Michał nie słucha radia, nie ma telewizora, za to ćwiczy najpiękniejsze rzemiosło – grę na gitarze. Oczywiście gitarzysta RusT nie jest wyjątkiem, ale to budujące, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie potrafią skupić się na swojej pasji bez zbędnych rozpraszaczy. Odróżnić złoto od tombaku, rzeczy wartościowe od wydmuszek. Dzięki temu RusT jest jednym z najbardziej stylowych rockowych zespołów w Polsce.

Maciej Warda: Nie zazdrościcie trochę braciom Kiszka z Greta Van Fleet, że nagle i niespodziewanie zrobili taką karierę? Jak odbieracie twórczość tej kapeli?
Michał Gołąbek: Nie odczuwam zazdrości związanej z sukcesem tej kapeli. To bardzo młody, zdolny zespół, który brzmi jak Led Zeppelin. Technicznie wokalista śpiewa lepiej niż Plant, a stylistycznie jest jego kopią. Ludzie lubią słuchać tego, co znają, i dostają to na tacy od dzieciaków z GvF. Jeśli miałbym odczuwać jakiś dyskomfort związany z tym zespołem, to dlatego, że jesteśmy w Polsce do nich ostatnio przyrównywani. „Polska odpowiedz na GvF” to już trochę obelga, musielibyśmy mieć chyba piętnaście lat, grać kalkę znanego rockowego zespołu i być totalnie nieświadomi tego, co robimy. Polecam lekturę w postaci recenzji płyty GvF wydanej przez Pitchfork.
Zapytałem o to, bo w waszej muzyce także słychać zapożyczenia – na pewno nie tak dosłowne, ale jednak – od Led Zeppelin.
Led Zeppelin to dla mnie jeden z największych zespołów i inspiracji. Wydaje mi się, że po naszej muzyce i brzmieniu da się usłyszeć właśnie inspirację, aniżeli kopiowanie pomysłów. Muza GvF brzmi tak, że równie dobrze mogła być skomponowana przez LZ, ale nie wyobrażam sobie, żeby LZ mogło skomponować nasze utwory. Zawsze byli odbiorcy takiej muzyki, choć wiadomo, że mody i upodobania przychodzą falami. Od dawna nie sugeruję się tym, co narzucają media, nie słucham radia, nie mam TV – nie ma tam zbyt wiele ciekawej czy autentycznej muzyki.

Twój styl gry zdradza fascynację latami sześćdziesiątymi, mam rację? Na czym się wychowywałeś? Zaliczyłeś jakąś „instytucjonalną” edukację muzyczną?
Uwielbiam lata sześćdziesiąte i to jeden z moich ulubionych okresów w muzyce – zarówno ze względu na rewolucyjne zmiany w postrzeganiu sztuki, jak i otwarcie i ogólne przyzwolenie na eksperymenty. Ruch psychodeliczny nie był w tym wszystkim przypadkowy, ludzie palili trawkę, wrzucali kwasa i otwierali się na nowe pomysły i spojrzenie na świat. Był to też okres sprzeciwu i buntu przeciwko wojnie, nienawiści, industrializacji, uproduktowieniu, kapitalizmie i ślepym podążaniem za pieniądzem według utartych schematów. Wszystko to odzwierciedlone jest w muzyce i stąd zdecydowanie wynika moja fascynacja tym okresem. Jeśli jednak chodzi o muzykę, od której zacząłem swoje przygody z dźwiękiem, to mój Tata miał chyba wszystkie płyty Queen razem z kasetami VHS, na których były ich klipy wideo. Od niego usłyszałem też Pink Floyd, Guns N’ Roses czy Led Zeppelin. Jako dzieciak zdecydowanie bardziej chłonąłem dźwięki późnych lat osiemdziesiątych i wczesnych dziewięćdziesiątych, a dopiero z czasem jako szestasto-, siedemnastolatek zacząłem przyswajać dźwięki spoza gitarowego świata – lata sześćdziesiąte, pięćdziesiąte, elektronika, IDM, ambient, reggae, tak naprawdę wszystko, co niesie ze sobą jakość i prawdę bez podziałów na gatunki.

Co to za projekt Pidgyn?
PIDGYN to mój projekt solo, który zrodził się z wielu godzin zamknięcia w salach prób oraz mojej niecierpliwości względem współpracy w zespołach, które z różnych powodów poza te sale prób nigdy nie wyszły. Miałem dość sporo pomysłów, zacząłem bawić się looperami, za pomocą których mogłem zacząć tworzyć tzw. ściany dźwięku. Nagrałem EP-kę „Don’t Save it for Later”, z którą zagrałem kilka koncertów w wydaniu trio – bębny, bas, gitara/loopery/efekty. W drodze rozwoju z bardzo zdefiniowanych i ciasnych aranżacji PIDGYN ewoluował do improwizowanych, rozłożystych, przestrzennych, ale w gruncie rzeczy minimalistycznych pejzaży dźwiękowych – coś, co chyba najłatwiej zamknąć w klasycznej definicji ambientu Briana Eno. Warstwy dźwiękowe, które mogą służyć zarówno jako tło, jak i muzyka, na której można się skupić i odpłynąć. Z tym ambientowym materiałem miałem wielką przyjemność grać koncerty dla publiczności w pozycji leżącej, odbywały się często w centrach jogi, ale też na rozmaitych festiwalach w Europie.
Czy w związku z odejściem „Simona”, poprzedniego gitarzysty RusT, spadł także na ciebie przyjemny obowiązek tworzenia całej warstwy muzycznej?
Nie, proces tworzenia muzyki w zespole mocno się zmienił od czasu obecności Simona w zespole. Objąłem rolę producenta, ale każdy z członków zespołu napisał chociaż jeden numer na najnowszą płytę.
Jak na moje ucho płyta trochę różni się od debiutu – zespół dorósł, docenił wagę dobrych kompozycji ponad instrumentalne popisy…
Na pewno różni się mocno od debiutu, dlatego że to zupełnie osobny rozdział dla zespołu – pod wieloma względami. Skład zespołu się zmienił, system pracy nad kompozycjami również. Czarowanie, improwizowanie nigdy nie sprawiało nam problemu, więc skupiliśmy się na napisaniu dobrych piosenek, które możemy później modyfikować i rozciągać w formie na koncertach. Płyta jest zdecydowanie bardziej melodyczna i bez problemu można by zagrać te utwory z pianinem czy akustyczną gitarą.

Dlaczego pomiędzy debiutem a obecną „Night Will Fall” minęły cztery lata?
Zespół przez prawie dwa lata promował „White Fog”, potem zagraliśmy trasę Tribute to Led Zeppelin, a dopiero później zamknęliśmy się w sali prób, aby dziubać nowe. W międzyczasie zaliczyliśmy zmianę basisty i tak naprawdę prace nad pierwszymi szkicami nowych kompozycji zaczęły się jesienią 2016 roku.
Gdzie nagrywaliście i jak wyglądała wasza praca w studiu? Pełna swoboda i nieograniczony czas czy spinka?
Płytę nagrywaliśmy w trzech różnych studiach. Bazę pod płytę, tzw. żywca/setkę oraz trochę overdubów, nagraliśmy w Tonstudio w Hanowerze w przeciągu dwóch tygodni. Następnie reampowaliśmy i dograliśmy resztę gitar, wokali, perkusjonaliów w Escape Studios w Poznaniu. Fortepian i pianino zarejestrowaliśmy w Impression Recordings w Berlinie – studiu, w którym pracowałem przez dwa lata. Praca nad rejestracją trwała razem około pięciu tygodni, wiele numerów mocno różni się od siebie, więc podchodziliśmy do większości kompozycji bardzo indywidualnie. Starałem się dobierać palety dźwiękowe, tak aby najlepiej oddawały moc kompozycji.
Czy z „Night Will Fall” jesteś najbardziej dumny?
Zupełnie nie umiem odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Mam swoje faworyty na żywo – „Greed” czy „Balloon”. Studyjnie lubię takie numery jak „Revolution”, „Rain” czy „One”. Z płyty w całości jestem dumny w miarę jednakowo.
Powiedz na zakończenie, jakich gitar i wzmacniaczy używasz i skąd taki wybór.
Moim głównym piecem do głośnego grania od lat jest mój dziadek Fender Super Reverb ‘63. 4 × 10, cieplutki, niemulący, zwarty, ale szeroki sound, no i piękny sprężynowy reverb. W studiu używam jednak wielu narzędzi – od małych ośmiucalowych combo po konstrukcje o gabarytach Super Reverba. Moimi dwiema głównymi gitarami są Telecaster ‘52 z bigsby, zrealizowany na zamówienie przez holenderską firmę Haar, oraz Gibson ES 335 ‘63 reissue. Tele jest skuteczny, dobrany od A do Z pod moją rękę. Ma bardzo szeroką, ale skrajnie inną paletę dźwięków od 335. Na żywo stroję je też inaczej: standard na Tele i obniżone do Eb na 335.