Szaty, zamaskowane twarze, 9-tki i 8-mki, czyli wywiad z muzykami Patriarkha – dawniej Batuskha – i Shadohm. O tym jak się gra na takich „potworach”, o debiucie Shadohm i pikantnych szczegółach z życia muzyków występujących w liturgicznych szatach, Ilona Matuszewska rozmawiała z Kubą Szatanem Śliwowskim i Rafałem Tarlachanem Łyszczarzem.
Rozmawiamy w trakcie europejskiej trasy PATRIARKH (ex-Batushka – przyp.red. ) EPIC PROPHECY FOR EUROPE, ale … zacznijmy może od drugiej kapeli, w której mogę Was obserwować, mianowicie – Shadohm. Domyślam się, że to Pawulon wciągnął Was do tego projektu?
Rafał: Dokładnie. Graliśmy jakiś czas razem w Batushce, nadal gramy w tym samym składzie w Patriarkh, próbowaliśmy swoich sił w innym projekcie o nazwie Hore, a tak się stało, że przy okazji jednej z sesji produkcyjnych Batushki Paweł napisał i nagrał od razu demo do numeru o roboczej nazwie „Gruz“, który teraz znamy jako „Blurred“ z repertuaru Shadohm. Okazało się, że był to początek jego bakcyla do pisania własnych numerów w stylu innym niż to, co tworzyliśmy do Batushki, stylu też bliskim mojemu gustowi. Paweł po cichu coś tam sobie pisał w domu, od czasu do czasu pokazując jakieś riffy i jakiś czas później okazało się, że ma materiał na album więc zapytał nas – zarówno mnie jak i Kubę – czy nie chcielibyśmy uczestniczyć w tym projekcie, jako że jesteśmy już dobrze zgrani przez lata dzielenia sceny, a i muzyka którą napisał to coś, co mnie osobiście zawsze sprawowało dużo frajdy w graniu. Wszedłem więc w to bez zastanowienia. Błażej, który zagrał w Batushce mnóstwo koncertów w chórze wskoczył na bas, a Paweł zaraził pomysłem Klamę z IT Follows, z którym też już współpracował w przeszłości.
Kuba: Tak, natomiast był to długi proces, który trwał prawie trzy lata, od nagrania pierwszego riffu w sierpniu 2021 roku, do wydania debiutanckiej Epki „Through Darkness Towards Enlightenment” w marcu 2024. Byliśmy w trakcie sesji pre produkcyjnej w Białymstoku, to był okres, w którym Pavulon zaczął się uczyć grać na gitarze i to od razu 8-strunowej. Byłem w trakcie edycji ścieżek i nagle Pavulon mówi do mnie: słuchaj mam taki riff, może dobry może nie, weź mi go nagraj. Nagraliśmy riff i już wtedy wiedzieliśmy, że tu coś się dzieje dobrego. 20 minut później Paweł wsiadł za gary i nagrał cały numer od strzała. I tak powstało „Blurred” – w niecałą godzinę! Przez następne miesiące powstawały kolejne utwory, które powoli kształtowały cały koncept i brzmienie debiutu. Co do samego składu, do projektu najpierw dołączył nasz wokalista, Adrian, następnie Rafał z Błażejem, a ja doszedłem na końcu.
Debiut „Through Darkness Towards Enlightenment” wydany w marcu tego roku, został bardzo dobrze przyjęty w metalowym świecie. Pawulon jest autorem całej warstwy muzycznej, ale czy Wy też działaliście przy tworzeniu tego albumu? Dorzuciliście jakieś swoje gitarowe smaczki?
Rafał: Smaczki to chyba najlepsze określenie, bo tak naprawdę kompozycje instrumentalne to w 100% zasługa Pawła z dodatkowym aranżem gotowych sekcji przez Klamę, a dopiero w studiu u Heńka z Heinrich House, przy nagraniu gitar rytmicznych, pojawiły się jakieś pomysły na dodatki w postaci różnych flażoletów, ozdobników, wręcz hałasów, czy zmieniających wydźwięk riffu zmian tłumienia lub rytmiki. Jednak w największym stopniu przysługiwało nam nastawienie, że jak coś działa to trzeba uważać żeby nie przekombinować. Także przy nagraniu partii leadowych pojawiały się jakieś drobne zmiany oraz sugestię Sebastiana Hasa, który przejął stery jako producent finalnego tworu.
Kuba: Przy nagrywaniu gitar wyszło kilka miejsc które zmieniliśmy względem demówek, ale mówimy tu o kosmetycznych zmianach, podyktowanych lepszym brzmieniem w kontekście całości – czyli np. ten sam akord ale zagrany w innej pozycji, tam jakaś synkopa, tu jakiś większy pogłos. Najwięcej zmian względem demówek wydarzyło się wokalnie, głównie harmonie, natomiast gitarowo tak jak Paweł napisał, tak zostało pod jego czujnym okiem nagrane, a jest to bardzo czujne oko…
Ogromnym plusem jest dla mnie to, że Shadohm nie daje się zaszufladkować. Mamy nutę black, ten genialnie wypracowany przez Was groove, który uwielbiam, trochę metalcore’u…
Rafał: Każdy z nas ma na tyle szerokie spektrum gustu muzycznego, że wypadkowa jest ciężka do sklasyfikowania, ale myślę że właśnie to może działać na naszą korzyść, możemy trafiać w gusta szerokiego grona odbiorców, nie będąc zablokowani wyłącznie jedynym stylem. Myślę że również dlatego Shadohm działa jako support Batushki/Patriarkh – wyciąga z ludzi mnóstwo dynamizmu i energetycznego przeżywania, żeby potem Batushka weszła ze swoim stoickim walcem dźwięku, krzyków i blastów.
Kuba: Wyobraź sobie, że zespół Architects i Meshuggah mają nieślubne dziecko, które wychowują bracia Duplantier…(Rafał wtrąca: przy pomocy wujków z Leprous!) to właśnie Shadohm. Jest trochę elementów metalcore, black metalu ale jest bardzo dużo melodyjności, my sami określamy się jako doom core, natomiast rzeczywiście ciężko nas zaszufladkować pod jeden konkretny gatunek, i myślę, że to dobrze, nie jesteśmy „typowi”, robimy swoje po swojemu tak jak czujemy i chyba o to właśnie chodzi w muzyce.
Na żywo Shadohm brzmi niezwykle przestrzennie… Wasze gity robią robotę. Opowiedzcie, na razie ogólnie o live’owym setupie typu instrumenty i backline. Macie swojego akustyka koncertowego, który z Wami jeździ?
Rafał:
Wszyscy w zespole mamy nastawienie, że setup koncertowy powinien być jak najbardziej mobilny, więc nie używamy na scenie żadnych wzmacniaczy gitarowych, ani basowych. Ja i Błażej – nasz basista, gramy na Quad Cortexach od Neural DSP, a Kuba używa Helixa od Line 6
Wiosła, których używamy, to customowe 9-tki w multiskali, zrobione przez naszego przyjaciela Kriza Ramireza z Meksyku, a dokładniej całą ekipę jego firmy Ramirez Guitars. Model opracowany na nasze potrzeby nazywa się Spitfire, bazowany na kształcie Iceman, multiskala 27-30”, Fishmany Fluence 9-ciostrunowe i mostek złożony przez ekipę Kriza od podstaw. Zdecydowaliśmy się iść w kolor piaskowy z miedzianymi drobinkami i fluorescencyjnymi markerami na progach oraz naszym symbolem Θ na 12 progu. Drewno gitar to mahoń z jesionowym topem, a gryf i podstrunnica zrobione są z klonu. Do strojów w jakich gramy sprawdza się idealnie, a Pavulon napisał nam utwory, w których naprawdę trzeba zejść nisko.
Na najniższej strunie grubości aż 105, pojawia się u nas B takie jak w basie 5-ciostrunowym na najniższej strunie, czasem ton niżej, czyli A, a nawet jeszcze niższe F#
Na pozostałych strunach zmiany dźwięków się zdarzają, ale to właściwie już zależy od naszych preferencji jak zagrać, Kuba przestraja gitarę, ja używam magii cyfrowych procesorów i z pomocą samplera i sterowania MIDI zmieniam strój gitary na konkretne momenty riffów, czy numerów. Trochę się z początku nad tym głowiłem i obawiałem, że jak tylko coś pójdzie nie tak z technologią będzie problem, ale nawet kiedy pojawiały się jakieś problemy z protokołem MIDI jestem w stanie poradzić sobie footswtichami, wszystko jest kwestią przyzwyczajenia i wyćwiczenia. Oczywiście zrobiłem to po to żeby móc się skupić na występie, a nie na tym żeby w odpowiednim momencie być przy footswitchu i przełączyć ustawienia, ale jak to z technologią bywa – trzeba mieć opcję awaryjną.
Mamy relatywnie cichą scenę, ponieważ nie używamy też żadnych monitorów. Zbudowałem cały patriarkhowo-shadohmowy setup tak, że bazuje na odsłuchach dousznych, które w Shadohm na soundcheckach sami sobie poprawiamy, jeśli jest taka konieczność, ponieważ w całym racku mamy od razu mixer monitorowy, sampler do klika i ścieżek efektowych i własny stagebox. Jedyny „hałas“ na scenie to bębny Pavulona.
Na dotychczasowych koncertach mieliśmy zaszczyt mieć za suwakami na froncie maestro Marcela (Marcin Płoński – przyp.red.), który jeździ razem z nami w Batushce/Patriarkh i będziemy starali się żeby kręcił nasze koncerty również poza trasami z Patriarkh. Na jesiennych koncertach udało się też zagrać kilka koncertów ze świetlikiem z naszej ekipy – Bułą (Mateusz Bułatewicz – przyp.red.), co jeszcze bardziej dopełniło całość. Z Bułą też wiążemy plany na dłuższą współpracę, jeśli tylko terminy nam na to pozwolą.
Kuba: Tak, od samego początku kręci nas Marcin „Marcel” Płoński, absolutny top realizatorów w tym kraju. Natomiast mógłbym trochę odwrócić to pytanie, bo można by powiedzieć, że to my jeździmy z nim, bo Marcel przede wszystkim jest realizatorem Patriarkh. Jako, że fizycznie Shadohm nie może grać w tym samym czasie co Patriarkh w dwóch różnych miejscach to jesteśmy niejako skazani na siebie (z przymrużeniem oka oczywiście). Po prostu nie byłoby sensu w szukaniu jeszcze kolejnego realizatora skoro jesteśmy wszyscy „na miejscu”.
Nasz setup jest relatywnie prosty, zależało nam żeby zmniejszyć ilość kabli na scenie do minimum. Korzystamy tylko ze wzmacniaczy cyfrowych, Line6 Helix i Neural DSP Quad Cortex. Do nich wchodzą nasze 9 strunowe Spitfire’y na bazie body Icemana Ibaneza – zrobione w meksyku przez Kriza Ramireza. Totalnie customowe wiosła – 9 strun, multi skala, aż do 30”, przetworniki fishman fluence w wersji 9cio strunowej, jednym słowem narzędzie do burzenia murów. Bardzo często pojawia się pytanie, jak my w ogóle jesteśmy nastrojeni – no i tu odpowiedź jest skomplikowana. Rafał jest w jednym stroju w trakcie koncertu, cała magia dzieje się przez cyfrowe przestrajanie w czasie rzeczywistym za pomocą protokołu MIDI, które jest możliwe w Quad Cortexie. Znaczy to o tyle dużo, że nie mamy miejsca na błędy na żywo, jeżeli my się rozjedziemy względem metronomu, to komunikat MIDI nie będzie czekał, a tych zmian strojenia może być kilka w czasie jednego numeru, czy nawet jednego riffu. Nie jest to rozwiązanie dla początkujących, natomiast pozwala to skupić się bardziej na samym graniu i wczuciu się, a nie zastanawianiu się, jak mam się teraz nastroić. Ja natomiast jestem tutaj bardziej oldschoolowy, mam 4 guziki na Helixie – gitara stereo, clean, lead z dużym pogłosem i gitara prawy kanał i skaczę sobie po nich w trakcie koncertu. Minusem jest to, że między numerami muszę się przestrajać ręcznie. Jeżeli chodzi o sam strój to jest ich kilka, obecnie koncerty rozpoczynamy „Through Darkness”, które jest nastrojone tak: BF#BEADF#Be. Na następny numer przestrajam dwie najgrubsze czyli schodzimy do AEBEADF#Be itd… W ostatnim numerze schodzimy jeszcze niżej, oktawę od 8 strunowego F#, czyli F#F#BEADF#Be… Jeśli chodzi o struny do tych bestii, korzystamy z setu Earnie Balla, gdzie najgrubsza struna to rozmiar .105, czyli już struna do basu.
Był stresor przed jesiennymi koncertami u boku Batushki, bo jakby nie patrzeć publika Batu jest jednak trochę inna niż ta słuchająca takiego soczystego i połamanego metalu jak brzmienie Shadohm?
Rafał: Mieliśmy już jako takie otarcie szlaków po marcowych koncertach również u boku Batushki na pierwszej części Czarnej Paschy, dzięki czemu jesienne koncerty przyjęliśmy już z dużo większym spokojem. Jeśli chodzi o marzec to mocno zastanawialiśmy się jak Shadohm będzie przyjęty, ale perspektywa trasy rozruchowej przed znanym zespołem, w którym sami występujemy z całym setupem od razu dostosowanym pod oba występy i z ekipą, z którą znamy się jak łyse konie, wydawała się idealnym początkiem. Całe szczęście publika Batushki składa się też w dużej mierze z osób otwartych na takie bardziej współczesne granie, zauważyliśmy że na koncerty Batushki/Patriarkh przychodzi sporo młodych osób i show jakie dawaliśmy przypadł wielu do gustu. We wrześniu za to pojawiały się nawet osoby, które widziały nas w marcu czy nawet były na kilku koncertach jesiennej trasy – to mega budujące dla świeżego tworu jakim jest Shadohm. Jedna rzecz, o której tylko warto wspomnieć to, że koncert Shadohm jest fizycznie dużo bardziej wymagający od Batushki/Patriarkh i jeden weekend trzykoncertowy naprawdę daje w kość, bo fizycznie gramy w te 3 dni 6 koncertów, z czego 3 naprawdę intensywne. Plus jest taki, że Shaodhm gra krótszy set od Batushki/Patriarkh, nie zmienia to jednak faktu, że mniej więcej w trzecim numerze w momencie gdzie ja i Klama mamy chwilę odpoczynku zawsze muszę uzupełnić płyny i półlitrowa butelka wody znika w kilka sekund, hahaha.
Kuba: Trochę stresu zawsze jest, ale to raczej tuż przed samym wejściem na scenę. Dla nas to jest świetna sprawa, że możemy z Shadohm grać na koncertach z Patriarkh i rozgrzewać publikę. Tak jak wspomniał Rafał, jest to ogromny wysiłek, bo grasz de-facto dwa koncerty dziennie, to jest duża odpowiedzialność. Nie możemy po koncercie Shadohm powiedzieć, wiecie co chłopaki, nie zagramy dzisiaj drugiego koncertu bo nas bolą plecy. A po 3 dniach takiego koncertowania plecy już dają o sobie znać, i to bardzo.
Wydaje mi się, że to akurat dobrze działa live, takie połączenie, bo słuchacze nie są zmęczeni i nie ma przesytu danym gatunkiem. Jasne, można pojechać w trasę z 4 zespołami grającymi tylko black metal – tylko na ostatnim zespole ludzie już będą po prostu zmęczeni, a tak mamy powiew świeżości. Dodatkowo publika Patriarkh zmieniła się mocno na przestrzeni lat, na koncerty przychodzi bardzo dużo młodych ludzi, którzy chcą po prostu się bawić, spędzić dobrze czas i to widać na koncertach, kiedyś nie było tyle pogo i crowd surfingu, znają dużo tekstów i śpiewają razem z nami, to jest świetna rzecz, która dodaje od razu pewności siebie na scenie i daje kopa. Kiedy my widzimy ze sceny, że ludzie się zajebiście bawią, to dodaje nam ogromnych skrzydeł, powstaje swego rodzaju chemia między zespołem a publiką – takie koncerty są absolutnie najlepsze i zapadają na długo w pamięci. Czasem tak energetyczna publika w małym klubie potrafi zapaść w pamięć na o wiele dłużej niż koncert na jakimś festiwalu dla kilku tysięcy osób.
A plany Shadohm na najbliższe tygodnie…?
Rafał: Dwa tygodnie po zjechaniu z europejskiej trasy Batushki graliśmy przed kolegami z Vltimas, z którymi graliśmy właśnie europejską trasę, w warszawskim Voodoo, a tydzień później kręciliśmy klip do singla Bleak Smile, który nasz producent Sebastian Has skończył mixować dosłownie w ostatnich tygodniach. 6 grudnia wypuszczamy gotowy numer z klipem, więc będzie coś nowego od nas tak naprawdę już zaraz. W tzw. międzyczasie pracujemy nad kolejnymi numerami, bo w brudnopisie jest ich pod dostatkiem. Klama już działa nad tekstami i aranżami wokali do kolejnych, Pavulon umawia nagranie bębnów, 11 stycznia gramy w Bielsku-Białej na festiwalu Niech Cisza Milczy, a wybiegając już bardziej w przód w marcu znowu ruszamy na polskie koncerty u boku Patriarkh – sprawdzony zestaw.
Kuba: Jak powyżej zostało powiedziane, zaraz nagrywamy klip do nadchodzącego singla Bleak Smile (premiera 6 grudnia) i będziemy nagrywać kolejne single… roboty jest dużo, ale to dobrze. Obraliśmy strategię „singlową” póki co, gotujemy kilka numerów, które będziemy sukcesywnie wypuszczać, wydaje nam się, że taka jest droga w dzisiejszych czasach, szczególnie w tym gatunku.
Przeskoczmy teraz do Batushki, a właściwie PATRIARKH. Moje pierwsze pytanie w tym temacie brzmi: czy dużą trudnością w graniu są te Wasze szaty – ciężkie, zasłonięte twarze? Z jednej strony jest w tym na pewno dość ciepło, z drugiej majestatyczne przemieszczanie się po scenie z zasłoniętą twarzą, nie do końca jest wygodne…
Rafał: Z początku zdecydowanie było to mega duże wyzwanie, szczególnie przez wzgląd na widoczność, wszystko jest dużo ciemniejsze z naszym kapturem na głowie, a do tego materiał, który zasłania nam twarz mocno interferuje, jednak da się przyzwyczaić do grania w taki sposób i wraz z praktyką przychodzi wprawa. Mój sposób żeby wiedzieć gdzie jestem na gryfie to aktualnie fluorescencyjna taśma, która szybko się naświetla od świateł na scenie, a którą w razie potrzeby czuję pod kciukiem i mogę policzyć na którym progu jestem.
Rzeczywiście wchodząc na scenę wchodzimy w pewną rolę, odgrywamy prawosławnych metalowych duchownych, więc pewnego rodzaju majestatyczne ruchy są niezbędną częścią show. Niektóre miejsca są na tyle mało oświetlone, że idziemy na oślep wierząc, że na nic nie wpadniemy, bo przecież to nie przystoi mnichom. Bywały też sytuacje, w których któryś z nas nie potrafił znaleźć drogi do wyjścia ze sceny, zwykle na pomoc przychodzi ktoś z naszego crew, najczęściej nasz tour manager i monitorowiec Daniel, świecąc latarką pod nasze nogi. Pamiętam kilka tras temu nawet taki koncert, gdzie droga na backstage wiodła między publiką i nasi chórzyści, schodząc ze sceny pod koniec koncertu, kiedy my instrumentaliści jeszcze dokańczaliśmy utwór, pomylili drogę i zamiast na backstage weszli do damskiej toalety, hahaha. Takie sytuacje są nieuniknione, od czasu do czasu, a przynajmniej sprawiają, że jest z czego później się pośmiać i powspominać. Zdarzy nam się oczywiście też zahaczyć o coś gryfem gitary wchodząc na scenę, trącić obraz lub inną dekorację, nawet potknąć o kabel, ale zazwyczaj zachowujemy majestatyczne zachowanie i nie dajemy po sobie poznać, show must go on.
Same szaty sceniczne może nie są szczególnie ciężkie, ale jest w nich ciepło, czasami ekstremalnie ciepło, głównie przez to że mają kilka warstw, samą szatę oraz, jak potocznie to nazywamy w swoim gronie, śliniak, a do tego materiał z kaptura opadający na ramiona. Kiedy nasiąkną naszym potem robią się rzeczywiście dość ciężkie. Tu w szczególności cierpią na tym Paweł i Bartek, oni męczą się na koncercie najbardziej z całego zespołu. Są jednak koncerty, na których jest tak gorąco, że jestem zmuszony znacznie ograniczyć ekspresję ruchem swojego ciała – tu przypomina mi się najbardziej niedawny koncert w Rzymie, gdzie niestety przechodziłem jeszcze jakieś przeziębienie, przez pół koncertu moje główne myśli to było “nie zemdleję” i “nie zwymiotuję”, hahaha. Niestety nie żartuję, był to dla mnie jeden z ekstremalnie trudnych koncertów przez chorobę i temperaturę sali, na domiar złego – bo tylko jeśli chodzi o gorąc – mieliśmy wtedy na scenie również pirotechnikę. Pamiętam, że zszedłem ze sceny na backstage, który był kontenerem postawionym na zewnątrz bez żadnego ogrzewania i trzęsłem się z zimna, a po parunastu minutach dalej w stroju wróciłem do klubu żeby się ogrzać. Na szczęście takie sytuacje to mniejszość, zazwyczaj nie jest tak ekstremalnie źle.
Kuba:
Są plusy dodatnie, są plusy ujemne. W szatach potrafi być niezwykle gorąco, zdarza się często, że stoimy jeszcze na backstage-u przebrani, i już się pot leje, a pod szatami nic prócz bokserek, bo już w ogóle byśmy się roztopili
Poruszanie się po scenie w nich też nie należy do najprostszych, szczególnie po małych scenach, natomiast znamy układ sceny na pamięć i wiemy bardzo dobrze jak się poruszać po niej. Z tego też względu jest absolutny zakaz wejścia na scenę w czasie koncertu np. dla fotografa – to jest po prostu niebezpieczne, jest masa elementów scenografii które można po prostu strącić, pirotechnika, jedyną osobą która może wejść na scenę poza nami jest nasz Tour Manager, który w razie wypadku wie jak wbiec na scenę i zrobić to bezpiecznie. Co do samej maski, to nie jest tak że nic nie widzimy, widać w niej całkiem sporo. Jak grasz w dobrze oświetlonym venue. Jak nie ma czym świecić to zostaje tylko, o ironio, modlitwa. Całe szczęście mamy tak ograny materiał, że jesteśmy w stanie większość koncertu zagrać z zamkniętymi oczami. No i jest 3 aspekt grania w szatach – o ile w Stanach wszędzie są pralnie, o tyle w Europie trzeba się trochę naszukać, a czasem jest to niemożliwe. Po miesięcznej trasie aromat tych szat jest straszny, a w zasadzie wystarczy kilka dni bardzo gorących koncertów. My już niejako przywykliśmy do tego, ale niejednego już ten aromat odstraszył. Teraz możesz się zastanawiać dlaczego używamy tyle kadzidła na żywo…
Natomiast, jeśli chodzi o pozytywne aspekty to są przynajmniej dwa. Po pierwsze mamy dużo więcej spokoju przez granie w maskach, patrzę na trasach jak znajomi muzycy przechodzą np. przez klub żeby się dostać do garderoby, to zanim tam dojdą to zrobią po drodze 15 zdjęć, 10 autografów, kilka osób zagada itd… My przechodzimy przez klub i nikt na nas nie zwraca uwagi, co jest czasem zabawne jak słyszymy o czym ludzie rozmawiają i nie mają świadomości, że stoimy obok. Druga rzecz, dzięki masce nikt nie widzi naszych grymasów na twarzy podczas grania – a wygląda to po prostu komicznie.
Koncert PATRIARKH to mistyczny rytuał. Wydaje mi się, że nie macie zbyt dużo miejsca na wyładowanie energii… Wszystko jest takie dopracowane, wyważone, majestatyczne… Jak do tego podchodzicie jako gitarzyści?
Rafał: Ja osobiście pozwalam sobie na coraz więcej ruchu na scenie, uważam że warto coś zmieniać, a nie stać na scenie bez ruchu przez lata działalności zespołu – to już było, czas na nowe, jednak cały czas ten ruch jest mocno stacjonarny, pracuję więcej ciałem czy gitarą – nie bieganiem po scenie, bo to jednak w całym teatralnym misterium wyglądałoby śmiesznie. Mamy powoli wypracowane ruchy, które powtarzamy co koncert, czy to zsynchronizowane, czy indywidualne, jest też miejsce na improwizację czy próbowanie nowych rzeczy, a nawet na podpalanie świeczkami elementów pirotechniki. Granie w Patriarkh to poza byciem muzykiem na scenie – i w moim przypadku bzikiem od technikaliów poza nią – również, o ile nie przede wszystkim, bycie muzycznym aktorem, bo nasze show to także teatr.
Kuba: Zaczęliśmy się ruszać o wiele bardziej na scenie, nie biegamy od lewej do prawej ale zaczęliśmy więcej używać „body language” – przez to, że większość czasu stoimy w miejscu, niewielkie ruchy już potrafią dać niejako upust, a i dobrze to wygląda na scenie po prostu. Są momenty w których obaj robimy synchroniczne te same ruchy, Rafał ma trochę swoich signature moves, ja swoich. Oglądamy często nagrania i relacje na social mediach i pracujemy nad tym cały czas. Przez to, że jesteśmy teraz wszyscy na bezprzewodach, mamy też więcej „obowiązków” na scenie, tu wchodzimy grając intro, tam zapalamy misy świeczkami, i mówiąc szczerze, bardzo się to dla mnie podoba. Coś się w końcu dzieje na scenie, ileż można stać jak kołki. Oczywiście żeby się odpowiednio wczuć w tę rolę, musisz mieć ograny materiał perfekcyjnie, każdy riff, każdy numer, także trzeba ćwiczyć!
Rozmawiamy na trasa trwającej bity miesiąc. Koncerty dzień po dniu to spore obciążenie dla organizmu. Macie jakieś swoje sposoby na zagranie wszystkich koncertów na 100%, praca nad kondycją, grzeczne zachowanie po koncertach itp.?
Rafał: Niewątpliwie była to mocno eksploatujące doświadczenie, a dwa day-offy przez cały miesiąc to nie jest dużo, szczególnie, że na razie jeździmy bez swojej techniki i nie każdy klub zapewnia nam stagehandów, więc całą technikę robimy sobie sami, a często sprzęt musimy wnosić do klubów po schodach. Całe szczęście że nie zawsze jeździmy z backlinem, lodówka Ampega 8×10” to chyba największy koszmar takich wyjazdów, a na tej trasie właśnie taka jeździła z nami dla zespołów Vltimas, God Dethroned i Ater. Dzielimy między sobą zadania tak żeby pracować jak najefektywniej, kiedy Marcel stawia deskę frontową i stroi przody, Pavulon rozkłada bębny, ja stawiam racki, rozkładam odsłuchy chórzystów, kabluję scenę, a Kuba działa ze scenografią. Oczywiście często pomagamy sobie nawzajem jeśli któryś z nas uwinie się szybciej lub ktoś jest chory i musi zrobić minimum. To jedyna metoda żeby to działało jak dobrze naoliwiona maszyna. A po koncercie też nie możemy sobie pozwolić na to żeby od razu odpalić browary i nic nie robić, jeśli jest meet & greet wychodzimy do fanów, a w tym czasie ze sceny znika backline supprotów, realizatorzy zwijają front, zaczynają zwijać scenę, a jak tylko kończy się meet & greet my wchodzimy już przebrani “po cywilu” i zwijamy resztę i ładujemy przyczepę. Jeśli starczy czasu do wyjazdu większość z nas bierze prysznic dopiero jak większość sprzętu wyjedzie z klubu, a w dni kiedy mamy napięty harmonogram wyjazdu zabieramy się od razu za pracę wysyłając każdego po kolei pod prysznic.
Powiedziałbym, że samo dbanie o siebie to kwestia dość indywidualna, widzę po muzykach, z którymi mam kontakt, nie tylko z naszej ekipy, że radzą sobie bardzo różnie. Ja od niedawna staram się zachować rutynę ćwiczeń fizycznych, kiedy tylko jest możliwość, co pierwszy raz udało mi się zrobić w pełni na ostatniej trasie po Ameryce Łacińskiej. Na trasie po Europie jest nieco trudniej w wielu miejscach ze względu na późne wejście do klubu czy mało miejsca na backstage’u, ale jestem i tak usatysfakcjonowany, że w ogóle mi się udawało, po raz pierwszy podczas europejskiej trasy. Poza tym nie szaleję co wieczór z alkoholem, ograniczam większe spożycie do kilku razy na czas trwania całej trasy, a nie codziennie też w ogóle piję jakieś piwa, choć zdecydowanie znacznie częściej niż w domu poza trasą. Często wolę wypić wodę czy piwo bezalkoholowe lub raddlera “dla towarzystwa” kiedy już zostaję dłużej na nogach. Staram się też pilnować odpowiedniej ilości snu, co niestety przez godziny, w których gramy i ograniczony dostęp do łazienki sprawia, że przestawiam sobie godziny funkcjonowania na znacznie późniejsze, bo wolę dłużej zostać w łóżku i wysiąść dopiero na stacji lub pod klubem.
Kuba:
Zagraliśmy 29 koncertów w 31 dni, mieliśmy dwa day-offy. Była to o tyle trudna trasa, że nie mieliśmy żadnej techniki, wszystko robimy samemu, od pakowania i rozpakowywania przyczepy, przez montaż na scenie, przepinki… To był ciężki miesiąc, ale dojechaliśmy bezpiecznie do końca i to jest najważniejsze
Oczywiście najlepiej by było po koncercie wziąć prysznic i iść spać, ale to się rzadko zdarza. Mamy na tyle fajną i zgraną ekipę, że lubimy po koncertach jeszcze posiedzieć razem, posłuchać muzyki w busie, napić się piwka/drinka czy co tam kto lubi i pogadać, czasem do rana. Ale zawsze z tyłu głowy mamy, że jutro trzeba zagrać kolejny koncert, więc staramy się nie przesadzać. Zazwyczaj mamy wjazd do klubów między 11 a 13, więc jest czas żeby trochę odpocząć, a każda godzina snu jest na wagę złota. Niektórzy z nas ćwiczą, niektórzy nie, to bardzo indywidualny temat, ja czasem potrzebuje się zdrzemnąć przed koncertem na godzinę/dwie, a czasem jestem całą noc i dzień na nogach, nie ma reguły, każdy dzień na trasie jest inny, mimo że robimy to samo. Jedyna rzecz na którą bardzo zwracam uwagę to jest alkohol przed koncertem, a raczej jego brak, bądź minimalna ilość, z dwóch powodów. Po pierwsze, ludzie wydają swoje ciężko zarobione pieniądze, żeby przyjść zobaczyć jak najlepszy koncert, a nie bandę nawalonych “artystów”, którzy nie trafiają w dźwięki. Po drugie, każdy koncert wymaga od nas dużo skupienia, jest gorąco, niewiele widać, dużo metalowych dekoracji, które można strącić, oraz ognia. Dodanie do tego równania alkoholu w najlepszym wypadku skończyłoby się słabym koncertem, w najgorszym ktoś mógłby sobie albo innym zrobić krzywdę. Oczywiście lampka wina do obiadu czy piwo w ciągu dnia jest okej, nie wchodźmy też w jakieś skrajności i prohibicję na backstageu, natomiast po koncercie, no to już inna historia.
A jak wygląda przyjęcie Was w Europie? Macie te ciekawe dla fanów opcje meet&greet, ludzie mogą przebierać się w Wasze szaty itd…
Rafał: Jest ogromna różnica w zależności od kraju czy nawet miasta, nie da się tak naprawdę tego uśrednić, bo Europa jest bardzo różnorodnym miejscem i każda nacja ma jakiś swój sposób odbioru i przeżywania koncertów. Oferujemy oczywiście opcję spotkania z nami Meet & Greet, zabieramy również nasze stare stroje z czasu Liturgii i Hospodi do zdjęć, choć nie każdy czuje potrzebę założenia ich. Czasem bariera językowa sprawia, że kończy się jedynie na zdjęciu i uściśnięciu dłoni, czasami trafiamy na fanów, którzy naprawdę chcą o nas dużo wiedzieć. Niejednokrotnie ludzie są onieśmieleni lub oczekują, że to my będziemy opowiadać coś ciekawego, ale jednak najczęściej to oni zasypują nas różnymi pytaniami. Zdarzy się, że znajomość z niektórymi z nich w naturalny sposób wychodzi poza sam meet & greet lub nawet, że zrobią coś zwariowanego (jak wytatuowanie sobie naszych podpisów), czy coś nam podarują. Sam mam na swoim ciele tatuaże wykonane przez naszych fanów tatuatorów, powieszone w pracowni narysowane i namalowane obrazy naszych podobizn, wykonane grafiki inspirowane naszą twórczością – nie ukrywam, te rzeczy zawsze nas cieszą.
Kuba: Przyjęcie w Europie mamy bardzo dobre, ale wygląda zupełnie inaczej w każdym kraju. W Holandii przychodzi bardzo dużo ludzi na koncerty, ale są bardzo zachowawczy, raczej stoją i przeżywają koncert, podobnie w Skandynawii. W Irlandii z kolei frekwencja była podobna ale energia była tak ogromna, że mieliśmy wrażenie, że gramy dla kilku tysięcy, gdzie w klubie było 600 osób. W Portugalii jest istne szaleństwo na koncertach – tak jak i w Polsce ostatnio – podobnie w Bułgarii, a potem jedziesz do takich Koszyc na Słowacji i patrzysz jak ludzie stoją w miejscu i się nie ruszają i panuje totalna cisza. I nie ma w tym absolutnie nic złego, każdy ma prawo przeżywać koncert jak tylko chce, jest to pewnego rodzaju ciekawostka.
Jeżeli chodzi o meet&greet, tak ludzie mogą się przebrać w szaty do zdjęć, mamy jedną szatę z okresu pierwszej płyty, i jedną z czasów „Hospodi”, zdaje się chórzysty. Można się ubrać dowolnie w którą się chce, ale nie ma też takiego obowiązku, czasem ludzie podchodzą i mówią, że wolą „normalne” zdjęcie z nami bez szat, nic na siłę, jest to opcja a nie przymus. I tutaj też jest bardzo duża rozbieżność przy spotkaniach z fanami, niektórzy przychodzą, gadają z nami i pół godziny, są ciekawi, a czasem przychodzi ktoś po zdjęcie, podpis, nie zamieni słowa tylko podziękuje i wychodzi. Czasem ktoś przyniesie nam jakiś prezent, innym razem podpiszemy się komuś w paszporcie, tak jak to miało miejsce w Gwatemali w tym roku, a czasem ktoś poprosi o autograf na nodze, które później tatuuje jak zrobiła to jedna z fanek w Manchesterze w tym roku. Mimo zmęczenia trasą zawsze staramy się poświęcić każdemu tyle czasu ile się da, zrobić zdjęcia, pogadać, czy pójść razem na piwo po koncercie do lokalnego pubu, bo takie historie też mają miejsc, jesteśmy bardzo otwarci i kontaktowi pomimo bycia zamaskowanymi na scenie.
Doświadczacie problemów z bukowaniem grań? PATRIARKH niezwykle sprawnie łączy sacrum z profanum, co jednak jak wiemy, nie zawsze „przechodzi” w niektórych miejscach.
Rafał: Są takie miejsca, gdzie jest ogromny problem zagrać ze względu na lokalny wpływ wiary, ale też są takie gdzie granie byłoby zbyt dużym ryzykiem. Na samym początku istnienia Batushki do Bartka odezwał się organizator o koncerty w Rosji i zespół wtedy otrzymywał poważne groźby, w wyniku czego do koncertów nie doszło. Serbia to też miejsce, gdzie pomimo że udało nam się zagrać to raczej nie spodziewamy się, że uda się w najbliższym czasie to powtórzyć. W większości jednak organizatorzy wiedzą kogo bookują i do koncertów dochodzi bez żadnych problemów.
Połączenie, które przedstawiamy jest może i sprawne, bo rzeczywiście działa bardzo dobrze w całości, ale nie dla każdego jest ono zrozumiałe. Sporo ludzi widząc krzyże i słysząc metal zakłada, że musimy być zespołem satanistycznym, a niektórzy fani metalowi wręcz tego od nas oczekują, a jednak nasze założenie to jedynie pokazanie kultury, bez nakierowania na wspieranie, bądź potępianie jej. To słuchacz musi zadecydować jak odbiera naszą twórczość i jak zinterpretuje symbolikę przez nas używaną.
Na bookowanie zdecydowanie nie możemy narzekać, rok 2024 był dla nas naprawdę pracowity, a zapowiada się, że 2025 będzie jeszcze bardziej. Udało nam się w ostatnich latach odwiedzić ogromną część świata, wiele miejsc kilkukrotnie i planujemy to samo zrobić w nowym rozdziale pod nazwą Patriarkh. Przede wszystkim czytelników zapraszamy na pierwszy koncert rozdziału Patriarkh z orkiestrą 3 stycznia, który już został oficjalnie ogłoszony i na premierę naszego albumu tego samego dnia. Mamy też potwierdzone plany na pierwszy kwartał roku i cały czas planujemy kolejne wyjazdy na dalszą część, które będziemy ogłaszać sukcesywnie.
Kuba: Jak wspomniał Rafał, są miejsca w których na pewno nie zagramy, takie jak Rosja czy już teraz Serbia. Pierwsze w historii koncerty Batushki miały się odbyć właśnie w Rosji, ale w dzień wylotu zostały odwołane przez ilość protestów – było po prostu niebezpiecznie. Jest duża szansa, że po przekroczeniu granicy bylibyśmy aresztowani, co jest strasznie smutne, bo wiemy ile mamy fanów w Rosji. Może kiedyś… W Serbii mieliśmy okazję zagrać w zeszłym roku, i prawdopodobnie ostatni gdyż nasz koncert się rozniósł takim echem, że druga Batushka, która miała grać miesiąc później nie zagrała w ogóle i koncert został odwołany.
Myślę, że łączymy to bardzo sprawnie. Zdarza się, że przychodzą ludzie wierzący, i nie mają z tym żadnego problemu, bo posłuchali o co w tej muzyce chodzi, o czym śpiewamy, zamiast wojować w internecie jacy z nas sataniści. My nie określamy się jednoznacznie, że jesteśmy tacy czy tacy., zostawiamy pole do interpretacji dla słuchaczy. Jeżeli ktoś uważa , że jesteśmy satanistami, ok, jego sprawa. Nam przede wszystkim zależy, żeby zabrać słuchaczy w liryczno muzyczną podróż, i na tę ponad godzinę przenieść się z nami w inne miejsce, zapomnieć na chwilę o całym Bożym świecie…
Z jako takim bookowaniem koncertów raczej nie mamy problemów, jest bardzo dużo propozycji, szczególnie teraz przy premierze nowej płyty i już pod nową nazwą. Koncert, który zagramy 3 stycznia w łódzkiej Wytwórni, razem z zespołem Nidhogg & Wilczyca, to będzie ogromne wydarzenie – Sinfonia Orthodoxia – zagramy z prawdziwą orkiestrą i męskim chórem, bardzo duże przedsięwzięcie i chyba jesteśmy pierwsi w Polsce, którzy podjęli się takiego wydarzenia w tak ekstremalnej muzyce. Przez cały marzec będziemy się kręcić po Polsce, w ramach trasy Nowy Wierszalin 2025, a potem ruszymy na Europę. Co dalej, zobaczymy.
Wróćmy teraz do niezwykle ciekawych spraw sprzętowych, mianowicie Wasze 8-mki i 9-tki. Opowiedzcie co to konkretnie za modele i o tym, jak się w ogóle gra na dziewiątce? To musi być kompletnie inna jazda…
Rafał: W Batushce używaliśmy cały czas 8mek od BC Rich, model Lucky 8, dość krótka seria, ale sprawdzały nam się bardzo dobrze, zaskakująco wytrzymałe gitary jak na tak niską półkę cenową, małe jak na Vki i lekkie. W 2019 podczas festiwali promujących płytę Hospodi używaliśmy przez chwilę ESP E-II Eclipse i LTD EC-1000, a przez chwilę nawet mojego prywatnego zmodyfikowanego Schectera Omen Extreme. Od niedawna mamy w swojej stajni customowe gitary Ramirez Viper i Sarracen. Viper to duża 30-calowa Vka, w mojej zamontowaliśmy Evertune’a, gitara Kuby ma normalny stały most. Sarracen to 9tka o kształcie inspirowanym współczesnymi gitarami, zbudowana w multi skali 28,5”-30”. Aktualnie używamy jej jako trzeciej gitary na żywo do nowych numerów które gramy na końcu koncertu, kiedy to jeden z chórzystów chwyta za wiosło. No i jest jeszcze sprawa nowych wioseł, o których na razie nie możemy mówić, ale odsłonimy karty w styczniu na koncercie z orkiestrą.
Zawsze kiedy ktoś się dziwi, jak mogę grać na tak wielu strunach mówię, że najtrudniejsze jest przejście z 6tki na 7mkę – potem jest już tylko łatwiej, każda kolejna struna to kwestia ogrania się, przyzwyczajenia do tego jak inaczej można użyć rozszerzonego zakresu
Moja pierwsza styczność z 7-mką była nieudana z tego względu, że już 6-tkę stroiłem bardzo nisko, więc wszystko co chciałem grać na 7-mce grałem na 6ciu najniższych strunach, a najwyższa była mi zbędna, przez co przez chwilę nawet stroiłem 7-mkę jak 6-tkę z dodatkową wysoką struną. Jednak kiedy chciałem zagrać czyjeś utwory grane na 7-mce byłem zmuszony nastroić gitarę “po bożemu” i tak naprawdę to najbardziej mi pomogło. Później przyszedł czas na pisanie swoich kompozycji już używając 7-miu strun, zakup 8-mki i podobny proces, covery do oswojenia się i zrozumienia jak używać instrumentu, w podobnym czasie uczyłem się też grać materiał z pierwszej płyty Batushki, ponieważ byłem jednym z sesyjnych zastępców przed rozłamem, aż przyszedł czas na pisanie na 8mce numerów na Raskola. Do czasu aż wzięliśmy się za 9-tki przejście było dla mnie naturalne, a gitary których używamy i w Patriarkh i w Shadohm są naprawdę wygodne jak na ilość strun, które mają. Jedyna rzecz, która wymagała ode mnie jakiegoś przyzwyczajenia to pamiętanie, że tych strun jest więcej, więc ręce muszą pamiętać o tłumieniu wybrzmienia tych nieużywanych, szczególnie skrajnych i złapanie się, którą strunę chcę użyć w odniesieniu do tego ile czuję pod ręką wyższych i niższych, co brzmi jakby było dużo bardziej skomplikowane niż tak naprawdę jest, hahaha.
Kuba: To jest bardzo ciekawa rzecz, kiedy przechodziłem z 6-tki na 7-ke, byłem kompletnie zagubiony, jak dziecko we mgle. Gram riffy i nagle nie brzmi bo gram w złej pozycji, tu jest struna za dużo nagle, jak nowy instrument. Po tygodniu, może dwóch, ręka zaczęła już się przyzwyczajać. Obawiałem się tego przeskoku na 8-ke za pierwszym razem, ale poszło już bardzo sprawnie, wiedziałem czego się spodziewać i o co w tym chodzi. A potem przyszły 9-tki i to jest kompletnie inna rozmowa.
Przejście z 8 strunowej gitary 27 cali, na 30 calową, 9 strunową bestie w multiskali – to jest obłęd. To jest jak płyta lotniskowca. Powrót do „normalnej” 8-ki po takim wiośle to jak powrót do 6 strunowej gitary. A powrót do 6 strunowej gitary to uczucie jakbym trzymał w ręku zabawkę, która się zaraz złamie
Wracając do modeli – w Shadohm używamy customowych gitar, które możecie zobaczyć na zdjęciach, modele nazywają się Spitfire, i zrobione są przez naszego przyjaciela z Meksyku, Kriza Ramireza. W Patriarkh mamy cały arsenał, mamy stare dobre BC Rich JR V Lucky 8, bardzo rzadki model, w ciągu roku pojawiają się 2, 3 sztuki na różnych portalach aukcyjnych, i znikają od razu. Mamy 2 kolejne 8-ki od Kriza (też 30 cali jak 9-tki), oraz 2 9-tki, również z Meksyku, model Saraccen. W tak zwanym międzyczasie udało nam się sfinalizować deal z bardzo dużą firmą na wiosła, o których będzie głośno, właśnie przyleciały do nas pierwsze sztuki, na razie niestety muszę zachować tą informację dla siebie… a przynajmniej do stycznia, bo wtedy będzie je można zobaczyć premierowo na koncercie w łódzkiej Wytwórni.
Czy polecalibyście gitarzystom metalowym takie wiosełka? Co one dają jeśli chodzi o brzmienie i możliwości samej gry? Jak Wy doszliście do tych „lotniskowców”?
Rafał: Z pewnością nie polecił bym gitar mających więcej niż 6 strun dla początkujących, choć nie mówię że niemożliwe jest od razu się na takiej uczyć grać. U mnie proces dojścia do większej ilości strun był stopniowy, moje pierwsze gitary były normalnymi 6-tkami, które po prostu zestrajałem w dół żeby pograć numery, których słuchałem. Dopiero po paru latach pojawiła się 7-mka, a potem 8mka, aż przy okazji materiału Carju Niebiesnyj i tworzenia Shadohm pojawił się temat 9-tki. Kluczowe moim zdaniem do grania na gitarach mających więcej strun, jest znalezienie utworów, które pozwolą zrozumieć jak używać dodatkowego zakresu oraz oswoić się z szerszym gryfem i większą ilością strun pod palcami, a dopiero potem szukanie swojego stylu używania ich. Brzmieniowo oczywiście więcej strun i dłuższa menzura równa się łatwiejsze schodzenie w dół ze strojem gitary, co mnie osobiście zawsze się podobało, lubię niskie dźwięki produkowane przez struny, nawet kiedyś śmiałem się że może minąłem się z powołaniem bycia basistą, ale jest to na tyle inny styl gry, że ekspresja gitary daje mi dużo więcej satysfakcji na co dzień. Czasami ten rozszerzony zakres sprawia że łatwiej jest grać na jednej gitarze skrajnie różne numery, a nie podróżować z 5-cioma gitarami na jeden koncert, a czasem gramy kompozycje które rzeczywiście wymagają użycia wszystkich strun. Oczywiście w idealnym świecie gdy budżet na to pozwoli będę wolał zmieniać gitary w trakcie koncertu, ale na ten moment wolę nawet nie przestrajać strun do utworów, a w razie potrzeby poratować się technologią. W Patriarkh obniżam w Neuralu gitarę o 5 półtonów do numerów z Hospodi żeby wygodniej grało mi się rzeczy na pierwszych 6-ciu strunach i żeby móc zaakcentować niskim B parę fragmentów, a i na Carju Niebiesnyj są utwory wykorzystujące 9-tkowe niskie B, jak Pismo III czy Pismo VI. W Shadohm sprawa jest dużo bardziej rozbudowana, ponieważ Paweł pisząc utwory nie przejmował się zbytnio strojeniem gitar i tak naprawdę na 5 utworów naszego debiutanckiego albumu używamy 4 strojów. Moim rozwiązaniem tego problemu było skonfigurowanie Neurala po MIDI żeby przestrajał mi cyfrowo gitarę do odpowiednich dźwięków, czasami tylko na krótki fragment taktu, czasami na cały utwór. Jest to na ten moment naszej przygody scenicznej zdecydowanie najwygodniejsze dla mnie rozwiązanie, choć sprawia, że mocno polegamy na technologii i wymaga od nas jeszcze większego skupienia.
Kuba: To wszystko zależy co chcesz grać i jak chcesz grać. Shadohm można zagrać na 6 strunowej gitarze też, ale to nie będzie brzmiało tak samo. Ten cały gruz który jest w dole w tych grubych strunach – najgrubsza .105 – dodaje niesamowitego charakteru. Instrumenty te dają ogromną swobodę i wprowadzają multum nowych rozwiązań jeżeli chodzi o akordy czy melodie. Jedyne pytanie czy starczy Ci palców żeby je zagrać, nam czasem brakuje. Pomysłodawcą tych instrumentów był nie kto inny jak sam Pavulon. Pierwotnie nagrywał demówki na mocno przestrojonych 8-kach, ale szybko doszliśmy do wniosku, że to nie zadziała, że potrzebne są 9-tki żeby wydobyć te dźwięki. To są bardzo specyficzne instrumenty i zanim się taki kupi, polecam najpierw spróbować, zobaczyć o co chodzi, podotykać, a najlepiej pograć chwilę na stojąco, bo to jest zupełnie inna para kaloszy. Ciekawostka – Guthrie Govan gra na 9 strunowym Schecterze u Hansa Zimmera na żywo.
Z jakimi wzmacniaczami/modelerami/proflerami współpracują u Was?
Rafał: Tak jak wcześniej już wspomniałem gramy na Helixie i Quad Cortexie, wcześniej używaliśmy też rackowych Kemperów ze sterownikiem, ale zdecydowanie wygodniejsze jest mieć całe brzmienie zamknięte tylko w podłodze bez dodatkowych racków, szczególnie pod kątem lotów. W samych urządzeniach nie mamy wykręconych żadnych cudów, próbowaliśmy profilować różne setupy, ale na razie nie były to na tyle satysfakcjonujące rezultaty żeby używać ich na żywo. Ja w Quad Cortexie używam symulacji Peaveya 5150 z dodatkowym overdrivem i impulsem od Bogrena do przesterowanego brzmienia oraz Fendera Twina do czystego brzmienia. Wiem, że Kuba w Helixie na pewno używa tego samego impulsu, ale nie jestem pewien reszty. Czy widzę w przyszłości Patriarkh i Shadohm tzw. “żywe” wzmacniacze na scenie? W pewnym sensie tak, ale to na pewno jeszcze nie jest ten moment. Na większych scenach lub gdyby backline mógł stać całkiem poza sceną – bardzo chętnie przeszedłbym do grania ze wzmacniaczem, na ten moment mobilność, wygoda i kompaktowość każą mi zostać przy Cortexie, a wzmacniacz zostawić w studiu,
Kuba: To się zmieniało z biegiem czasu. Były Kempery, obecnie jest line6 helix LT i Quad Cortex od Neural DSP. Analogowych wzmacniaczy na pewno nie będziemy mieli na scenie przez długi czas. Mając produkcję jak Ghost czy Slipknot można sobie pozwolić na wożenie kilku głów i paczek, masy kostek itd… Póki co dla nas to by było bardzo niepraktyczne. Poza tym ułatwia to bardzo sprawę przy lotach, bierzesz swoją podłogę w rękę jako bagaż do samolotu i po kłopocie, nie musisz się martwić czy Ci przywiozą sprzęt który by był wpisany w rider, jeden kłopot mniej. No i mamy cichszą scenę dzięki temu, tylko bębny są „akustyczne”.
Jakieś freakowe wydarzanie, które zapodało Wam w pamięć?
Rafał: Zdecydowanie, co trasę dzieje się coś mniej lub bardziej szalonego, ale są historie, które naprawdę zapadają w pamięć. Zdarzają się szalone akcje jak rozwalenie w nightlimerze telewizora bo za mocno zabalowaliśmy i przypadkiem został uszkodzony kopnięciem, budzenie na próbę kolegów dzwonkami chórzystów albo uszkodzenie linera mniej niż 100km od bazy zaraz po wyjeździe na trasę i stanie 2 godziny w oczekiwaniu na zastępczy, robiąc przy okazji content na sociale, hajs. Mieliśmy też ostatnio uszkodzone lusterko przez nieostrożnego kierowcę, który najpierw uderzył w nasz autobus odrywając nam lusterko, a potem odbił się na drugi pas w nadjeżdżające z naprzeciwka auto. Kiedyś też musieliśmy zrobić obsuwę na festiwalu Hell &Heaven, ponieważ pomimo wcześniejszych ustaleń nie załatwili na nasz koncert mixera frontowego i zagraliśmy dzień później. Na koncercie w Łodzi we wrześniu tego roku z okna budynku niedaleko klubu ktoś strzelił w okno samochodu naszego dobrego znajomego Miotły, który realizował na tym koncercie Terrordome. Szyba oczywiście poszła w drobny mak, ochrona klubu zadzwoniła na policję i okazało się że w tamtym mieszkaniu jest kilka sztuk broni z ostrą amunicją, śmialiśmy się że to był tak naprawdę zamach na Bartka, hahaha, ale całą sytuację widział Pavulon, bo akurat wtedy był na zewnątrz.
Najnowsza szalona historia to na pewno Holandia i nasz przedostatni koncert trasy europejskiej, na którym mieliśmy autentycznie pożar na scenie. Kiedy używamy pirotechniki to m.in. zapalamy misy z krzyżami po bokach sceny i akurat pod koniec trasy jeden z krzyży zapiekł się w misie przez zmiany temperatury. Nie byłoby w tym nic strasznego poza drobną niewygodą w chowaniu tego elementu w całości bez rozkładania, gdyby nie fakt, że od ciepła płomieni krzyżowi zdarzyło się już kiedyś wyskoczyć i wylądować obok misy na scenie. Pech chciał, że tym razem wyskoczył na tyle mocno, że wybuch rozpryskał pirotechnikę po scenie. Kuba lepiej może opisać co się działo, bo ta misa była właśnie po jego stronie sceny, ja jedyne co widziałem to kiedy odwróciłem się żeby zejść ze sceny huk wybuchu i rozbłysk na kotarach zasłaniających wyjście ze sceny, oczywiście show must go on, więc nie wychodząc z roli zszedłem ze sceny i dopiero z tyłu ściągnąłem kaptur pytając Daniela, naszego TMa, czy to krzyż tak wybuchł.
Kuba: Graliśmy przedostatni koncert w Holandii na ostatniej trasie razem z Vltimas, God Dethroned i ATER, świetny klub, duża scena, jedyny problem jaki zawsze mamy to kwestia ognia na scenie – kluby bardzo różnie do tego podchodzą, a stanowi on bardzo istotny element w całej sztuce. Jak za każdym razem, nasz TM poszedł do lokalnego crew zapytać czy możemy używać świeczek i mis z ogniem. Pokazał im mniej więcej jak to wygląda i jak duży jest płomień i że nigdy nie mieliśmy żadnych wypadków. Poza tym on i tak będzie cały koncert z boku siedział i doglądał czy wszystko jest w porządku. Ekipa klubu dała nam zielone światło. Dla większego kontekstu, misy z ogniem powinny się palić 5-10 minut, czyli numer, maks dwa. Trochę nam się omsknęła ręka przy przygotowywaniu piro i było go zdecydowanie więcej niż powinno i część z mis paliła się prawie cały koncert… Jeden z krzyży, który jest wsadzany do metalowej misy zapiekł się kilka koncertów wcześniej i za cholerę nie byliśmy w stanie go wyjąć. Przenieśmy się teraz w czasie do ostatniego numeru, w którym Bart chodzi po scenie i odpala te misy, po bokach sceny. Kończymy ostatni riff, kłaniamy się, zaczynam schodzić ze sceny i nagle słyszę ogromny huk. Temperatura była tak wysoka – jarało się lepiej niż styrta – że metal się rozszerzył, pod krzyż dostało się powietrze i tenże krzyż dosłownie wystrzelił jak rakieta. Odwracam się zobaczyć co się stało – pierwsza myśl że po prostu dekoracje się przewróciły – i widzę lecący płonący krzyż, który mija jednego z naszych kolegów o centymetry, spada z hukiem na ziemię i “rozlewa” cały ten ogień po scenie – z mojej perspektywy wyglądało to jak wybuchy w filmach Michaela Baya. Zdjąłem maskę i widzę naszego TM-a, który biegnie i krzyczy, tu cytat – “kurwa gdzie jest gaśnica!!!!”. Ja byłem w takim szoku, że aż zamarłem w miejscu, bo nie spodziewasz się w ogóle czegoś takiego (co prawda raz już krzyż wypadł w czasie koncertu, ale nie tak spektakularnie). Całe szczęście gaśnicę udało się znaleźć, i całe szczęście, że podłoga i kurtyny w klubie były ognioodporne, ucierpiało jedynie kilka naszych kabli. Mam wrażenie, że chyba nie będą chcieli nas gościć kolejny raz w tym klubie…
Haha. Metal to nie rurki z kremem! Na chwilę obecną dzięki za prze miłą rozmowę, ale o szczegółowym strojeniu do B i o tym „tajemniczym” dealu porozmawiamy kolejnym razem …
Rafał i Kuba: dziękujemy za wyczerpującą rozmowę. Zapraszamy na najbliższe sztuki!