie poza timem i znajdowanie się wspólne (w zespole), holistyczne i/lub wielopoziomowe podejście do rozwoju motywów, zazębianie się kilku melodii w tym samym czasie, granie w dwóch tonacjach na raz, czysta ekspresja (konwersacyjna) na instrumencie, cała masa harmonicznych zabiegów – tu można by wymieniać i wymieniać… Gatunek ten ma swoich oddanych fanów i jest ich wcale nie aż tak mało.
Co dało ci studiowanie na Conservatorium van Amsterdam? To była muzyka rozrywkowa, czy klasyczna?
Studiowałem gitarę jazzową. Mieliśmy elementy klasyki, głównie historię i teorię, jak i muzyki czysto rozrywkowej – kursy gitarowe pop/rock/country. Ale głównie był to jednak jazz. Studia te dały mi zdecydowanie wiele. Nowe perspektywy muzyczne, masa wskazówek jak się poruszać muzycznie na małą skalę skalę – w obrębie utworów, jak i na dużą- w biznesie muzycznym. Mnóstwo nowych znajomości, które kiełkują do dzisiaj. Studia dały mi też niepowtarzalną szansę jamować co tydzień z najlepszymi, szczególnie upodobałem sobie zajęcia z Jesse van Ruller’em. Konserwatorium dało mi wreszcie też jakąś bazę do stania się pedagogiem muzycznym, kim teraz w zasadzie jestem.
W 2013 roku, już w Amsterdamie założyłeś Mateusz Puławski Lunar Quartet. Już sama nazwa mówi wiele – muzyka „lunarna”, ambitna, poszukująca. Czy tak byś określił idee, które przyświecają twojemu kwartetowi?
Głównie chodziło o granie kompozycji zainspirowanych księżycem i jego wpływem na nas (na mnie), przynajmniej w pierwszej fazie. Takie, powiedzmy, jazzowe nokturny. A więc muzyka o dość ciemnym charakterze. Myślę, że odpowiadało to mojemu osobistemu położeniu w tamtym momencie. Charakter kompozycji z czasem się trochę rozjaśnił. Twoje określenia są również jak najbardziej trafne. „Poszukiwanie” w muzyce zawsze mnie inspirowało, więc i sam chciałem tak pisać i grać, szczególnie w tym projekcje. Obecnie mój Lunar Quartet już nie jest tak aktywny na scenie muzycznej, jak kilka lat temu. Szykuję za to już nowy akustyczny kwartet, częściowo w oparciu o członków Lunar 4, ale tym razem z fortepianem – bez saksofonu. Nagraliśmy dopiero co naszą pierwszą EPkę i zastanawiamy się teraz w którym momencie ją wydamy.
Szykuję już nowy akustyczny kwartet, częściowo w oparciu o członków Lunar 4, ale tym razem z fortepianem – bez saksofonu
Próbowałeś się dostać pod skrzydła ECM?
Jeszcze nie, ale nie wykluczam takich prób. Do tej pory skupiałem się głównie na budowaniu fanbase’u i siatki kontaktów. Płyty wydawałem własnym sumptem. Wejście do tego panteonu legend byłoby nieopisanym zaszczytem.
Upodobałeś sobie współpracę z wokalistkami w małych składach, najczęściej w duetach. Jakie niesie to ze sobą korzyści artystyczne, pomijając aspekty praktyczno – logistyczne?
Jest dużo przestrzeni do wykorzystania. Można, przy odrobinie przypływu inspiracji, wykonanie danego utworu całkiem zaimprowizować i jeżeli duet się dobrze rozumie to muzycy będą w mig łapali pomysły od siebie nawzajem. Improwizacja może wtedy skupić się na danych elementach muzyki, jest to albo rytm albo jest to harmonia i jej poszerzanie do granic możliwości, albo forma muzyki, aranż. Uwielbiam tę przestrzeń. W kilku moich duetach miałem szczęście móc eksperymentować ze wspólną improwizacją i są to zawsze oszałamiające wrażenia. Deconstruct to reconstruct. Są też inne korzyści, na przykład grając w duecie można, dzięki małej ilości źródeł dźwięku, skupić się na takim „wewnętrznym” brzmieniu muzyki, czy kompozycji. No i w duecie ciężko też o poważny błąd, bo jeśli muzycy słuchają siebie uważnie nawzajem, to potrafią do pewnego stopnia przewidzieć swoje następne ruchy, a dzięki temu jeśli jedno „skręci w złą ulicę”, to drugie po prostu pójdzie za nim. W ten sposób „błędy” przeradzają się w nowe muzyczne wyzwania, które ostatecznie wzbogacają utwór, czy wykonanie.
Muszę pogratulować tobie płyty „The 13th Heron” – od czasów Esperanzy Spalding, żaden album nie ujął mnie taką oryginalną melodyką i frazą. Szczególna to zasługa YenTing Lo, w której widzę duży potencjał. Czy to jednorazowa współpraca, czy jeszcze będziecie razem pracować?
Bardzo dziękuję! YenTing to wspaniały talent i zaskoczyła mnie nie raz podczas prac nad naszym wydawnictwem. Teraz znajduje się na Taiwanie, gdzie ma stawić się na ceremonii tajwańskich „Fryderyków”, do których została nominowana. Mocno trzymam za nią kciuki. Bardzo bym chciał, żeby nasza współpraca została kontynuowana i myślę, że tak też będzie, jeżeli nic nie stanie nam na przeszkodzie. Jednak teraz musimy oboje chwilę odpocząć od rozwijania nowych pomysłów, bo długotrwała praca nad „The 13th Heron” sporo nas kosztowała. No i oboje skupiamy się teraz bardziej na marketingu naszej płyty.
Gdzie realizowałeś „The 13th Heron”? Jak przebiegały nagrania i produkcja? Kto jeszcze oprócz was dwoje był zaangażowany w tę płytę?
Mam dostęp do pięknego, akustycznie przygotowanego pomieszczenia studyjnego w Utrechcie. Posiadam też tonę sprzętu nagraniowego, masę Neumannów, preampy Neve i RME, sporo vintage’owych mikrofonów, kilka drogich wstęgowych pozycji. Płytę nagrałem więc samodzielnie, korzystając z tych wszystkich dobrodziejstw i ponad 13-letniego doświadczenia w temacie realizacji dźwięku. Część nagrań odbyła się w Utrechcie, część u mnie w domku na wsi.
Płytę nagrałem więc samodzielnie, korzystając z tych wszystkich dobrodziejstw i ponad 13-letniego doświadczenia w temacie realizacji dźwięku. Część nagrań odbyła się w Utrechcie, część u mnie w domku na wsi
W zasadzie realizacja projektu rozpoczęła się już w 2018 roku, kiedy z potrzeby wewnętrznej zacząłem rejestrować krótkie etiudy produkcyjne/ kompozycyjne. Rodziły się wtedy w mojej głowie pomysły, żeby stworzyć taką serię nagrań, gdzie gitara (dzięki mnogości możliwych do uzyskania brzmień) miałaby stać się głosem każdego instrumentu w orkiestrze (lub bigbandzie). Poczułem, że mam „zbyt dużo gitar” (jeśli można tak w ogóle stwierdzić, to w końcu magazyn miłośników gitary J ) i się niepotrzebnie kurzą, więc chciałem do tego celu wykorzystać je wszystkie. Miałem zamiar stworzyć takie orkiestrowe aranżacje (ale i nowe kompozycje). Wszystkie te pomysły, pierwsze rozpisane już aranżacje oraz nagrane przeze mnie etiudki musiałem w końcu na dłuższy moment odłożyć, bo pojawiły się inne sprawy.
Aż wreszcie w 2019 roku poznałem YenTing. Wpierw dostałem materiał z jej koncertu dyplomowego w konserwatorium do mixu i w ten sposób złapaliśmy kontakt. Po kilku wspólnych muzycznych spotkaniach wróciliśmy do rozpoczętego przeze mnie „solowego” projektu gitarowego. Międzyczasie napisałem już kilka nowych kompozycji, YenTing wyciągnęła kilka swoich i zaczęliśmy adaptować te utwory pod ten, nadal bliżej nieokreślony, „orkiestrowy projekt”. Wtedy poszło już z górki. Ja spędziłem kilka miesięcy na samodzielnym pisaniu i od razu nagrywaniu gotowych „gitarowych” aranżacji do utworów oraz sporadycznym dodawaniu innych instrumentów. Od marca tego roku zaczęliśmy umawiać wspólne sesje nagraniowe z YenTing, gdzie weryfikowaliśmy aranżacje, wzbogacaliśmy je o jej wokale, flety oraz moje wokale, czasem rezygnowaliśmy z niektórych nagranych już wcześniej przeze mnie ścieżek. Tych sesji było kilka, może 6 lub 7. Trwały one od rana do późnego wieczora. Dużo kreatywnego fun’u. Najpierw nagrywaliśmy bazę do danego utworu, główny wokal (gitary już zazwyczaj były zarejestrowane wcześniej, podobnie instrumenty perkusyjne), wokal kopiujący wielogłosowe partie gitar, inne zaplanowane smaczki. Później słuchaliśmy utworu sekunda po sekundzie i zastanawialiśmy się nad brakiem lub przepychem pewnych elementów. I tak, aż całość była gotowa. Po ukończonych nagraniach mixem i masteringiem zająłem się również sam, nie śpieszyłem się. Przy takiej pracy trzeba dużo świeżego podejścia, więc robiłem długie przerwy. Ten proces trwał jakieś 3 miesiące. Zaskoczę Cię być może, bo, poza naszą dwójką, nikt inny nie był zaangażowany w powstawanie „The 13th Heron”.
To faktycznie zaskakujące, ale też trochę imponujące! Zmieniając temat – co to za piękny oldschoolowy Gibson, na którym grasz?
To es125 z 1953 roku. Znalazłem go kiedyś w sklepiku z vintage’owymi gitarami przy Pigalle w Paryżu. Byłem tam w 2015 nagrywać pierwszą płytę duetu Esther en Mateusz. Wróciłem pół roku później do Paryża, aby tę gitarę nabyć, tak mocno zapadła mi w pamięć, a akurat w tym czasie szukałem drugiego jazzowego archtopu, tak, żeby mieć na zmianę. Wszystko zgrało się cudownie, Gibson jeszcze w sklepie był i wróciłem do Amsterdamu bogatszy o ten piękny instrument. Nie obyło się bez przygód, limitów na kartach etc. Ale znamy już zakończenie historii. Gitara musiała zostać odrobinę odrestaurowana, a więc jakoś kilka miesięcy po jej zakupie mogłem dopiero swobodnie na niej grać.
Opisz proszę twój pozostały sprzęt. Jakie masz jeszcze gitary, jakie wzmacniacze, efekty itp.
Z wielką chęcią! Jazzmana rzadko pyta się o sprzęt, więc nie omieszkam skorzystać z okazji. Gitary na których gram, oprócz ES125 to: Fender (CS) E.Johnson 54 Virginia, Fender Prof. Telecaster, Ibanez JPM100 P1 (Petrucci), Raines Master – piękny archtop wykonany przez Matta Raines’a z USA – z humbuckerem gibson’57, gitara akustyczna spod ręki amsterdamskiego lutnika Stefana Kocha, Yamaha SLG200s, co ciekawe z nylonami, zamiast strun metalowych). Do tego Epiphone Les Paul 1960 Tribute Plus strojony do D natural. Nie stosuję sztywnego podziału, że hollow-body są do jazzu, solid-body do popu/rocka etc. Raczej mieszam instrumenty i wzmacniacze i w zależności od przypływu inspiracji wykorzystuję je do różnych stylów.
Nie stosuję sztywnego podziału, że hollow-body są do jazzu, solid-body do popu/rocka etc. Raczej mieszam instrumenty i wzmacniacze i w zależności od przypływu inspiracji wykorzystuję je do różnych stylów
Jeśli chodzi o wzmacniacze to jestem fanem mniejszych modeli: Marble LTD (butikowa, ręcznie robiona w Holandii wersja Fendera Tweed Deluxe 5E3 z 1957-ego), Mesa Boogie Mark V (wersja 25w), Marshall sv20h (20 watowa wersja plexi- super lead z 1959), AER alpha 40 (do akustycznych instrumentów lub jako baza do preampu SansAmp na małe sceny) oraz Boss Katana Air J.
A efekty?
Efektów używam raczej niewiele: Tech21 SansAmp Blonde i British, E-H Cathedral, Boss DD7, Dunlop Cry Baby Mini, Ibanez TS9 no i E-bow.
Jak w Niderlandach wygląda pandemiczna rzeczywistość jeśli chodzi o muzyków i ich aktywność zawodową? W Polsce to jest kompletna katastrofa…
W Holandii jest niestety też nieciekawie. Większość moich kolegów z branży siedzi w domach, kombinuje z youtube’m, dostaje zasiłki lub nawet przebranżawia.
Większość moich kolegów z branży siedzi w domach, kombinuje z youtube’m, dostaje zasiłki lub nawet przebranżawia
Koncertów prawie w ogóle nie ma, choć odbywa się kilka w ramach wyjątków od rządowych obostrzeń. Jednak zawsze dla bardzo małej publiki. Wszystkie bary, więc również te z muzyką na żywo, są pozamykane. Ja mam to szczęście, że oprócz bycia muzykiem jestem też pedagogiem i realizatorem dźwięku. To mi ratuje skórę w obecnych czasach. Miejmy nadzieję, że sytuacja szybko się poprawi…
Też mam taką nadzieję, dzięki za poświęcony czas!
Dziękuję również!