Choć od czasu jej ostatnich solowych nagrań minęło pół dekady, Misia Furtak nie próżnowała, a zbierała pomysły i spostrzeżenia. Teraz oddaje je wam, żebyście sami mogli na nie popatrzeć i razem z nią zastanowić się nad pytaniem, jakie zawarła w tytule swojego nowego albumu: „Co przyjdzie?”.

Pomiędzy „Epką”, będącą twoim solowym debiutem fonograficznym, a pierwszym longplayem „Co przyjdzie?” minęło pięć lat. To spora przerwa. Co się w tym czasie działo?
Wydarzyło się w tym czasie dużo rzeczy. Na samym początku – rozbieżność zdań z firmą, z którą pracowałam. W rezultacie rozstałam się ze swoim teamem i zostałam sama. Zdestabilizowało mnie to i zdystansowało do branży na tyle, że postanowiłam się odciąć i zastanowić nad tym, jak to powinno działać, żeby było mi z tym dobrze. Zajęłam się innymi rzeczami, miałam audycję w radiu. Przyglądałam się wszystkiemu z odległości. Jednocześnie pojawiły się inne muzyczne propozycje, które naprowadzały mnie na nowe tropy. Po nich doszłam do swojej płyty. Miałam wtedy na przykład pomysł na projekt polegający na zbieraniu opowieści o momentach, które były trudne i oznaczały nowy początek. Usłyszałam historie o rozstaniach i śmierciach, czasach, które najtrudniej przekuć w coś dobrego i wspierającego, a najbardziej tego wtedy potrzeba. Mając to z tyłu głowy, pisałam piosenki. Projekt, który wtedy planowałam, nigdy nie został zrealizowany, ale miałam już szkice i potrzebowałam impulsu, żeby je dokończyć, i decyzji, jak to, że tak powiem, ubrać. Ten impuls przyszedł latem 2017 roku. Piosenki, które wyciągnęłam na stół, powstały między 2015 a 2017, ale są dwie starsze, które napisaliśmy z Olkiem Orłowskim chyba jeszcze w 2013 czy może 2014 roku. Najmłodsza „Delusional” powstała, kiedy album był prawie skończony, wiosną 2018. Jest więc między tymi piosenkami pewna wiekowa rozpiętość.
Pomimo tej rozpiętości czasowej na albumie nie ma stylistycznej niespójności.
Miło, że tak mówisz. Dla mnie to był naprawdę ciekawy proces. Nie miałam dużego doświadczenia w pracy z klasycznymi instrumentami, a sięgnęłam po nie. Widzę więc na tej płycie nowe otwarcie, ale też kontynuację. Dostrzegam jedną linię między tą płytą a choćby „40 Winks of Courage” Très.b., a nawet moimi pierwszymi szkicami, które wiszą gdzieś w internecie, pod pseudonimem „Misia is mju” i są to żartobliwe szkice nagrane w małym pokoiku, gdzieś w 2001 roku, na mikrofon wpięty w jednostkę centralną. To ten sam rodzaj surowości, ale też tworzenia klockami, blokami. Nie ma w tych materiałach, o których mówię, spójności stylistycznej, ale dostrzegam ciągłość myśli. Przez to, że dałam sobie czas, powróciłam do swoich naturalnych sposobów pisania i rozwiązywania muzycznych pomysłów.
Jakie były efekty tego zastanawiania się, analizowania i patrzenia z dystansu, o którym wspominasz? Opracowałaś jakąś konkretną odpowiedź na swoje pytania?
Wiedziałam, że bardzo ważne dla mnie jest, żeby mieć wokół siebie zaufany zespół. Chciałam też umieć sama podejmować decyzje. W którymś momencie złapałam się na tym, że jestem dosyć niesamodzielna, przyzwyczajona do podejmowania decyzji w zespole. Kiedy potem okazało się, że jestem zdana sama na siebie, pierwszy odruch, jaki miałam, był taki, żeby kogoś zapytać o zdanie, bo skąd mam sama wiedzieć, co będzie dobrą decyzją. To była pułapka. Naturalnie, bardzo dobrze mieć grono zaufanych doradców i nadal je mam, ale nie jest tak, że oni mogą za mnie podjąć decyzję. W tej sytuacji ważne dla mnie było wzmocnienie siebie. Chciałam zadbać o to, żeby mieć kogoś, na kim będę mogła polegać – dosyć proste, ale jednak kluczowe. Co do postanowień muzycznych – składało się to krok po kroku. Nie było konkretnego momentu, w którym postanowiłam, że chcę np. pracować z klasycznymi instrumentami. Najpierw zostałam zaproszona do projektu „nowOsiecka”. Zrobiłam aranżację piosenki „Zabaw się w mój świat”. Właściwie przepisałam ją od nowa. Okazało się, że do wersji z chórem i smyczkami to, co napisałam, jest zupełnie wystarczające. Zdałam sobie wtedy sprawę, że mogę pisać takie rzeczy pod instrumenty smyczkowe, aranżować, nakładać je unisono na siebie. Kiedy poznałam Hanię Raniszewską, zaczęłyśmy pracować nad moimi szkicami z fortepianem i to również ona pomogła mi bardzo przy angażowaniu do tego projektu instrumentów smyczkowych. Na początku było tych smyczków dużo więcej, potem wróciłam do tego i mocno je pocięłam. Zazwyczaj jest tak, że na początku człowiek ma wrażenie, że trzeba to upakować wszędzie, a potem się opamiętuje i wyrzuca. Interesujące jest też to, że na tej płycie nie ma perkusji. Dlatego też ważne są te wszystkie partie, które grają rytmicznie, bo coś musi spełniać te funkcje pod nieobecność perkusji.
Udało ci się uzyskać ciekawy efekt, bo dzięki tym wszystkim operacjom album płynie i jest zaskakująco relaksujący. Po pierwszym przesłuchaniu miałem wrażenie, że wysłuchałem albumu elektronicznego.
To ciekawe. Elektroniczne rzeczy są na niej porozsiewane. To głównie jakieś blipnięcia i brzdąknięcia z kosmosu. Dużo drobnych dźwięków. Zastanawiam się, skąd to skojarzenie z elektroniką, bo raczej nie wynika z brzmień, chyba, że prophetowych. Myślę, że u mnie, jak w elektronice, cały czas wracają powtarzające się motywy. Gram to samo na gitarze, na smyczkach też w kółko wracają te same patenty. To jest bardziej kwestia dokładania i odejmowania klocków. Tak jak w elektronice – budujesz sekwencje, odejmujesz i dokładasz, piosenka staje się chudsza lub grubsza, ale składa się z tych samych elementów. Może to z tego wynika? To tak, jakby leciał cały czas powtarzający się arpeggiator, a to po prostu grające cały czas to samo smyczki. Gdybym miała zgadywać, z czego wynika twoje skojarzenie, to tutaj szukałabym analogii.

Powoduje to też brak perkusji. Bit siłą rzeczy jest agresywny. Nie ma go, więc nic nie atakuje. A album nazywa się „Co przyjdzie?”. Tytuł w połączeniu z tą płynącą muzyką stawiał mi przed oczami kosmos.
To też ciekawe! Jest tam w prawdzie instrumentalna piosenka „Space”, która jest o kosmosie. Jestem jego fanką, często gapię się w księżyc i gwiazdy. Nie miałam jednak żadnych futurystycznych myśli w głowie, jako punktów odniesienia dla całej płyty. Chociaż oczywiście całe myślenie o świecie, jaki będzie i co przyjdzie, jest myśleniem o przyszłości, ale nie w kontekście podróży kosmicznych. Mam też pomysł – chciałbym przeprowadzić ileś rozmów z ekspertami zajmującymi się tematem, o jakim traktuje dana piosenka. Myślałam na przykład, żeby porozmawiać z futurologiem á propos piosenki „Będzie gorzej”. W kontekście piosenki „Space” fajnie byłoby pogadać z kimś na temat przesiedlania ludzi w kosmos i naszych potencjalnych bardziej zaawansowanych w przyszłości związkach z wszechświatem. Gdzieś zatem motyw „niedosłownie kosmiczny” jest. Mam go pewnie bardziej z tyłu głowy, ale chyba w tym przypadku przeniknął do uważnego słuchacza.
Po lekturze albumu zacząłem się też zastanawiać, czemu ta Misia taka smutna. Album jest smutny, choć może lepszym określeniem jest „melancholijny”. No i te wspomniane tytuły: „Nie zaczynaj”, „Skończy się”, „Będzie gorzej”. To nie jest przyjemna wizja tego, co przyjdzie.
Nie usiadłam do instrumentu z intencją napisania smutnej płyty, straszenia ludzi i opowiadania im o tym, jak jest źle. Po prostu obserwuję rzeczywistość i tak to wychodzi. Widzę, zapisuję, zadaję pytania. I liczę, że inni będą chcieli szukać odpowiedzi razem ze mną.
A odpowiadasz na pytanie, które stawiasz w tytule?
Nie. Oczywiście można powiedzieć, że jednak odpowiadam tytułem „Będzie gorzej”, ale w tej piosence akurat mówię, że „zamiast deliberować trzeba szalupy budować, bo będzie gorzej”. Czyli jeżeli będziemy jakoś działać, zbudujemy tę szalupę razem, to może nie będzie! Ale kierunek obraliśmy taki, jak widać. Moim zdaniem nie odpowiadam na płycie na pytanie „Co przyjdzie?”, jedynie rysuję obrazki i kolory tego, jak to w tej chwili wygląda. Pytanie jest otwarte. Gdybym znała na nie odpowiedź to pewnie byłoby mi łatwiej. Albo trudniej, kto wie. Ale pewnie nie pisałabym o tym całej płyty.
Jak przebiegała praca nad rejestracją tego materiału? Kto wchodził w skład tego zaufanego zespołu, o którym mówiłaś wcześniej?
To płyta, która w przeważającej mierze powstała w warunkach domowych. Wszystkie wokale nagrałam u siebie w domu, sama lub z Olkiem Orłowskim. W trakcie procesu wypróbowywałam sobie różne rzeczy. Miron Grzegorkiewicz z grupy JAAA! jest, jak się okazało, moim sąsiadem i pożyczył mi interfejs Apollo Twin, który polecał mi też Olek. Wokale nagrałam przez niego. Olek nagrał część gitar, pozostałe nagrałam ja i Piotrek Madej, Patrick The Pan, w jego studiu w Krakowie. Piotrek pojawił się na późnym etapie powstawania płyty. To było ważne, bo doszła świeża głowa, z którą można było przegadać wątpliwości. Pianino Hani nagraliśmy po prostu w jej mieszkaniu. Rejestrował je Olek. Smyczki realizowało dwóch różnych chłopaków: przede wszystkim Piotrek Wieczorek, ale też Kuba Niedźwiedź. Działo się to w Akademii Muzycznej w Warszawie. Sound i tak się potem zmienił, bo kiedy byłam bliżej całości soundu, wszystko sobie potem do niego dostosowałam. Zatem oprócz smyczków wszystko odbyło się w moim mieszkaniu, w mieszkaniu Hani, w mieszkaniu Olka i w studiu Piotrka Madeja, gdzie nagraliśmy dwie gitary i kilka prophetów, które pojawiają się w kilku miejscach dla koloru. Resztę zrobiłam sobie w domu. Dużo edycji, trochę MIDI, trochę synthowo-klawiszowych rzeczy wzięło się z komputera. Nie było tutaj zaplanowanej akcji pod tytułem „tydzień w studiu”. Całość była rozłożona na długi przedział czasowy. Moment, w którym napisałam do Hani i zaczęłam pracować z Olkiem, to było lato 2017. U Piotrka byłam z kolei w czerwcu 2018. Potem potrzebowałam jeszcze ze dwóch czy trzech miesięcy, żeby to zamknąć i mieć pewność, że mogę oddać do miksu. Miksował i masterował Michał Kupicz. Praca nad tą płytą, nie mówiąc o szkicach i pisaniu, zajęła rok.
To jednak nie jest chyba aż tak dużo czasu.
Ja miałam poczucie, że jest. Wydawało mi się, że to trwa i trwa. Jeszcze w grudniu myślałam, że już mam wszystko prawie skończone, po czym wyjechałam na miesiąc, wróciłam i wyrzuciłam połowę smyczków, pozamieniałam kolejność, pozmieniałam instrumentarium. Tak naprawdę cieszę się, że pozwoliłam sobie na ten czas, bo na przykład te prophety, które dogrywaliśmy u Piotrka w studiu, są ważne. Brzmią szlachetniej. Dobrze więc, że odczekałam tę chwilę, dałam sobie czas. Ja zresztą lubię robić rzeczy powoli, odkładać, wracać do nich, więc widocznie musiało to tyle trwać. Kiedy jest producent, wchodzimy do studia i działamy to można zrobić całą płytę w tydzień. Jak np. było z „40 winks of courage”. Ale wiedząc, jak pracuję i że u mnie działa – może rzeczywiście rok to nie jest długo.

Co przyjdzie w najbliższym czasie dla Misi Furtak?
Dla mnie bardzo ważne w tej płycie jest to, że jest cicha, wycofana, kameralna. Zależało mi więc, żeby koncerty, które zaczęłam już grać z tym materiałem, miały na początku taki właśnie charakter. W związku z tym zagrałam na festiwalu Tchnienia w Bieszczadach w cerkwi w Baligrodzie. To był wspaniały koncert, nie w sensie wykonania, bo nie mnie to oceniać, ale w sensie atmosfery i lokalizacji. Grałam też w Otwartej Pracowni na Jazdowie, w Muzeum Książki Artystycznej w Łodzi – to też niezwykła przestrzeń, gdzie to, o co mi chodzi, ma szansę wybrzmieć. Na pierwszą połowę roku mam plan, żeby grać koncerty w mniejszych miejscach, ze względu na spotkanie i kameralność płyty. Chcę dać jej szansę w mikroskładzie – w trio z Hanią Raniszewską na pianinie i Michaliną Bieńko na klarnecie i innych instrumentach klawiszowych. W drugiej części roku chciałabym spróbować zagrać w większym składzie i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Mam też kilka rzeczy, które nie weszły na tę płytę i chciałabym je dokończyć. Tyle że kiedy jest dużo pracy to wpada się w bieżącą robotę. Dlatego chcę sobie wygenerować przestrzeń na pisanie i zamykanie pomysłów. To ważne, żeby cały czas zapisywać szkice, nawet jeśli z czasem okaże się, że ich nie polubisz przynajmniej cały czas szukasz.
Misia Furtak – „Co przyjdzie?”
Wyd.: Agora

Choć w żaden sposób nie da się określić Misi mianem debiutantki, to trzeba jednocześnie powiedzieć, że „Co przyjdzie?” jest dla niej pewnego rodzaju początkiem – to jej pierwszy solowy album długogrający. Misia zaczyna więc solową karierę z wysokiego C, choć jest to C spokojne, melancholijne i ciche.
Artystka od pierwszych sekund zabiera nas do krainy łagodności – słyszymy fortepian, słyszymy, że mikrofony zebrały także szmery pomieszczenia, słyszymy głos samej Misi gdzieś blisko. I faktycznie czujemy się, jakbyśmy stali w tej samej sypialni, w której Misia śpiewała, a Hania Raniszewska grała na klawiszach. Ta bliskość, wręcz intymność odczuwalna jest praktycznie przez cały czas trwania albumu. Niezależnie od tego, czy Misia śpiewa po polsku, czy po angielsku, czy przeważają instrumenty akustyczne, czy delikatne rozmazane pasma zwiewnej elektroniki – wszystko to płynie, mieści się w zbiorze dźwięków miłych i delikatnie łaskoczących korę mózgową, jakby doskonale dopasowanych do charakteru głosu samej wokalistki. Jest tu echo, są pogłosy, nie ma za to żadnego bitu, żadnej perkusji, żadnego instrumentu rytmicznego. Wrażenie ciepła jest przez to tylko spotęgowane. I to dość zaskakujące, biorąc pod uwagę, że ta płyta nie powinna należeć do uspokajających i kojących, bo Misia w sferze lirycznej jest… właśnie – niespokojna. Pełno tu niepewności, która bije z samych tytułów, ale także momentami minorowego charakteru utworów (nikt mi nie wmówi, że początkowe akordy „A Little Later” nie są wręcz pogrzebowe, choć potem się to wszystko rozjaśnia).
Trudno przez ten album, spokojny i niepewny jednocześnie, nie poczuć jakiegoś braterstwa dusz z Misią. Po lekturze, choćby pobieżnej, „Co przyjdzie?” ciało jest ukojone, ale dusza niespokojna. Ergo: nowy album Misi czyni straszne emocjonalne spustoszenie. Dla miłośników muzyki poruszającej, a jednocześnie intymnej i frapującej realizacyjnie, to pozycja obowiązkowa.