Gitarzysta Matthew Greywolf prowadzi Powerwolf na szczyt metalowego tronu już od piętnastu lat, a efekty widać gołym okiem – kwintet już jest jedną z jaśniejszych gwiazd europejskiej sceny, a przed nimi jeszcze dużo grania. „The Sacrament of Sin” to już siódmy krążek niezmordowanych Niemców, z kilku powodów wyjątkowy. Z okazji premiery Matthew opowiedział nam o nowym producencie, komponowaniu piosenek i gitarach Framus.
Jakub Milszewski: Nowy album Powerwolf nazywa się „The Sacrament of Sin”. Czym jest ten „sakrament grzechu”?
Matthew Greywolf: W katolicyzmie człowiek jest zdefiniowany jako urodzony grzesznik. Przecież rodzisz się z grzechem pierworodnym. Potem musisz pokonać grzech przy pomocy mocnej, szczerej wiary, wyznania grzechów i żalu za nie. Jesteś grzesznikiem, dopóki nie zostaniesz ochrzczony. Sakrament to religijny rytuał. Dla nas to zdefiniowanie człowieka jako grzesznika na dzień dobry to taki właśnie sakrament grzechu. My jesteśmy zespołem, nie oceniamy żadnej religii, a tylko opowiadamy o niej historie. Ten cały koncept grzechu, przebaczenia za niego i tak dalej jest bardzo interesujący, kiedy mu się przyjrzeć i był bardzo inspirujący podczas pisania tekstów. Stąd wziął się też tytuł albumu.
Wyobrażałem sobie, że ten tytułowy „sakrament grzechu” może być całkiem przyjemny.
To druga strona medalu. Grzech może być przyjemnością. To też prawdopodobnie kwestia tego, jak właściwie ten grzech definiujesz. Dla mnie grzech jest akurat czymś, co muszę zdefiniować sam dla siebie. Ale to jest faktycznie inny aspekt tytułu płyty.
Czy ty odpowiadasz za okładkę? Zazwyczaj sam robiłeś wszelkie grafiki dla Powerwolf.
A tym razem, po raz pierwszy zresztą, nie zajmowałem się tym. Zrobiłem taki wstępny szkic, bazgroł przedstawiający mój pomysł na ten obrazek. Ale wykonaniem całości zajęła się młoda dziewczyna ze Słowacji, Zsofia Dankova.
Wasze grafiki zazwyczaj są charakterystyczne – patrzysz na nią i od razu wiesz, że to Powerwolf.
I tak powinno być. Wizualna część projektu powinna odpowiadać całej reszcie. Zawsze przecież rozpoznasz okładkę płyty Iron Maiden. To ważna część takiej wizualnej tożsamości zespołu, którą zawsze staraliśmy się wykreować. Powinno to działać w taki sposób, żeby każdy był w stanie rozpoznać, że to Powerwolf zarówno po muzyce, jak i po grafikach. To po prostu znak rozpoznawczy.
Zrobiłeś sporo grafik dla zespołu – oprócz okładek projektowałeś m.in. koszulki czy plakaty. Zajmujesz się tym też poza Powerwolf? Przyjmujesz zlecenia z zewnątrz, czy robisz to tylko dla swojej grupy?
To drugie. Pracowałem co prawda kiedyś jako grafik, ale w momencie, kiedy zespół zaczął się rozrastać i robić coraz popularniejszy, musiałem podjąć decyzję, że skupiam się wyłącznie na nim.
Wróćmy do „The Sacrament of Sin”. To bardzo dynamiczna płyta, co jest zresztą kolejnym znakiem rozpoznawczym Powerwolf. Powiedz, Matthew – czy kiedy pracujecie nad nowymi numerami, ogrywacie riffy i sklejacie z nich utwory, myślicie o tym, jak będą sprawdzać się w warunkach koncertowych? Czy to jest wasz warunek podczas selekcji materiału?
Oczywiście. Zawsze mamy gdzieś w głowie scenę. Od samego początku istnienia Powerwolf uznajemy go za zespół koncertowy. Granie koncertów to jest właśnie sedno sprawy, to jest coś, po co tak naprawdę zespoły rockowe czy metalowe istnieją. W zasadzie właśnie o to chodzi w muzyce rockowej – żeby ją grać ze sceny dla ludzi i dobrze się z publicznością bawić. To podstawowa motywacja do grania rocka. Jeśli chodzi o proces komponowania – nie posunąłbym się chyba do stwierdzenia, że pytamy siebie o to, czy każda najmniejsza nuta, jaką piszemy, jest odpowiednia go grania na żywo. To pytanie pada w momencie, kiedy piosenka jest już w miarę skonstruowana. Wtedy zastanawiamy się, czy to jest numer, który aby na pewno chcielibyśmy grać na koncertach. Jeśli odpowiedź brzmi „tak” to jest to dla mnie dowód, że piosenka jest dobra.
Czy w takim razie podczas waszego procesu tworzenia pojawiają się jakieś fragmenty, melodie, riffy, które nie lądują na płycie, bo są zbyt dalekie od stylu Powerwolf?
Oczywiście. Na „The Sacrament of Sin” rozpostarliśmy co prawda skrzydła i wprowadziliśmy dużo nowych dla nas elementów, posprawdzaliśmy nieco niezbadane jeszcze przez nas muzyczne tereny. Ale oczywiście zawsze – szczególnie podczas eksperymentowania z nowymi wpływami – trafisz na coś, o czym pomyślisz: „tak, to jest interesujące, ale to chyba za daleko, nie brzmi naturalnie”. Na nowej płycie mamy numer pod tytułem „Incense and Iron”. Wrzuciliśmy do niego dudy i lirę korbową. Kiedy na początku eksperymentowaliśmy z tymi dźwiękami, nikt z nas nie był w stanie przewidzieć, jak to wyjdzie, ale na końcu stwierdziliśmy, że to dalej brzmi jak Powerwolf. Oczywiście mogło się skończyć tak, że efekt końcowy nie brzmiałby jak my. Kiedy dochodzi do takiego momentu trzeba być ze sobą szczerym i powiedzieć sobie: „Okej, włożyliśmy w to sporo wysiłku, ale efekt nie jest taki, jaki być powinien, więc odpuśćmy sobie”. Na „The Sacrament of Sin” mamy dużo bardzo szczegółowych orkiestracji, jakich nie mieliśmy nigdy wcześniej. Praca nad nimi była trudna, bo chcieliśmy, żeby te orkiestracje były tym, czym jest sól dla zupy, a nie samą zupą. Nie chcieliśmy, żeby na końcu się okazało, że brzmimy jak jakiś symfoniczno-metalowy zespół. Jesteśmy zespołem metalowym, gitara zawsze będzie u nas ważniejsza niż orkiestracje. Mieliśmy zatem niezły ból głowy z nimi, szczególnie na etapie miksów – musieliśmy wymyślić, gdzie dokładnie je umieścić, a gdzie je odpuścić, czego czasami było szkoda, bo były świetne. Ale tak właśnie wygląda ten proces, jeśli chce się trzymać wyznaczonej wcześniej wizji, a jednocześnie wpuścić nieco świeżych inspiracji.

Powiedziałeś, że na „The Sacrament of Sin” zwiększyliście nieco wachlarz inspiracji i wpływów. Możesz wyróżnić kilka takich ulubionych momentów na albumie?
To będzie bardzo trudne, bo naprawdę lubię tę płytę, ale jeśli miałbym wskazać jedną piosenkę, z której jestem szczególnie dumny, to byłaby to „Where the Wild Wolves Have Gone”. Jestem bardzo zadowolony z efektu, jaki udało nam się osiągnąć. Po raz pierwszy udało nam się napisać taką pełnoprawną balladę, a taki projekt był w zasadzie moim oczkiem w głowie, bo – muszę się zwierzyć – jestem wielkim fanem takich klasycznych rockowych i metalowych ballad. Podobnie zresztą Atilla [Dorn, wokalista Powerwolf – przyp. J.M.]. Nigdy wcześniej jednak nie odważyliśmy się na napisanie takiej prawdziwej ballady. Zawsze czuliśmy, że to niezwykle trudne i nigdy nie mieliśmy takiej melodii, która by nam do czegoś takiego pasowała, ani odpowiedniego tytułu czy tekstu. A tym razem się udało. To był ekscytujący projekt. Jak mówiłem – to nasz pierwszy raz na terenie ballad, więc nie wiedzieliśmy czym to się skończy. Może wylądujemy na końcu z piosenką, o której stwierdzimy, że nie sprawdzi się na scenie, a może z kawałkiem, który momentalnie stanie się dla nas klasykiem Powerwolf? Koniec końców „Where the Wild Wolves Have Gone” okazało się jednym z momentów, które najwyżej na tej płycie cenię.
Dla mnie najbardziej zaskakującym numerem na płycie jest „Nightside of Siberia”. To chyba wasz najcięższy numer, jaki słyszałem.
O tak, zgadzam się.
Znalazłem ciekawą rzecz: wydajecie nowe longpleje niemal równo co dwa lata, na dodatek zawsze w kwietniu, maju lub lipcu. To przemyślana strategia czy zbieg okoliczności?
[śmiech] To raczej zbieg okoliczności, w sumie nawet nie byłem świadomy tego, ale jak o tym powiedziałeś to zdałem sobie sprawę, że tak faktycznie jest. Ale to tylko zbieg okoliczności.
Ta regularność jest akurat ważnym czynnikiem, który pomógł wam w zdobyciu popularności. Płyta wychodzi co dwa lata, więc praktycznie zawsze macie jakiś nowy materiał na koncerty.
Tak. Ale to jest też naturalny dla nas rytm pracy. Nie mamy w głowie scenariusza, że musimy co dwa lata wypuścić płytę i trzeba się koniecznie trzymać kurczowo tego scenariusza. Tak po prostu czujemy. W praktyce wygląda to tak, że kiedy skończymy trasy promujące jeden album nie możemy się doczekać, aż zaczniemy pracować nad kolejnym. Stąd ta regularność.
Myślisz, że kiedyś w przyszłości – powiedzmy za dwa albumy – zmęczy was ten rytm?
Nie mam pojęcia. Jeśli tak będzie, to po prostu go wtedy przełamiemy. To nie jest jakieś prawo, że mamy album co dwa lata. W tej chwili co prawda trudno mi sobie wyobrazić, że może być inaczej, ale kiedy poczujemy, że to ten moment, to nie widzę przeszkód, żeby wyskoczyć z tego schematu. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie przyszłość, ale mogę ci powiedzieć o teraźniejszości, a ona jest taka, że wszyscy w zespole jesteśmy bardzo zmotywowani do pracy, chyba zresztą najbardziej w historii zespołu. Nigdy nie mamy problemu z przestawieniem się na proces kreatywny i z pisaniem piosenek. To jest po prostu dobra zabawa.
Czy Framus WH1 to wciąż twoja podstawowa gitara?
Tak. To mój główny instrument, zarówno na scenie, jak i w studiu. Oczywiście w studiu można pewne rzeczy zmieniać, w zależności od potrzeb. Na przykład wspomniany przez ciebie wcześniej „Nightside of Siberia” jest w tonacji A, więc potrzebowaliśmy do niego jakichś barytonowych gitar. A ja akurat jestem gościem, który lubi wypróbować wszystko, co jest dostępne w studio. Kiedy byłem w Fascination Street Studios z Jensem Bogrenem, odkryłem, że ma olbrzymią kolekcję gitar. Ja wziąłem też swoje i w rezultacie otaczało nas z czterdzieści gitar. Czuliśmy się jak dzieci w sklepie ze słodyczami, mogliśmy po prostu mieć to, czego sobie zażyczymy. I to naprawdę świetne uczucie mieć tyle kapitalnych instrumentów dookoła i móc wybrać spośród nich taki, który najlepiej będzie pasował do konkretnej partii.
Dlaczego zatem ten Framus WH1 pozostaje twoim głównym instrumentem?
Te framusy były specjalnie dla nas zbudowane i mają nasze, specjalne ustawienia. Na większości z tych gitar został zoptymalizowany do warunków koncertowych. Mamy w nich wbudowany system Evertune, który jest świetnym wynalazkiem. Na scenie mamy sporo pirotechniki, więc są spore wahania temperatury. Kiedy gramy jako gwiazda na festiwalu, mamy wieczorem, powiedzmy, z dziesięć stopni, ale kiedy podchodzimy do pirotechniki nagle robi się pięćdziesiąt. Każda gitara z Floyd Rose od razu by się rozstroiła. Gitarom z Evertune to po prostu nie robi różnicy, zawsze są w odpowiednim stroju. To tylko jedna z rzeczy, które mamy w swoich customowych framusach. W tych regularnych gitarach WH1 jest chyba właśnie Floyd Rose. Mamy też przystawki Fishman Fluence, które uwielbiam, bo brzmią po prostu bardzo muzykalnie – mają naprawdę fajny dźwięk i dobrą dynamikę. Kolejna cecha naszych gitar to unikalny wygląd. We Framusie zbudowali dla nas instrumenty, które wyglądają jak kościelne witraże. Uczestniczenie w procesie powstawania takiej gitary to świetne przeżycie, na pewno każdy gitarzysta byłby podekscytowany. My braliśmy w tym udział, mogliśmy dosłownie wybrać kawałek drewna, z którego powstaną gitary i byliśmy zaangażowani do samego końca, aż instrumenty będą gotowe.

Te gitary nie są dostępne w sprzedaży?
To są modele customowe, więc są dostępne jedynie na zamówienie.
Jaka jest reszta twojego arsenału na scenie?
To zależy. Na koncertach używamy kemperów. Na ich temat większość regularnie koncertujących zespołów powie ci to samo – są wygodne, niezawodne. W kwestii zestawu sprzętu koncertowego dla gitarzystów to niezła rewolucja. W studiu mamy różne instrumenty i różne wzmacniacze. Jestem otwarty na nowe pomysły, które się pojawiają. Czasami lepiej jest użyć kempera, żeby móc po prostu przełączyć coś w ciągu sekundy, czasami natomiast lepiej jest podłączyć się do jakiegoś super rzadkiego retro wzmacniacza. Jens ma w studiu sporo wzmacniaczy i jakichś oldschoolowych kolumn. Ja nawet nie wiem, czego konkretnie używaliśmy podczas sesji nagraniowej „The Sacrament of Sin”, bo do każdej piosenki był inny wzmacniacz i inne ustawienia. Sesja nagraniowa rządzi się swoimi prawami – tutaj przeważa potrzeba uzyskania konkretnego efektu, a w tym celu trzeba być otwartym na używanie różnego sprzętu.
Kilkakrotnie wspomniałeś Jensa Bogrena. To chyba pierwszy raz w historii Powerwolf, kiedy pracowaliście nad długograjem z innym producentem niż Fredrik Nordström.
Zgadza się.
Potrzebowaliście tej zmiany?
Tak mi się wydaje, ale to brzmi jakoś negatywnie, a tutaj nie chodziło o jakieś niezadowolenie z pracy Fredrika. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wszystkiego, co Fredrik zrobił. Nie powiedziałbym też, że już nigdy nie będziemy z nim pracować. Ale to było po prostu tak, jakbyś przez sześć dni jadł spaghetti, więc siódmego miał ochotę na burgera. Zrobiliśmy z Fredrikiem już sześć płyt, znamy się tak dobrze, że już nawet nie zastanawialiśmy się nad niektórymi rzeczami. Wszyscy wiemy, czego po sobie oczekiwać, jak to ma i będzie brzmiało. To pewny układ, ale brakowało nam już takich momentów zaskoczenia, okazji do zrewidowania pewnych poglądów. Praca z nowym producentem oznaczała, że zaczynamy od czystej kartki, od dyskusji na temat brzmienia wszystkich elementów muzyki, każdego detalu. To był bardzo odświeżający proces, szczególnie w kwestii gitar. Fredrik wypracował nam pewne ustawienia, które nam pasowały, bo brzmiały tak, jak chcieliśmy. Ale teraz byliśmy też ciekawi tego, co się stanie, kiedy wskoczymy nagrywać gitary bez takiego backgroundu, bez wiedzy o tym, jak to nasze brzmienie skonstruować, czyli z potrzebą zrobienia go na nowo.
Sporo rozmawiałem o Jensie Bogrenie z innymi muzykami. Wydaje się, że jest specjalistą od wszelkiego rodzaju orkiestracji i bogatych aranży w muzyce metalowej. Przekonał do tego nawet Sepulturę! To chyba cecha, która wam bardzo pasowała, bo w muzyce Powerwolf jest tego sporo. Pod tym względem Jens był chyba bardzo pomocny.
Bez dwóch zdań. Większość orkiestracji była napisana zanim jeszcze weszliśmy do studia. Pracowaliśmy nad tą częścią produkcji z Joostem van den Broekiem. Robił też orkiestracje między innymi dla Epiki czy Ayeron. Joost zrobił mnóstwo naprawdę świetnych rzeczy w tych aranżacjach. Ale Jens był bardzo pomocny w zastosowaniu tego wszystkiego. Jest bardzo otwarty. Jego rolą było w zasadzie zachęcanie nas do korzystania z tych rozwiązań i sprawienie, żeby te wszystkie elementy pasowały ładnie w miksie i nie zagłuszyły zespołu. Jak wspomniałem wcześniej, nie chcieliśmy mieć tych orkiestracji dosłownie wszędzie i skończyć z jakimś orkiestrowym albumem, na którym gdzieś tam plącze się jakiś zespół metalowy. Chcieliśmy mieć potężną metalową płytę.
Ostatnie pytanie, być może najważniejsze. Grasz na gitarze w dużym powermetalowym zespole. Powiedz mi więc, co jest najważniejszą rzeczą, jeśli chce się grać tego typu muzykę? Na czym się skupić? Od jakich technik zacząć? Jak to ugryźć?
Nie podkreśliłbym znaczenia żadnej z technik. Sam nie jestem jakimś technicznym gitarzystą. W sumie nie uznaję siebie samego za dobrego gitarzystę. Myślę, że ważne jest, by wypracować jakąś wizję tego, jak chcesz brzmieć, spróbować znaleźć jakiś dźwiękowy znak rozpoznawczy. Nie skupiałbym się na graniu skal czy arpeggio najszybciej jak to możliwe, a na tym, by brzmieć po swojemu.
Ale jak to zrobić? Kiedy zaczynasz grać to uczysz się na coverach. Startujesz od Metalliki, Iron Maiden…
Oczywiście, ale uważam, że bardzo ważne jest pisanie własnej muzyki tak wcześnie, jak to tylko możliwe. Dosłownie kiedy jesteś w stanie zagrać pierwsze akordy – próbuj pisać. Lepiej pracować nad własnym stylem niż polerować coverowanie. Dopieszczanie grania coverów co najwyżej sprawi, że będziesz doskonały w graniu czyjejś muzyki. Pisanie własnej w naturalny sposób pozwoli ci stworzyć własny styl. Przez to chyba jestem wielkim zwolennikiem muzyków, którzy nie mają edukacji muzycznej. Jeśli masz zbyt dużo klasycznej edukacji muzycznej, to znasz te wszystkie techniki, które już istnieją, ale jednocześnie nie pozostawiasz sobie miejsca na granie być może złe, ale unikalne i budujące twoją charakterystykę.
Ale wokalistę w zespole masz wykształconego muzycznie.
No tak, to nieco sprzeczne [śmiech]. Ale miałem bardziej na myśli siebie.