Mery Spolsky zabłysła jasnością supernowej na festiwalu w Opolu w 2015 roku. Zachwyciła publiczność zarówno interpretacją wykonywanego utworu, jak i swoją osobowością, wyrażoną niezapomnianym scenicznym employ. Z niniejszej rozmowy dowiecie się od Marysi, jak zdobyć kontrakt z Kayaxem (podobno to łatwe…), jak produkowała płytę „Miło było pana poznać” oraz o owocnej wyprawie do Kraju Kwitnącej Wiśni.
Maciej Warda: Na początek doradź wszystkim, jak dogadać się z Kayaxem? Domyślam się, że setki zespołów marzą o kontrakcie z tą wytwórnią.
Mery Spolsky: Moja rada? Zgłoście się na Festiwal Młodych Talentów w Szczecinie! Zajęłam tam drugie miejsce i tak trafiłam do Kayaxu. Nie żałuję!
Cofnijmy się o parę lat. W 2015 roku otrzymałaś wyróżnienie na debiutach podczas 52. Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu. Jak się tam dostałaś? Jestem ciekaw, co to realnie odmieniło w twoim muzycznym życiu.
To był przełom dla Mery Spolsky, który dodał mi skrzydeł, bo w tym samym roku odeszła moja Mama i zaczęłam odczuwać coś w stylu: jak się teraz nic wesołego nie wydarzy, to już koniec. A występ w Opolu niewątpliwie należał do tych wesołych i wymarzonych. Mój Tata był muzykiem sesyjnym i grywał wiele lat w Opolu. Ja też bardzo chciałam stanąć na scenie amfiteatru i zadebiutować właśnie tam. A było to tak, że zgłosiłam się do debiutów jak każdy inny, z ulicy. Wysłałam swoje nagranie piosenki Skaldów „Cała jesteś w skowronkach”. Nie można było zgłaszać autorskich utworów, więc pokusiłam się o przeróbkę „Skowronków” i z melancholijnej ballady postanowiłam zrobić żywy i energiczny kawałek. Zadzwonili do mnie i zaprosili na przesłuchania do Polskiego Radia. To już mi wystarczyło, aby odlecieć ze szczęścia. Przesłuchanie odbyło się o godzinie 11, a w pierwszym rzędzie siedzieli panowie Skaldowie. Tego samego dnia zadzwonił znowu telefon z informacją, że dostałam się do debiutów. To mi pozwoliło znów uwierzyć w Mery Spolsky. I to chyba ta wiara była dla mnie wtedy najważniejsza, by znowu tchnąć w projekt dobrą energię.
Masz jakąś latarnię morską, która ci cały czas świeci i wskazuje kierunek? Mam na myśli jakiś autorytet, wzór, inspirację…
Mam – dosłownie i w przenośni. Jest taka piękna latarnia we Francji w miejscowości Collioure i naprawdę jak wyjeżdżam tam na wakacje i usiądę na plaży, wezmę głębszy oddech, to chęć tworzenia przychodzi od razu – we Francji napisałam mnóstwo piosenek, m.in. „Alarm” z płyty. Mam kilka autorytetów. Tekstowo jest nim Grzegorz Ciechowski, muzycznie zmienia się co roku, a życiowo czerpię inspiracje z grafik mojej Mamy, która zamieściła na nich fajne rady i w zabawny sposób je zwizualizowała.
Nie uważasz się za wokalistkę tylko performerkę, co z jednej strony świadczy o twojej pokorze wobec dokonań innych, a z drugiej dziwi, bo przecież jednak śpiewasz i ludziom się to podoba! Wytłumaczysz nam to?
Trochę kokieteria, trochę prawda. Zdawałam na Bednarską na wokal i się nie dostałam! Jestem bardziej muzykiem niż wokalistką, bo skończyłam szkołę muzyczną w klasie skrzypiec, potem uczyłam się gry na gitarze, ale nigdy nie brylowałam wokalnie. Jak trzeba było zaśpiewać coś popisowego, to uciekałam w siną dal, bo nie mam takiej skali ani techniki, aby powalić na kolana wokalizą. To nie znaczy, że nie wierzę w swój wokal. Jestem świadoma, że śpiewam z emocjami, czysto i w swoim stylu.
Jak powstawał materiał na płytę „Miło było pana poznać”? Pomysły z wielu lat?
Przekornie nie. To był strzał w stylu: trzy miesiące i gotowe. Wcześniej pisałam mnóstwo różnych piosenek, które mam w szufladzie. Przyszedł taki moment, kiedy zabrałam się też za aranże i domową produkcję i tak za jednym zamachem powstała płyta. Wszystkie piosenki na płycie są zamieszczone w kolejności chronologicznej w stosunku do tego, kiedy powstały. Zaczęło się pod koniec marca 2016 roku. Skończyłam w lipcu. Potem zastanawiałam się, co z tym zrobić. Od września zaczęłam nagrywać wokale i siadać do miksów z Guadkim, co finalnie w grudniu 2016 roku dało nam gotową płytę. Jakoś tak to było.

Czuję, że płyta „Miło było pana poznać” jest tzw. produkcją, czyli że wiele muzyki na niej zawartej, aranży itd. powstało dopiero w studiu. Czy to prawda? Tak to miało wyglądać od początku?
Nieprawda! Wszystkie numery powstały w domu, moim własnym, domowym sposobem spolsky. Pracowałam na programie Garage Band, choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej go obśmiewałam. Wszystkie instrumenty, czyli bębny, basy i klawisze, wstukiwałam palcami poprzez klawiaturę MIDI tudzież tę na iPadzie. Wokale demo również wśpiewałam do ekranu iPada i podmiksowałam najprostszym patentem, czyli trochę kompresora, różne dileje oraz efekt telefonu na wokalu. Markowałam sobie w ten sposób, w jakich proporcjach widzę chórki, główne wokale i gdzie chcę jaki efekt. To samo dotyczyło instrumentów. Miałam potem gotowych miliony ścieżek, które przeniosłam do komputera Sławka Gładyszewskiego w jego super studiu. Tam siedzieliśmy wspólnie i je porządkowaliśmy. Guadky ratował np. zbyt słabe brzmienie stopy albo podrasowywał bas tak, aby był słyszalny na wszystkich nośnikach. Ja mu mówiłam, jaką mam wizję, a Guadky dopieszczał brzmienia swoim perfekcyjnym uchem i umiejętnościami. Finalne wokale na płytę nagrywałam na jego mikrofonie, ale u siebie w szafie. Miałam dzięki temu komfort nagrywania i duży luz, a Guadky potem je wykręcał na „myljon dolarów”! Jestem mu dozgonnie wdzięczna za to, co zrobił z brzmieniem tej płyty. Jednak wszystkie partie instrumentów i wokali były już gotowe wcześniej, tak samo jak i wizja, jak mają brzmieć, jaki mają dawać efekt słuchaczowi. Małym wyjątkiem jest gitara w utworze „Niema Mery”, którą nagrał Guadky. Bardzo chciałam, aby nagrał się tam na żywo.
Jesteś gitarzystką, która zakochała się w elektronice. Szukaliście ze Sławkiem Gładyszewskim podczas realizacji płyty jakiejś równowagi pomiędzy brzmieniami gitarowymi i elektronicznymi?
Na płycie brak gitar i brak akustycznych instrumentów. Tylko w utworze „Niema Mery” wybrzmiewa w refrenie elektryk Guadkiego. Taką miałam wizję, aby płyta była totalnie elektroniczna. Tak mi gra teraz w głowie. Chciałam też, aby koncerty zaskakiwały faktem, że pojawia się nagle akustyczna gitara. Ci, co mnie nie znali przed płytą, będą mieli niespodziankę. A jeśli komuś tych gitar brak na albumie, to mogę jedynie obiecać, że nie zamknęłam się na mojego akustyka i na pewno zawita on kiedyś w słuchawkach.
Jeśli to ty byłaś jedyną producentką albumu, to naprawdę chapeau bas! Kiedy się tego wszystkiego nauczyłaś?!
Mówiąc, że jestem producentką albumu, mam na myśli właśnie to, że przyszłam do Guadkiego z pełną wizją wszystkiego i gotowymi numerami. Nic nie wymyślaliśmy w studiu, nic nie powstało tam spontanicznie. Każdą koncepcję, nawet na chórek, miałam rozpisaną, a Guadky pomagał mi to zrealizować. Nasza praca wyglądała tak, że siedziałam obok Guadkiego i mu zrzędziłam, że tu ma być głośniej, a tam ciszej, a tu niech da więcej dileja, a tam musi być dużo basu. A on to wszystko spinał w sensowną całość, bo jest w tym mistrzem, a ja tylko umiałam mu powiedzieć, co podpowiada mi intuicja. Nie nauczyłam się tego nigdzie. Robiłam to wszystko tak, jak czułam. I ufałam Guadkiemu, bo bardzo szanuję jego ogromną wiedzę i umiejętności. Bardzo mu też dziękuję za to, że i on mi w pewnym sensie zaufał.

Podczas występów grasz na gitarach Baton Rouge. To solidne akustyczne wiosła, ale niezbyt popularne w Polsce. Skąd ten wybór?
To gitary sniemiec i natrafiłam na nie dzięki uprzejmości Wojtka Krysa, którego poznałam na warsztatach muzycznych „Blues nad Bobrem”. Wojtek jest przedstawicielem tych gitar w Polsce. Dla mnie najważniejsze, aby gitara dobrze stroiła i miała ciepłe, lekko przebasowione brzmienie. Takie są właśnie gitary Baton Rouge i dlatego z ogromną chęcią na nich gram. Poza tym są bardzo ładne, a ja niestety jestem okropna, bo dla mnie wygląd jest tak samo ważny jak brzmienie. I choćby nie wiem, jak świetnie gitara brzmiała, musi też być piękna.
Jak realizowaliście te nieliczne gitary? Jak wyglądała droga sygnału z gitary do stołu mikserskiego lub do programu DAW?
Z racji tego, że wgrywaliśmy tylko jedną gitarę w utworze „Niema Mery”, to nie opowiem ci niestety zbyt dużo. Guadky zagrał na swoim elektryku i przepuścił brzmienie gitary od razu przez wtyczkę, która symulowała piec lampowy i oldschoolowy przester à la lata osiemdziesiąte. Nie używaliśmy pieca tylko, że tak brzydko powiem, po chamsku, od razu w komputer. Ale ja nie jestem analogowym frikiem. Wręcz przeciwnie.
Czy podczas nagrań w studiu towarzyszyli ci jacyś muzycy?
Nie. To jest egoistyczna płyta spolsky. Przepraszam! A wokale nagrywałam u siebie w domu, w szafie. Ciężko w sumie mówić, że w studiu odbywały się jakiekolwiek nagrania. Ups, ups, ups…

Haha! To może masz jakiś własny skład, z którym koncertujesz?
Nie mam. Jestem na scenie zupełnie sama. Taki miałam zamysł, z racji tego, że płyta też jest tworem samodzielnym. Jednak od początku sobie założyłam, że ta samotna sielanka wieczna nie będzie i marzę o tym, aby wystartować ze swoim składem. Mam nadzieję, że ktoś będzie chciał ze mną pograć.
To się nazywa indywidualizm! Do tego masz wyrobiony i ustalony swój modowy wizerunek w mediach – powiedz, jak według ciebie moda wpływa na odbiór artysty? To ważny element budowania wizerunku?
Wizerunek jest dla mnie równie ważny jak muzyka. Miałam kiedyś rockowy zespół, kochane chłopaki, ekstra nam było. Ale nie mogli się dać przekonać, że na scenę trzeba też się ubrać! Im wystarczył zwykły T-shirt i jeansy, bo wierzyli, że to muzyka ma przekonać słuchacza. Dopiero po roku udało mi się ich namówić! Szanuję takie podejście, ale nie umiem się w nim odnaleźć. Ja się muszę czuć na scenie jak Mery Spolsky, a nie jak Marysia. Marysią jestem w domu, na studiach. Na scenie muszę tworzyć pewną kreację, musi to być show very much [śmiech]!
Projektujesz własne kolekcje mody? Powiedz, czy masz jakąś produkcję tych strojów, czy można gdzieś je kupi?
Wszystkie ciuchy powstają w małej pracowni u mnie w domu. Szyje je pani Beata Kawka, a ja wraz z Justyną czuwamy nad logistyką. Justyna jest moją kuzynką i trzyma w ryzach sklep internetowy z ciuchami spolsky. To właśnie tam można zakupić dodatki czy ubrania z czerwonym krzyżykiem. Na www.meryspolsky.pl.
Odbyłaś niedawno podróż do Japonii, gdzie nagrałaś ujęcia do teledysku „Alarm”. Jak do tego doszło i jak wrażenia z tego egzotycznego dla nas kraju?
To był totalny szauuuuu! Mój wyjazd do Japonii zawdzięczam Kayaxowi i Marii Żurawskiej z Ambasady Polskiej w Tokio, która zaprosiła mnie tam, abym zagrała koncert podczas „Dyskoteki Wolności” Grupy Wyszehradzkiej. Miałam wyjechać tylko na koncert, ale okazało się, że na miejscu jest akurat świetny reżyser – Alan Kępski. Zgodził się nakręcić klip do „Alarmu” i w jeden wieczór obskoczyliśmy wszystkie zwariowane miejsca w Tokio – skrzyżowanie Shibuya czy plażę Odaiba – i stworzyliśmy piękny teledysk. Ciuchy spolsky idealnie pasują do japońskiego stylu, a gitara z krzyżem i logo Mery Spolsky były specjalnie malowane na potrzeby tego klipu. Zakochałam się w Tokio. To jest mój przelot very much!
Jakie plany na zimę? Może jakaś trasa?
Chciałabym koncertować, ile wlezie. Widzę siebie najchętniej w roli supportów, bo tam mam szansę pokazać się szerszej publice. Myślę, że będę szczęśliwa, jeśli zima zaskoczy mnie takimi supportami.
Życzę ci tego! Dzięki za rozmowę.
To ja dziękuję!