Zaledwie sześć lat zajęło szwedzkiemu trio Monolord wyjście z piwnic Goteborga, nagranie czterech świetnie przyjętych płyt i stanie się jedną z najbardziej poważanych nazw na stoner-doomowej scenie. Między innymi o tym rozmawiamy z liderem zespołu, gitarzystą i wokalistą Thomasem Jägerem w przeddzień premiery najnowszego krążka grupy, zatytułowanego „No Comfort”.
Założyliście Monolord w 2013 roku. Sześć lat później macie czwarty długograj i jesteście jedną z najgorętszych nazw na stoner-doomowym podwórku. Jakoś szybko to poszło.
Tak, faktycznie. Chyba sprzyjał nam timing. Trafiliśmy we właściwy czas. Zapewne gdybyśmy wydali pierwszy album na przykład w 2003 roku nie trafilibyśmy na tak dobrą falę, bo istniało wtedy całe mnóstwo stonerowych kapel i po prostu przepadlibyśmy w tłumie. Teraz źródełko nieco wyschło, więc jest więcej miejsca. Ale jednocześnie obecnie nowe kapele znów wszędzie wyrastają jak grzyby po deszczu. Oczywiście nijak nie da się powiedzieć, że byliśmy w czymkolwiek pierwsi, ale wydaje mi się, że pchnęliśmy w ten gatunek jakieś nowe siły. Dmuchnęliśmy w żagle. Ale to pewnie po prostu kwestia timingu. Mam nadzieję, że wpływa też na to fakt, że kiedy nagrywamy, to przykładamy mnóstwo uwagi to każdego najmniejszego detalu, nic nie pozostawiamy przypadkowi. Ciężka praca popłaca.
To może być akurat zaskakujące, bo przecież stoner-doom to nie jest skomplikowana, złożona muzyka.
Owszem, ale takich szczegółów jest mnóstwo. Kiedy pracuję nad piosenką, staram się ją napisać tak, żeby była interesująca jeszcze bez żadnych wokali. Jeśli mam dobre wrażenia po napisaniu piosenki bez linii wokalnej to wiem, że z odpowiednimi wokalami też będzie to dobry numer. Zawsze chcemy też dorzucać małe melodie, malutkie haczyki przykuwające uwagę, żeby wszystko było najlepsze, najmocniejsze.
Nijak nie da się powiedzieć, że byliśmy w czymkolwiek pierwsi, ale wydaje mi się, że pchnęliśmy w ten gatunek jakieś nowe siły. Dmuchnęliśmy w żagle.
Trudno jest zrobić numer, który będzie jednocześnie długi i nie będzie nudził?
To kwestia znalezienia złotego środka, odpowiedniego zbalansowania wszystkiego. Wczesne wersje niektórych naszych piosenek mają na przykład po 18 minut. W wersji zarejestrowanej na płycie udało się ściąć do jakichś 12. Czasami wydaje nam się, że coś jest tak zajebiste, że moglibyśmy to grać w nieskończoność, ale tu właśnie pojawia się kwestia odpowiedniego wyważenia – zrobić coś wystarczająco długiego, żeby ludzie mogli to zapamiętać, ale jednocześnie nie przesadnie długiego, żeby nie męczyło słuchacza.

Który album był dla was bardziej przełomowy – „Vænir” czy „Rust”?
Wydaje mi się, że na drugiej płacie „Vænir” poszerzyliśmy trochę nasze brzmienie. To album bardziej dynamiczny, jest na nim kilka spokojniejszych utworów, jakich zabrakło na pierwszej płycie, która była od początku do końca masywną ścianą dźwięku. Ale na „Rust” poszliśmy jeszcze dalej. I na nowej płycie znów robimy krok do przodu. Pozwoliliśmy sobie na wyjście z naszych ram. Taki utwór jak „Skywards” jest bardzo żywy, bardziej rockowy. To tak jak Black Sabbath, którzy grali bardzo ciężkiego rock’n’rolla, czy jak zwał tak zwał. To mi się podoba – robienie takich rockowych rzeczy z brzmieniem, które nie do końca tam pasuje. Przez to ten pejzaż dźwiękowy robi się zupełnie inny niż wtedy, kiedy po prostu grasz wolno.
Na „No Comfort” znalazłem też kilka innych elementów, które mogą być dla Monolord nowe. Jest tam sporo przestrzeni i smutku, pojawiają się gitary akustyczne, które dodają klimatu. „Alone Together” i „No Comfort” wydają mi się straszliwie smutne.
To ciekawe. Nie było naszą intencją napisanie smutnych utworów. Zdecydowaną większość muzyki w Monolord tworzę ja. I czasami, kiedy życie robi się trudniejsze, przekazuję to w muzyce. To moja ucieczka. Kiedy jest mi gorzej, to pewnie wychodzą mi smutniejsze utwory. I faktycznie „No Comfort” jest pewnie bardziej emocjonalna niż poprzednie płyty.
Czy cokolwiek na płytach Monolord może być zatem zaplanowane, czy wszystko jest po prostu zależne od emocji, stanu ducha podczas tworzenia?
Kiedy piszę utwór staram się w nim zawrzeć wszystko. Programuję bębny, nagrywam gitary i bas, i to wszystko znajduje się na demówkach, które potem pokazuję Mice i Esbenowi. Od początku więc wiem, jak to będzie brzmiało z bębnami, które nagra Esben, i liniami basu Miki. Mam całość w głowie od punktu wyjścia. Oczywiście na końcu czasami coś zmieniamy i wychodzi zupełnie inaczej, ale zazwyczaj wyobrażam sobie całe brzmienie. To jest chyba zaleta podczas nagrywania. Nie jest więc przypadkiem, że te płyty brzmią tak, jak brzmią, ale nie do końca mogę powiedzieć, że to wszystko jest zaplanowane od A do Z.

Masz jakieś przyzwyczajenia podczas pisania?
Bardzo przydaje mi się telefon. Nagrywam na nim dużo urywków, jakieś pojedyncze riffy, czasami zapisuję kawałki tekstów, jakieś pomysły na aranżacje… Ostatnio odgrzebałem moje notatki dotyczące zakończenia kawałka „The Last Leaf”. Zrobiłem wtedy demo i zanotowałem, żeby zdjąć gitary elektryczne, żeby całość brzmiała jak zakończenie kawałka z lat 70-tych – akustyczne gitary, bas, perkusja, na tym gitara prowadząca. Dość często słucham na przykład Uriah Heep, oni mają parę takich kawałków, w których gitara rytmiczna jest akustyczna, a jedyna gitara elektryczna to gitara prowadząca. Chciałem więc tę końcówkę zrobić właśnie w tym stylu, inspirowaną Uriah Heep. Oczywiście to nijak nie brzmi jak oni, ale od nich zaczerpnąłem ten pomysł. Takie idee pojawiają się od czasu do czasu w nieoczekiwanych momentach, więc je zapisuję gdzie się da. Czasami ich używam od razu, czasami dopiero przy kolejnej piosence, a innym razem przy kompletnie innym utworze.
Czasami wydaje nam się, że coś jest tak zajebiste, że moglibyśmy to grać w nieskończoność, ale tu właśnie pojawia się kwestia odpowiedniego wyważenia – zrobić coś wystarczająco długiego, żeby ludzie mogli to zapamiętać, ale jednocześnie nie przesadnie długiego, żeby nie męczyło słuchacza.
Podobno jesteś maniakiem sprzętowym. Prawda to?
Hmm, chyba tak. Obecnie już chyba z grubsza mam sprzęt, który zawsze chciałem mieć dla Monolord, więc już nie przeszukuję maniakalnie innych rzeczy, tylko zagłębiam się w to, co mam. Szukam sposobu, żeby wyciągnąć z niego dokładnie to, czego potrzebuję. Mój koncertowy setup trochę się różni od studyjnego, bo czasami symuluję dwie gitary, choć mamy w zespole jedną. Bawię się z tym sporo, a to z kolei przynosi kolejne pomysły. Aktualnie mam dwa zestawy, każdy po jednej stronie sceny. Ten po stronie Miki włączam i wyłączam w zależności od potrzeby. W niektórych fragmentach gram riff sam, a po chwili dołącza się reszta zespołu, wtedy włączam ten drugi zestaw, żeby brzmienie było pełniejsze. W ten sposób wytwarzam wrażenie dwóch gitar. Ale tak, można chyba powiedzieć, że jestem sprzętowym nerdem. Różnica między mną, a innymi nerdami jest taka, że już nie kupuję nowych gratów, tylko bawię się tym, co mam.
Co zatem masz?
W sali prób mam w zasadzie dokładnie to samo, czego używamy na scenie, przynajmniej w Europie. Ja i Mika jesteśmy endorserami Orange. Mam więc trzy wzmaki Orange, jeden jest bardzo stary, z 1973 roku. Powiedzmy, że jest od niedawna na emeryturze, bo na krótko przed ostatnią trasą zaczął brzmieć troszeczkę dziwnie. Dokupiłem zatem nowy na trasę i wybrałem Dual Dark 100. Stał się moim głównym wzmacniaczem, bo bardzo mi się podoba. Mam do niego dwie kolumny Orange, obie standardowe, czarne, 16-ohmów. Jedna jest nowa, druga pochodzi chyba z początku lat 90-tych. Z lewej strony sceny, po stronie Miki, mam wzmacniacz Orange OR100. Orange kiedyś zrobił kolumny o wysokiej mocy, głównie do basu, ale używam ich do gitary – mam dwie paki po 4×100. Każdy głośnik ma 100 Watów. Jedną z nich można podłączyć w stereo, dwa wzmacniacze do jednej kolumny, ale nigdy tego nie próbowałem. Jeśli chodzi o gitary, moją główną jest Greco Flying-V z pierwszej połowy lat 80-tych. Mam w niej tylko przystawkę przy mostku. Jestem endorsedem firmy Lace, jako głównej przystawki używam ich pickupa Finger Burner, ale w innych instrumentach mam też na przykład pierwsze sygnatury Matta Pike o nazwie Dirty Heshers oraz sygnatury Brenta Hindsa, które nazywają się Hammer Claws. Prawie wszystkie moje gitary to Flyingi – mam też kilka innych, ale gram praktycznie wyłącznie na V-kach. W większości są produkcji japońskiej. Mam dwie V-ki Suzuki, jedną Burny, jest ten mój Greco, jest też jedna marki Tokai. Mam też jednego Flyinga amerykańskiej marki JML Guitars, która tworzy ręcznie robione instrumenty.
Co jest takiego w V-kach, że używasz praktycznie tylko takich gitar?
Zaczęło się dawno temu, kiedy grałem w innym zespole, bardziej boogie i rock. Chciałem grać na strunie E od dwunastego progu w górę, ale kiedy próbowałem i puszczałem gryf, główka przechylała się do podłogi. Nie znosiłem tego. Pewnego dnia spróbowałem V-ki, którą ktoś przyniósł. Zaczep do paska na skrzydle był przesunięty w stronę środka instrumentu. Kiedy więc ją na siebie wieszasz to zostaje w miejscu. To mi się podobało i stało się jednym z powodów mojego uwielbienia V-ek. Potem zdałem sobie sprawę, że podoba mi się, jak były budowane w latach 80-tych. Mój Greco jest kopią Gibsona Flying-V. Ma dużą główkę, trochę węższy gryf. Próbuję teraz kupić jeszcze jeden egzemplarz, ale ciężko je znaleźć.
Wspomniałeś, że masz tylko przystawki przy mostku.
Tak. Nigdy nie lubiłem brzmienia przystawek przy gryfie. Potrafi mi się podobać, jak ktoś inny na nich gra, na przykład podczas solówek, ale dla mnie to nie działa. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że im więcej elementów mam w gitarze, tym większa szansa, że coś się zepsuje. Nauczyłem się więc lutować, kupiłem lutownicę i zacząłem usuwać z instrumentu niepotrzebne rzeczy. Zamiast płacić komuś za wymontowanie przystawki albo jej wymianę, mogę to spokojnie zrobić samemu. Kiedy kupuję gitarę, o której wiem, że zostanie u mnie na dłużej, usuwam z niej zbędne rzeczy – zostawiam jedno pokrętło głośności i jedną przystawkę.
Macie teraz nowego wydawcę – Relapse. Nie da się ukryć, że to większy label niż wasz poprzedni, RidingEasy. Czujecie, jakbyście mieli teraz nowe możliwości i mogli urosnąć jeszcze bardziej?
Tak. Ale trzeba powiedzieć, że było nam bardzo dobrze w RidingEasy. Daniel, który prowdzi firmę, stał się naszym dobrym kumplem. Ale powiedział nam też szczerze, że zrobiliśmy wspólnie trzy świetne płyty, urośliśmy przez to, ale to już jest chyba koniec możliwości jego i RidingEasy. To była zatem wspólna decyzja, żeby Monolord poszukał większego wydawcy. Nikt na tym nie stracił, wszyscy są zadowoleni. Dobrze nam się pracuje z Relapse, ale jesteśmy też wciąż kumplami z Danielem.
Jakie są zatem wasze plany na najbliższą przyszłość? Macie już parę dat w Europie i w Stanach. Co potem?
Zobaczymy jak będzie to wyglądało w przyszłym roku, bo zmienia się część ludzi, z którymi współpracujemy. Przez ostatnie pięć lat byliśmy nieustannie w trasie, więc teraz zrobimy sobie kilka miesięcy przerwy, wyluzujemy i pewnie uknujemy coś w przyszłym roku. Już nawet nie gramy prób tak, jak to robiliśmy wcześniej, bo albo przygotowujemy się do nowych płyt, albo do tras. Teraz będziemy mieli chwilę na takie rzeczy – pogramy sobie próby dla frajdy, a nie dlatego, że musimy. Może wyjdą z tego jakieś nowe piosenki. A potem? Pewnie znów ruszymy wiosną w trasę, latem czekają nas festiwale. Bardzo prawdopodobne, że jesienią pojedziemy też w jakieś większe trasy.