Jeśli popatrzeć na rodzimą scenę metalową, to Mentor, ze swoim oldschoolowym metalem będącym hołdem dla wszystkiego co stare i złe, jest pewnego rodzaju perełką. To jednak nie powinno nikogo dziwić, skoro za tym zespołem stoją goście obecni na scenie od lat, udzielający się w przeróżnych projektach i aktywni w muzycznym świecie również w innych rolach. „Cults, Crypts and Corpses” – drugi album Mentora, przynosi rozwinięcie konceptu eksplorowania klasycznego metalu. O nim, a także o swojej działalności w innych, równie dużych, a nawet większych zespołach, opowiada gitarzysta kapeli – Artur Rumiński.

Jakub Milszewski: Kiedy zaczęliście się bawić w Mentora, w okolicach 2011 roku, mieliście jakiekolwiek założenia na temat tego, czym ten zespół będzie, jaki będzie i co będzie robił, czy po prostu tak wyszło?
Artur Rumiński: Założenie było takie, że ma być to zespół rockandrollowy. Miał nam dawać zabawę i frajdę z grania rzeczy, których kiedyś słuchaliśmy, czyli Motörhead czy Black Sabbath. Poza tym miało być cały czas mocno i do przodu. Cały czas się tego trzymamy.
Wyszło chyba nieźle, bo po pierwszej płycie „Guts, Graves and Blasphemy” wielu miało wrażenie, że jesteście jednym z naprawdę niewielu ekstremalnych zespołów w Polsce, które jednocześnie nie są aż tak bardzo na serio. To wszystko nie było tak bardzo na poważnie.
Zespół zawsze był na poważnie. Teksty są z przymrużeniem oka, choć Wojtek pisał o tym, czym się interesuje, między innymi o horrorach. Jednak muzyka jest na poważnie. To nie są śmieszki. Po prostu wyciągamy ze starych płyt wszystko co najfajniejsze – najlepsze riffy, i wrzucamy do Mentora.
Jesteś zaangażowany także w Furię, Arrm i Thaw. Mało ci było grania, że parę lat temu dorzuciłeś do tego jeszcze Mentora?
Słucham bardzo dużo różnej muzyki. A jak popatrzysz na te moje zespoły, to zobaczysz, że każdy z nich różni się od reszty w zasadzie wszystkim. Nie chciałbym wrzucać do jednego z nich każdego gatunku, dlatego rozrzuciłem to sobie na kilka kapel. I muszę przyznać, że w takiej formule się w tym spełniam. A tych kapel jest nawet więcej. W tym roku powstało też parę rzeczy, ale stygnie, bo nie ma na to czasu. Kiedyś, w początkach grania, próbowałem wszystkie inspiracje i pomysły zmieścić pod szyldem jednej kapeli, ale nie miało to sensu. Wychodziła dziwna mieszanka, której kompletnie nikt nie rozumiał. Lepiej się czuję, kiedy mam jeden zespół dla jednego gatunku, mogę w jego ramach kombinować i eksplorować.

Wyobrażam sobie, że siedzisz przed telewizorem z gitarą w ręku, nagle wychodzi ci jakiś nowy riff. Myślisz sobie: „O! Jest mocno blackmetalowy, będzie dla Furii”. Za chwilę wychodzi jakiś inny, bardziej w kierunku Motörhead: „Spoko, będzie dla Mentora”. Cwane, w ten sposób nie marnujesz pomysłów.
Bywa różnie. Miałem też taki projekt surfowo-bigbitowy i czasami jakiś riff stamtąd potrafiłem przerobić na black metal, bo czułem, że ma więcej energii i trzeba go było przyprawić jakimś większym przesterem. Czasami to wystarczy, żeby wszystko się zmieniło i coś, co miało być lajtowe, robi się brutalne. Ważne jest też nastawienie. Kiedy robię płytę Mentora, to skupiam się na niej, słucham takiej muzyki, przypominam sobie różne rzeczy, uczę się nowych rozwiązań. Kiedy potem mam robić inną płytę, to po prostu przeskakuję tematycznie. Muszę się wbić w klimat płyty, którą robię. To nie są więc zrywy, nie działa to tak, że przed telewizorem napiszę trzy riffy i każdy będzie dla innego zespołu. Muszę usiąść do tego, skupić się na tym.
Pierwsza płyta Mentora, „Guts, Graves and Blasphemy”, ukazała się dwa lata temu. Jak ją oceniasz z perspektywy czasu? Co udało wam się osiągnąć? Wiem, że nie tworzyliście Mentora po to, żeby podbijać świat i zostawać drugim Iron Maiden…
…i cały czas nie planujemy…
Mimo wszystko jakieś osiągnięcia jednak macie. Udało się wam zaistnieć na scenie. Żaden z was nie jest na niej anonimowy i Mentor również nie. Zagraliście trochę koncertów. Jesteście zadowoleni czy macie niedosyt?
Jesteśmy zadowoleni. Nie mieliśmy żadnych oczekiwań. Projekt powstał w 2011 roku, jak sam wspomniałeś, a płyta wyszła na światło dzienne dwa lata temu. Nie skupialiśmy się na tym, żeby cisnąć mocno działalność Mentora, więc jesteśmy zadowoleni, że tak wyszło. Wydaje mi się, że to stało się też dlatego, że mieliśmy z tym totalny luz. Dlatego płyta powstała bardzo szybko, było w niej dużo energii i ludzie podłapali, że to szczere i naturalne granie. Odzew przyszedł sam. Wrzuciliśmy muzykę, wyszła płyta, nic więcej nie robiliśmy – koncerty same się posypały, powychodziły recenzje.
Czy to nie jest tak, że kiedy zespół składa się z czterech gości, którzy grają też w innych rozpoznawalnych zespołach, którzy są aktywni na scenie także w innych rolach, to macie tyle znajomości w branży, że automatycznie jest wam łatwiej niż komuś, kto przychodzi z zewnątrz?
Pewnie w jakimś sensie to też tak działa, ale wydaje mi się, że chodziło głównie o muzykę. Ludzie mogą przecież nie kojarzyć naszych innych kapel. My też nie reklamowaliśmy Mentora w ten sposób, nie pisaliśmy, że to jakaś supergrupa, nie promowaliśmy go naszymi innymi zespołami, które są bardziej popularne czy znane, żeby połapać koncerty. To tak nie wyglądało. Mogliśmy tak zrobić. Wiem, że tak w końcu gdzieniegdzie to wyszło, portale pisały, że to nowy zespół ludzi znanych z takich i takich kapel, ale to nie była nasza inicjatywa. Nawet próbowaliśmy to trochę ukrywać, żeby nas nie reklamowano kapelami o większym stażu.
Będąc w takiej sytuacji, podejmowaliście też ryzyko – gdyby okazało się, że Mentor nie wypalił i jest obśmiewany przez wszystkich, to rzuciłoby cień na waszą twórczość z innymi kapelami.
Tak, ale byliśmy pewni tego materiału. Robiliśmy go z uśmiechem na twarzy. Nie mieliśmy żadnych oczekiwań, ale tak czy inaczej czuliśmy, że to jest dobre.
Czy myślisz, że polska scena ekstremalna potrzebowała zespołu, który będzie troszeczkę swobodniejszy, nie będzie tak totalnie na serio, przynajmniej od strony tekstowej czy imidżowej?
Nie wiem, czy scena tego potrzebowała, bo się pod nią nie podszywaliśmy. Łapią to ludzie ze sceny metalowej, hardcore’owej, punkowej i to jest bardzo spoko. Nie musimy się z nikim jakoś na siłę trzymać, udowadniać coś innym, żeby jakkolwiek zaistnieć. Gramy w różnych miejscach – i na festiwalach, i na skłotach. Wszędzie jest podobna reakcja.
Nowa płyta nazywa się „Cults, Crypts and Corpses”. Wspominałeś, że kiedy skupiasz się na danej płycie, to słuchasz podobnej muzyki. Z jakich inspiracji korzystałeś podczas pracy nad nowym krążkiem?
Tak naprawdę były to te same rzeczy co przy pierwszej płycie, a konkretnie wszystkie stare płyty, głównie Motörhead i Black Sabbath. Z nowszych nazw był High On Fire. Jest to mieszanka wszystkiego, czego słuchaliśmy za dzieciaka. Kiedy łapiesz się płyt metalowych, to przechodzisz potem przez cały gatunek – od jednego jego końca do drugiego, od Sabbath do Cannibal Corpse. To zostaje i odzywa się później przy robieniu materiału. Inspiracje się nie zmieniły, są dokładnie te same jak przy pierwszej płycie, z tym że na nowym albumie mogłem umieścić też te rzeczy, które na poprzednim się nie zmieściły. Nowy album też powstał bardzo szybko, w ciągu niecałego miesiąca. W lutym zagraliśmy może z osiem prób. Zrobiliśmy w tym czasie dziesięć numerów. Przynosiłem gotowe kawałki i ogrywaliśmy je z perkusistą.

Faktycznie szybko.
Tak. Równie szybko poszło samo nagranie. Nowy album nagrywaliśmy na taką półsetkę, bo grałem z perkusistą. Zajęło nam to jakieś pięć i pół godziny. Wiadomo, że potem dograłem jeszcze drugą gitarę, co też poszło bardzo szybko. Osobno były bas i wokale.
Nagrywaliście u Piotrka Gruenpetera? W końcu jest świetnym producentem, a w Mentorze gra na basie.
Nagrywaliśmy z Piotrkiem, ale pojechaliśmy do studia Monochrom. Tam powstały bębny z gitarą, a a potem u nas, na miejscu, dograliśmy bas i wokal. W studiu łącznie byliśmy może ze trzy dni.
Rozmawialiśmy o inspiracjach. Na przykład w „Gather by the Grave” wyraźnie słychać Black Sabbath.
To nasz totalny tribute dla Black Sabbath, nie ma co ukrywać.
Zdziwił mnie na przykład riff w drugiej części „The Wax Nightmare”. Bardzo podobny swojego czasu nagrali Frontside w „Moje ostatnie tchnienie”.
Aaa, taki riff z podbiciem, klasycznie deathmetalowy? Wiesz, Frontside to moi znajomi od lat, mieszkamy w tym samym mieście. Wiem, że oni zawsze się jarali Slayerem, a to jest typowy slayerowy riff. Jeśli „Gather by the Grave” jest hołdem dla Black Sabbath, bo te riffy są tak charakterystyczne, że nie da się ich z niczym pomylić, to „The Wax Nightmare” jest tributem dla Slayera. Przynajmniej w tej końcówce.
Jesteś w stanie powiedzieć, jakie numery na tej płycie są hołdami dla jakich zespołów?
Dla mnie cała ta płyta jest tributem dla takiego starego, oldschoolowego grania – metalowego, hardcore’owego, punkowego. W tych wszystkich numerach pojawiają się te same, proste dźwięki, co u tych starych kapel, bo siła tkwi w tych prostych pozycjach. Trzeba to tylko fajnie zaaranżować. Nie ma tam nic odkrywczego, ale trzeba to zrobić z kopem i w miarę oryginalnie.
Jaka jest zatem recepta na odpowiednie zaaranżowanie tego wszystkiego? Jak zrobić slayerowy czy motorheadowy numer?
Musisz poczuć groove. Musisz poczuć, że to fajnie płynie, że fajnie pójdzie na żywo i będzie dobrze kopało. Jeżeli na próbie nie działa pierwsze podejście, to trzeba to odstawić, bo pierwszy strzał jest najlepszy.
Czyli jesteście na próbach mocno krytyczni do samych siebie. Nie ma drugiej szansy.
Nie ma zastanawiania się. Dlatego też te numery tak szybko powstają. Jeśli coś żre od początku, to robimy to dalej. Jeśli poczujemy, że to odpowiednio wali, to działamy. I zazwyczaj tak jest. Nigdy nie robiliśmy tak, że kiedy w trakcie pracy nad numerem okazywało się, że coś nie siedzi, to kombinowaliśmy, przearanżowywaliśmy, zmienialiśmy. Nie. Wszystko musi lecieć jak pociąg.
Skoro taki jest wasz sposób pracy, to ile macie prób w tygodniu?
Bardzo rzadko gramy próby. Teraz mamy raczej tak, że jeśli gramy koncert, to spotykamy się na jakieś dwie próby przed nim i tyle. Czasami nie gramy pół roku, ale nie ma problemu, bo każdy zna numery, więc kiedy już się spotykamy, to nie musimy sobie niczego przypominać, wszystko brzmi, jakbyśmy grali razem codziennie. Ale to już kwestia doświadczenia i tego, że każdy wie, co ma robić. Od nagrania płyty nie graliśmy prób prawie w ogóle – zagraliśmy chyba jedną, bo mieliśmy występ na festiwalu. Przed nagraniem też przez jakiś rok nie próbowaliśmy. Ja spotkałem się z perkusistą w lutym, przygotowaliśmy wszystko i tyle. Nie jesteśmy jakimś regularnym zespołem, który we wtorki i czwartki od 18 do 21 gra na sali. Nie mamy na to czasu. Kiedyś tak było, ale teraz to się już nie sprawdza. Każdy ma życie, rodzinę, inne projekty.
Czyj to był pomysł, żeby Wojtek w niektórych numerach zaśpiewał inaczej niż na pierwszej płycie?
W tym numerze, który jest hołdem dla Black Sabbath, zasugerowałem Wojtkowi, żeby zrobić trochę bardziej melodyjnie. Kiedy poczuł, że może, spróbował jeszcze w innym miejscu i wyszło mega. A Wojtek jest świetnym wokalistą, ma dużą skalę głosu, potrafi growlować, śpiewać, krzyczeć. Trzeba go tylko po kawałeczku wyciągać, żeby nie przesadzić. Zresztą, dzięki niemu tak naprawdę gramy. Mentor powstał te prawie dziesięć lat temu, ale nic się nie działo, bo nie było wokalisty. Kilku się przewinęło, ale to nie siedziało, więc olewaliśmy sprawę. A kiedy pojawił się Wojtek, to wszystko ruszyło. On był zapalnikiem, powodem, dla którego pociągnęliśmy to dalej.
Jak się pracuje w studiu, mając w zespole Piotrka Gruenpetera, który jest przecież producentem – i to dobrym?
Do studia przychodzimy przygotowani. On ogarnia sprawy techniczne, siedzi przed komputerem i nagrywa. Kiedy nagrywam z perkusistą na setkę, to wiemy, czego chcemy, nie ma tutaj błądzenia i szukania. Piotrek wie, jak ma to brzmieć. Dogadujemy się bez słów. Kumplujemy się od dwudziestu paru lat i zawsze dogadywaliśmy się muzycznie. Wszystko jest jasne i nie trzeba o tym dyskutować.

Czego używałeś w studiu, nagrywając płytę? Czego używasz na scenie z Mentorem i innymi projektami?
Trochę tego jest. „Cults, Crypts and Corpses” nagrywałem na dwóch wzmacniaczach pierwszej generacji firmy Sunn – jeden był z 1974 roku, drugi z 1973. Gitary były nagrywane na dwóch kolumnach przez dwa wzmacniacze połączone spliterem. Oba wzmacniacze były też dopalone Ratem White Face. Jedna kolumna to Orange, druga to Marshall. Do tego gitara Gibson SG ’61 Reissue na przystawkach 57 Classic. Totalnie rockowy zestaw. Dokładnie te same rzeczy mam na scenie. Czasami zmieniam tylko jeden wzmacniacz – ten młodszy Sunn należy do mojego kolegi z zespołu Thaw, więc na koncertach mam jego wznowienie zrobione przez Fendera. Zawsze mam jednak na scenie dwa piece – albo oba pierwszej generacji, albo jeden pierwszej plus wznowienie z lat osiemdziesiątych. Do tego paczki rozrzucone spliterem, żeby ta jedna gitara kopała. Jeśli chodzi o efekty, to czasami używam phasera, mam też krótki delay i na wszystko Rat. Nie ma czystych kanałów. No i obowiązkowo stroik. W Furii mam w studiu i na scenie Marshalla JCM800, model 2205 z 1986 roku i kolumny Orange 4 × 12. I do tego ta sama gitara co w Mentorze, czyli Gibson SG. Efekty to tylko delay, pogłos i fuzz na dopałki. W Thaw mam Gibsona Les Paul Custom z lat dziewięćdziesiątych. Ostatnio wymieniłem humbuckery na P90. Do tego używam tego samego wzmacniacza Sunna pierwszej generacji z lat siedemdziesiątych i kolumny Orange. Dodatkowo mam podpięte jeszcze combo Fender Twin Reverb. Na oba piece jest też puszczony Rat. Mam też parę efektów: micro POG Electro-Harmonix, delay, pogłos, jakieś tremolo i efekty MOOG – Moogerfooger i Rig Modulator dla jakichś dziwnych dźwięków. Jeszcze Arrm: tam używam combo Fender Twin Reverb. Pierwszą płytę robiłem na gitarze Fender Jaguar. Do tego było strasznie dużo efektów, które nawet ciężko mi wymienić, bo to się cały czas zmienia. Podstawą jest zawsze jakaś kostka crunch, tremolo, pogłos, delay, te rzeczy głównie z Electro-Harmonix. Nową płytę Arrm będziemy nagrywać w lutym i trochę zmieniłem zestaw. Piec został ten sam, w kostkach trochę zamieszałem, ale gitara, której używam teraz, jest dwugryfowa. Jeden gryf ma sześć strun, drugi dwanaście, całość jest zestrojona do otwartego D.
Masz cztery główne zespoły plus pewnie ileś projektów. Każdy z nich jest inny. Jak wygląda u ciebie poszukiwanie odpowiedniego brzmienia do konkretnego zespołu?
Sprawdzam w internecie tutoriale, w których prezentowane są różne kostki. One są zawsze pokazywane w inny sposób, niż ja ich chcę używać, więc muszę sobie jakoś wyobrazić, jak to by działało. Ale riffy w konkretnych zespołach nasuwają mi myśl o brzmieniu. To nie jest siedzenie na próbach godzinami, kręcenie, przekładanie i słuchanie. Wiem, czego chcę, więc podłączam, chwilę kręcę, znajdę coś, co jest spoko i zostaje. Stawiam na intuicję. To się sprawdza.
Przy czterech zespołach na pewno zdarza się, że wracasz z koncertu z jednym i przepakowujesz graty do innego vana, żeby pojechać z drugim. Wyobrażasz sobie, że zamiast tych wszystkich paczek mógłbyś postawić na jakąś cyfrową modulację, na której miałbyś po prostu ustawione presety dla każdego z zespołów, czy tego typu urządzenia nie wchodzą w grę?
Nigdy nie grałem na takich rzeczach. Nie jestem ich przeciwnikiem, wiem, że jest z nimi wygodniej. Ale ja po prostu lubię się pobawić tymi kostkami, porozkręcać każdą z osobna. Jeśli masz delay czy pogłos, zawsze możesz go w czasie grania ściągnąć, podkręcić… Czuję się z tym jak dzieciak z klockami.
Efekty też możesz podłączyć do modulatora – nie musisz wtedy po prostu dźwigać wzmacniaczy.
Ale to fajnie po prostu wygląda. Wychowałem się na Black Sabbath, Led Zeppelin. Na scenie zawsze były wzmacniacze, kolumny, co mi się zawsze podobało. Gdybym stał na scenie, a z boku miałbym tylko jakieś małe pudełko, którego nawet nie byłoby widać, czułbym się dziwnie. Granie koncertu bez wzmacniacza to byłoby chyba trochę jak ściemnianie. Fajnie jest, kiedy możesz podejść, pobawić się, posprzęgać, fajne rzeczy wychodzą. Wiem, że jest łatwiej, kiedy możesz sobie po prostu wbić ścieżki, a jak grasz do klika to jeszcze efekty same się zmieniają… To jest ekstra, ale ja tego nie potrzebuję.
Co was teraz czeka z Mentorem?
Do końca roku nic raczej nie zagramy. Chcemy zrobić jakiś koncert z okazji premiery, ale to się w 2018 roku nie uda, bo jesteśmy przywaleni innymi sprawami. Przygotujemy coś prawdopodobnie na styczeń. Na marzec mamy zaklepaną trasę, ale nie chcę o tym mówić, bo niedługo się pokaże oficjalne info. No i zapewne niedługo posypią się oferty koncertowe, ale najpierw musi wyjść płyta i ludzie muszą ją usłyszeć. To od nich wszystko zależy. My robimy materiał, rzucamy go na głęboką wodę i to samo zaczyna działać. Zawsze tak jest – robisz muzykę, oddajesz ją, ludzie decydują, co z tym dalej się dzieje.
A jakie plany dla twoich innych zespołów i projektów?
Z Arrm w lutym nagrywamy płytę, z Thaw będziemy w przyszłym roku pracować, bo zrobiłem już demo, więc pewnie pod koniec przyszłego roku coś nagramy. Możliwe, że będziemy zaczynać coś nowego z Furią. W międzyczasie, jak zatoczy się koło, może pomontujemy jakieś nowe numery Mentora, choć wątpię, czy czas na to pozwoli.
W 2019 będziesz mocno zajęty.
Jest już gęsto, muszę sobie to wszystko w kalendarzu jakoś poukładać. Dodatkowo nagrywam jeszcze solowe rzeczy, takie ambientowo-dronowe dziwne eksperymenty, które będę też wypuszczał w przyszłym roku. Czeka mnie strasznie dużo pracy. Marudzę na to, ale tak naprawdę się tym jaram, więc to marudzenie jest bez sensu [śmiech].