Max Cavalera nie znosi nudy. Od czasu ostatniego albumu Soulfly zdążył wydać płyty z Cavalera Conspiracy, odświeżyć materiał Nailbomb i po raz kolejny zjechać z koncertami świat wzdłuż i wszerz. A teraz znów będzie miał pretekst, by ruszyć w drogę – „Ritual”, nowy album Soulfly, ukaże się lada chwila. W rozmowie z „TopGuitar” Max opowiada o tym, jak powstawał i dlaczego zespół postanowił wrócić do swoich korzeni.
Jakub Milszewski: Na nowej płycie „Ritual” wracacie do tego, co stało się waszym znakiem rozpoznawczym na samym początku istnienia Soulfly – do potężnego, wyrazistego groove. To był pomysł twój, czy producenta Josha Wilbura?
Max Cavalera: Zacznijmy od tego, że kocham wszystko, co się wiąże z metalem. Uwielbiam szybkie, agresywne rzeczy, ale też te chore, wręcz denerwujące groove, jak w Slayerze, Sepulturze czy Metallice. Te kapele zawsze miały właśnie taki groove. Kiedy myślałem nad tymi ulubionymi płytami, zastanawiałem się, co mógłbym zrobić, żeby połączyć jedno z drugim, połączyć ten świetny groove z szybkością i agresją, zmiksować to. Odkrycie, że jedno nie wyklucza drugiego, było dla mnie jak objawienie. Na pierwszych płytach Soulfly bardziej skupialiśmy się na groovie, a na ostatnich płytach Cavalera Conspiracy poszliśmy w tę bardziej agresywną stronę, byliśmy bardziej thrashowi, szybsi. W końcu nadszedł czas, żeby złączyć jedno z drugim. W mojej głowie zaczął się pojawiać jakiś taki plemienny death/thrash metal. Oczywiście Josh, który jest wielkim fanem tych pierwszych płyt Soulfly, naciskał mocniej na tego typu rzeczy, podczas kiedy ja bardziej grawitowałem w stronę ekstremy, jak w przypadku numerów „Blood On the Street” czy „Dead Behind the Eyes”. Płyta jest więc wypadkową tego, w którą stronę ciągnął ją każdy z nas. I to właśnie sprawia, że jest dla mnie interesująca. Jest tam jeszcze parę innych rzeczy, jak na przykład „Feedback” w takim trochę motorheadowym stylu. Fajnie mieć taką piosenkę na albumie. „Ritual” naprawdę mi się podoba. Uważam, że to jedna z mocniejszych płyt Soulfly. Prawdziwy fan Soulfly bez wątpienia ją pokocha.
Numer „Feedback” faktycznie jest trochę zaskakujący. To coś nowego dla Soulfly.
Tak, próbowaliśmy różnych rzeczy i testowaliśmy różne pomysły. Miałem w głowie taki riff, który brzmiał jak wyjęty z „Ace of Spades” albo przynajmniej z tamtych czasów. W ogóle to uwielbiam tę erę Motorhead, kiedy mieli taki sznyt renegatów. Szczególnie właśnie „Ace of Spades” i „Iron Fist”. Zawsze podobał mi się ich image z tamtych czasów. Miałem więc taki riff, grałem go sobie, ale nie bardzo wiedziałem, co z nim zrobić. Pokazałem go chłopakom: „Słuchajcie, mam takie coś. Zobaczmy, czy coś nam z tego wyjdzie”. Marc Rizzo zaczął wtedy bawić się w Motorhead, udawał, że jest w zespole i po chwili piosenka była gotowa. Zdecydowaliśmy, że pasuje, żeby tekst był o życiu w trasie, o tym, jakie to uczucie grać na żywo: „shithole venues smells like rot”, „stage dive, no fucking glamour”… To tak naprawdę piosenka wychwalająca koncerty i życie w trasie. I jest trochę poza moją strefą komfortu, bo nigdy nie grałem takich motorheadowych rzeczy, ale brzmiała naprawdę fajnie, więc może powinienem zrobić trochę więcej takich numerów?
Wasz poprzedni album, „Archangel”, był agresywniejszy, brutalniejszy. Wydawało się, że to będzie nowa ścieżka dla Soulfly. Z „Ritual” poszliście jednak w inną stronę, dobrze znaną, ale jednak inną, niż się wielu spodziewało. Czy to wynikało z tego, że nie jesteś zadowolony z „Archangel”?
Jestem absolutnie zadowolony, kocham tę płytę. Ale to płyta jedyna w swoim rodzaju. Może wręcz bardziej jak jakiś projekt… Dziwnie to wtedy wyglądało, chciałem koniecznie zrobić coś, czego nie robiłem nigdy wcześniej. I tak to już ze mną jest – lubię nieco zaskakiwać fanów i niekoniecznie podążam utartymi ścieżkami, nie przejmuję się regułami gry. Może im się więc wydawać, że teraz będzie tak, a ja skręcam w zupełnie inną stronę. I to mnie w sumie bawi, to fajne, bo nikt nie wie, co zrobię na kolejnej płycie Soulfly… Może coś zupełnie innego, a może będę kontynuował to, co zacząłem ostatnio? Ale „Archangel” naprawdę lubię, szczególnie numery takie jak „Sodomites” albo „Ishtar Rising”. To naprawdę świetne piosenki. Po prostu czułem, że chcę zrobić taki prawdziwszy, naturalniejszy album Soulfly, zarówno dla siebie, jak i dla fanów. To coś, czego nie robiłem od czasów pierwszych płyt tego zespołu. „Ritual” jest chyba najprawdziwszą płytą Soulfly od czasu pierwszego krążka.
Kiedy mówiłeś o piosence „Feedback” wspomniałeś, że miałeś riff, a potem Marc zaczął się tym bawić i okazało się, że piosenka jest gotowa. Tak właśnie wygląda proces twórczy w Soulfly? Tak pracujecie nad nową muzyką?
Czasami. Wiesz, ja mam napisane mnóstwo riffów, bo miałem dobry, pełen inspiracji czas. Skończyłem płytę Cavalera Conspiracy, ale dalej byłem w ciągu pisania. Kiedy masz taki właśnie zajebiście twórczy, gorący okres, piszesz mnóstwo rzeczy, to korzystaj z tego, bo studnia też potrafi wyschnąć. Więc po prostu pisałem non stop. Riffy były wszędzie. Potem zgrałem się z Zyonem, przez jakiś miesiąc ćwiczyliśmy w sali prób. Po tym czasie mieliśmy już szkielety piosenek. A potem pojechaliśmy do studia. „Feedback” też jamowaliśmy z Zyonem zanim oddaliśmy go Marcowi, żeby zdziałał swoją magię. Jamowanie generalnie jest świetne. Uwielbiam muzykę, która powstaje właśnie dzięki jamom. Jest w niej coś naturalnego i świeżego. Czasami jamuje się czyjąś muzykę, a czasami masz jakiś riff, wszyscy zaczynają grać dookoła niego i po chwili masz gotową piosenkę. Lubię, kiedy muzyka pojawia się naturalnie. Nic nigdy nie jest wymuszone. Wszystko, co gra Soulfly, przyszło do nas naturalnie. Przy „Ritual” synchronizacja nas wszystkich w studiu, jako muzyków, była znakomita. Byliśmy naprawdę połączeni, wszyscy jednomyślni. Zyon miał właściwe bity na perkusji, Marc kładł na to wszystko swoje świetne zagrywki gitarowe, Mike idealnie wchodził z basem. Byliśmy naprawdę przygotowani do nagrywania. To jedna z tych bardzo rzadkich płyt, przy której wszyscy byli naprawdę w synchronizacji. Kiedy zdarza się taki stan trzeba to wykorzystać, po prostu nagrywać, a naprawdę dobra muzyka sama przyjdzie.
Skąd wiesz, czy riff, który właśnie napisałeś, jest odpowiednio dobry dla Soulfly czy Cavalera Conspiracy?
To się po prostu wie. Pamiętam, jak powstał riff do „Ritual” – zainspirowałem się riffem Queens of the Stone Age. To tak naprawdę cięższa wersja typowego dla nich riffu. Słucham wielu różnych rzeczy, żeby mieć różne inspiracje. Innym riffem, który naprawdę lubię na tym albumie, jest drugi riff w „Summoning”, zaraz po blaście. To z kolei powstało dzięki mojej nieustannej miłości dla starego death metalu i kapel jak Massacre, Mantas czy starego Death z czasów „Scream Bloody Gore”. Kiedy już wpadniesz na taki riff po prostu wiesz, że będzie dobry. Czujesz to. Ale szczerze mówiąc, jedną całą piosenkę odrzuciliśmy. Calutką piosenkę, prosto do śmieci. Nie to, że była jakaś zła. Po prostu nie czuliśmy, że jest potrzebna. Chciałem, żeby ta płyta była trochę krótsza, żeby ludzie mogli ją łatwiej poznać. Sam nie przepadam za bardzo długimi albumami. W tamtej piosence mieliśmy akurat taki dziwny bit, trochę jak Voivod. Ale ją odrzuciliśmy, nie ma jej na płycie. Dzięki temu jestem absolutnie pewien wszystkich numerów, które się na niej znalazły. Naprawdę podobają mi się riffy na „Ritual”. Są bardzo cool – „Under Rapture” jest super, „Blood On The Street” ma taki wręcz blackmetalowy riff, inspirowany Dark Funeral, którego ostatnio sporo słuchaliśmy.
A często ci się zdarza, że napiszesz jakieś riffy, a potem stwierdzisz, że nie pasują do Soulfly, Cavalera Conspiracy czy Killer Be Killed?
Czasami. Bywa tak, że zrobię jakiś riff, odsłuchujemy go i nie bardzo wiemy, co z nim zrobić. Często zostawiam to Marcowi – on potrafi taki riff wziąć i zrobić z niego coś kompletnie innego. Ale zdarza się, że robi z tego coś, co brzmi trochę jak… dzisiejszy modny metal, który niezbyt lubię. Chcemy pozostać po tej brutalniejszej stronie, prymitywniejszej. Jeśli coś jest zbyt modne, zbyt ładne, nie pasuje do Soulfly. I to się czasami zdarza, ale trzeba przyznać, że moja muzyczna relacja z Markiem sprawdza się tutaj perfekcyjnie. On nie przepada za pisaniem riffów. Lubi wydawać dziwne dźwięki, lubi dorzucać wszystkie zagrywki na riffach i oczywiście sadzi znakomite solówki. W większości przypadków po prostu podąża za moimi riffami, bo wie, że mam ich dużo, to mój znak rozpoznawczy od trzydziestu lat. Rzeczy, które wymyślam, mu się podobają. Świetnie się uzupełniamy, jesteśmy zgraną drużyną. Kiedy pracowaliśmy nad „Psychosis” Cavalera Conspiracy, poprosiłem Marka, żeby nie robił na tę płytę zbyt dużo, żeby nad nią za bardzo nie pracował. Miałem nadzieję, że nie poczuje się tym dotknięty, ale pomyślałem, że kiedy właśnie będzie go trochę mniej, to te rzeczy, które zagra, będą wyraźniejsze, bardziej wyróżnione, przez to ważniejsze. Marc nie miał z tym problemu. No i jest fantastycznym gitarzystą. Doskonale czuje się w jamach, nigdy się nie obraża na mnie za moje pomysły. To kapitalny muzyk.
Masz swoją sygnaturę w ESP. Twój model Reaper pojawił się na rynku już kilka lat temu. Planujecie coś nowego?
Mam nadzieję, że w przyszłym roku spróbujemy odnowić trochę ten model, może popracować nad nowym. Ale muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z Reapera i nie mam jakiejś potrzeby wprowadzania zmian. Wciąż bardzo podoba mi się ten design. Łączy w sobie najlepsze cechy Warlocków i Explorerów, a to moje ulubione modele. Ale lubię też SG – długie lata grałem na ESP Viper, więc może spróbuję zrobić coś, co będzie jakimś zmodyfikowanym SG? Póki co jeszcze jestem totalnie zadowolony z Reapera i mamy w zanadrzu jeszcze kilka modeli, które się pojawią w najbliższym czasie – z brazylijską flagą, perłowy i camo. Generalnie ESP robi zajebiste gitary.
A co z Killer Be Killed? Krążą plotki, że nowy album się robi. Możesz potwierdzić?
Owszem. Mamy demówki jakichś dziesięciu piosenek, które zrobiliśmy parę miesięcy temu. Musimy tylko zgrać nasze terminarze, bo wszyscy jesteśmy dość zajęci. Ale myślę, że Greg teraz ma trochę więcej wolnego, bo Dillinger Escape Plan już nie istnieje, więc pozostaje dogranie kalendarza mojego i Troya – to my jesteśmy tymi starymi psami wiecznie w trasie. Oczywiście Soulfly ma zaplanowaną światową trasę w ramach promocji „Ritual” w przyszłym roku, ale zawsze są jakieś przerwy między kolejnymi etapami. Jestem pewien, że w pierwszej porządniejszej przerwie uderzymy do studia i nagramy. Z Killer Be Killed jest o tyle fajna sprawa, że nie potrzebujemy wielu prób. Ten zespół tak nie pracuje. Bardziej chodzi o to, żeby zamknąć się w studio i pozwolić magii działać samej. Wszystko powstaje właściwie na miejscu, więc moglibyśmy w zasadzie wbić do studia choćby zaraz i zrobić płytę. Poprzednia tak właśnie powstała. Więc po prostu kiedy przyjdzie czas, pojedziemy i zrobimy płytę. Cieszę się na ten album. Myślę, że jesteśmy w stanie nagrać jeszcze lepszą płytę niż ostatnio, przebić tę pierwszą.