Absolutny fenomen na polskiej scenie. Szokuje estetyką, intryguje swoim zaangażowaniem i determinacją. Niezauważany przez krytyków, ale doceniany przez wtajemniczonych. Muzyka, którą tworzy, wymyka się klasyfikacjom i jest niełatwa w odbiorze, ale posiada kilka walorów, które nie pozwalają przejść koło niej obojętnie: unikalność, autentyczność, bezkompromisowość, ścisłe powiązanie ze sztukami plastycznymi.

Maciej Warda: Z powodzeniem łączysz sztuki wizualne z muzyką, tyle że na niwie estetyki ekstremalnej, niełatwej, dla wielu odrzucającej. Skąd się to wzięło u ciebie? Talenty graficzne, malarskie, muzyczne i jeszcze zainteresowanie mrokami ludzkiej psychiki…?
Paweł Siwochowicz: Pytanie z odpowiedzią-rzeką [śmiech]… Estetyka ekstremalna i niełatwa odpowiada mi osobiście najlepiej, zawsze odpowiadała. Byłem jednym z tych dziwnych dzieci, które zawsze siedzą w kącie i tworzą własne światy na papierze, podśpiewując cicho wymyślone przez siebie piosenki o gniciu i rozkładzie na przykład. Widziałem wtedy dość często, jak mój dziadek szlachtuje świnie i inne zwierzęta, raz nawet udało mi się wpaść do balii ze świeżo upuszczoną krwią, więc tak to się zapewne zaczęło [śmiech]. Wychowałem się na medycznych atlasach mojej matki, horrorach, powieściach fantasy, gdzie trup ściele się gęsto i na komiksach, więc śmierć jako idea, nagie ciała, przekroje anatomiczne i tajemnica zasad funkcjonowania ludzkiej maszyny nigdy nie były dla mnie tematem tabu, a z wiekiem dążenie do poznania granic rzeczywistości, przekraczanie jej ekstremalnych punktów za pomocą wszelkich dostępnych środków jeszcze się wzmocniło i trwa do teraz, w zupełnie innej, mniej autodestruktywnej formie. Ogólnie akceptowana estetyka i wyobrażenie Absolutu poprzez Piękno ma rację bytu tylko dlatego, że zostało uwarunkowane przez przystosowanie ewolucyjno-społeczne i zintensyfikowane oraz narzucone przez różnorakie instytucje religijne, więc zainteresowanie wynaturzeniami, odstępstwami od normy, turpizm, sarkazm i nihilizm połączone z ciągle nasilająca się mizantropią były na początku mimikrą, a później stały się wystawionym środkowym palcem odgradzającym mnie od świata zewnętrznego. Nie potrzebuję najnowszych gadżetów, żeby czuć się wartościowym, nie dążę do ich posiadania, bo zdaję sobie sprawę, że są tymczasowe, wystarczy mi ołówek, kartka papieru albo jakieś instrumenty, żeby pokazać, jak mało przydatny jest obecny model konsumpcyjnego myślenia i stylu życia. Myślę, a myślenie to nałóg… Nie pozwalam sobie na poruszanie się w utartych schematach, bo w większości nie odpowiadają mi gotowe rozwiązania na sztucznie tworzone problemy promowane przez media.
Czy masz takie odczucie, że idziesz „sam przeciw światu”, że jesteś wyrzutkiem, który robi coś, bo po prostu mocno w to wierzy?
Każdy jest sam, nie sądzisz? Zawsze pozostaje ta autonomiczna część ciebie, która stara się zachować twoją strefę komfortu. Zawsze jest gdzieś na granicy postrzegania ta wyjątkowa myśl, że twoja jednostka umiera, że nie jest tu na stałe, nawet jeśli czasem wydaje ci się odwrotnie [śmiech]. Nie mam wizji, że jestem wyrzutkiem. Pomimo natury samotnika jestem dość społeczną jednostką, wymusza to rodzaj wykonywanej przeze mnie pracy (spróbuj być „niekontaktowym” tatuatorem, a zobaczysz, że to się po prostu nie opłaca) i to, że dość dużo trenuję.
Robię to, co robię, bo robiłem to od zawsze. Jestem nerdem, mogą ci o tym opowiedzieć moi koledzy z podstawówki albo wykładowcy z UAM, którzy wyganiali mnie z zajęć za zbytnie skupienie na bazgrołach, a nie na przedmiocie. Odkąd pamiętam, praktycznie nie rozstawałem się ze słuchawkami podłączonymi do jakiegoś odtwarzacza, wyjąc nieporadnie do słuchanej akurat muzyki. Jeśli wstukasz w Urban Dictionary hasło „nerd” istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wyskoczy ci moje zdjęcie jako dodatek do definicji [śmiech].
Jakie było założenie, gdy powoływałeś do życia Black Water Panic Project? Szokować odbiorców, kontrować popkulturę…?
Jedynym założeniem była chęć ekspresji mojej indywidualności, a że charakter i gusta mam, jakie mam, to definicja, którą podałeś, też pasuje [śmiech]. Ale tak na poważnie… to rzeczywiście chodziło mi tylko o to, żeby móc wyrazić siebie, wykrzyczeć w mikrofon to, co zatruwa mój system, pozbyć się tego…Tworzenie to zawsze w jakimś stopniu proces katharsis. Nie różnię się w tym wypadku od rzeszy autorów, którzy w ten sposób radzą sobie z emocjami i negatywnymi sytuacjami życiowymi. To tańsze i bardziej efektywne od leżenia na kozetce psychologa, poza tym instrumenty elektroniczne mają te wszystkie uspokajająco-migające wykończenia, co zdecydowanie obniża poziom stresu ich użytkowników (śmiech).

Czy istnieje w Polsce w ogóle scena elektro-noise-industrial? Jak to wygląda na świecie?
Tak, istnieje, ale zupełnie nie widzę powodu, dla którego miałbym teraz wymieniać, a przez to reklamować ich imprezy, skoro na żadne nie jestem zapraszany [śmiech]. Nie boli mnie to zbytnio, ponieważ nigdy mnie nie interesowała niszowa popularność i poklask kółka wzajemnej adoracji, zarówno jeśli chodzi o scenę elektro-noise-industrial, jak i o scenę tatuatorską. Nie lubię się zamykać w szufladkach i nie chciałbym zostać sklasyfikowany jako okaz jakiegoś gatunku. Cały czas poszukuję, nowe TheBWPP może być lekkim zaskoczeniem po ostatniej, zupełnie instrumentalnej, powiedziałbym nawet „lekkiej” płycie. Trwa tu nadal mój romans z syntezatorami i innymi elektronicznymi zabawkami, ale oprócz tego mam też pełny line up, czyli dwie gitary elektryczne, gitarę basową oraz żywe bębny, a całość aż cuchnie siarką [śmiech]. Mroczne riffy, melancholijne i nostalgiczne sola, żywy bas o brzmieniu dorodnego czołgu i energetyczne beaty z niesyntetycznej pery przedefiniowały kierunek, w którym dotąd zmierzał mój zespół.
Jak już wspomniałem: w Polsce to niszowy gatunek, ale sytuacja zupełnie inaczej przedstawia się u naszych zachodnich sąsiadów, gdzie na imprezy tego typu przychodzi chociażby z ciekawości mnóstwo ludzi i skąd ostatnio dostajemy zaproszenia do współpracy oraz koncertowania od tamtejszych firm managementowych. Jestem właśnie po rozmowie z przedstawicielem takiej instytucji eventowej i bardzo możliwe, że już w lecie będziemy mogli się zaprezentować niemieckiej publiczności. Nie chcę jednak zbytnio wybiegać w przyszłość i skupiam się na graniu, a nie na sprzedaży tego, czego jeszcze nie nagrałem. Po pierwsze: zgrać cały materiał, po drugie wybrać ze starego kilka piosenek i złożyć dobry koncertowy set, przemielić go do wyrzygania na próbach i dopiero wtedy wyjść na scenę. Taki mam plan. Pierwszy koncert i tak zagramy przecież w Warszawie.
Ostatnio miały miejsce zawirowania składu Black Water Panic Project. Wszystko chyba było już zapięte na ostatni guzik – nagrania, sesja zdjęciowa, plany koncertowe… A tu zabrakło dwóch gitarzystów. Co się tak naprawdę wydarzyło?
Wydarzyło się życie [śmiech]. W skrócie? Nie toleruję gwiazdorskich zachowań, w tym olewania kilkustronicowych wywiadów zaaranżowanych w magazynach muzycznych dla takiego kogoś. Nie cierpię megalomanii, przerostów ego, tłumaczenia wszystkiego dzienną pracą, trzygodzinnych spóźnień na próby, a jeśli już „miszcze” zdecydują się przyjść, to nie toleruję syndromu „spuszczenia ze smyczy”, czyli mieszania imprezy z pracą, bo granie równo, znajomość riffów i aranżu to twój obowiązek, skoro jesteś gitarzystą zaangażowanym w jakikolwiek projekt. To już nie te czasy, kiedy można było sobie pozwolić na wykorzystywanie ulubionego hasła jednego z tych panów, czyli: „Czego się nie dogra, to się dowygląda”. To już nie działa. Po pierwsze, nie te lata. Po drugie: nie takiego systemu pracy zostałem nauczony. Wszystko na koncercie ma być idealne. Na scenie nie ma miejsca na błędy. Szczególnie irytuje mnie, gdy ktoś, kto dogrywa, bądź co bądź, wtórne wiosła (których echa słyszałem już w jego twórczości) na płytę TheBWPP, stara się wmówić, że napisał mi cały nowy album, podczas gdy wszystkie progresje określające utwór wyszły albo spod moich palców na klawiaturach syntezatorów i programów muzycznych, albo powstały jako wariacje na temat ćwiczonej właśnie na gitarze skali. Jak bardzo trzeba być zaślepionym swoją domniemaną wielkością, żeby powiedzieć coś takiego do autora aranży i tekstów? Pytanie retoryczne. Oczywiście, wystarczy przecież mieć ego wielkości katedry i być pozbawionym samokrytyki [śmiech]. Nie mam ochoty na takie granie. Nie po to inwestuję w to czas i środki materialne, żeby ktoś potem się tą sytuacją bawił.
Masz już nowych zawodników w składzie? Jaki to będzie miało wpływ na warstwę muzyczną płyty BWPP?
Tak, oczywiście, mam nowych zawodników w składzie, znalezienie ich nie było takie trudne. Nie ma gitarzystów niezastąpionych, a poprzedni nie byli przecież niepowtarzalnymi wirtuozami. Dołączył do mnie Michał z High Blood Preasure na gitarze rytmicznej, a gitarą solową zajmę się sam, jak miałem to w planie już wcześniej po przekazaniu obsługi instrumentów elektronicznych pewnej rezolutnej pannie, która nie lubi, kiedy jej imię wymieniane jest publicznie. Zespół gra w corpse paincie, maskach i strojach scenicznych, więc ukrycie tożsamości nie powinno być problemem. Jaki ta zmiana ma wpływ na warstwę muzyczną? Zamiast nu metalowych, trącących nieświeżym plastikiem riffów, które starali się narzucić mi poprzedni gitarzyści, na pewno będzie więcej mroku i ciężkości, nierzadko zahaczymy o black, co w połączeniu z elektroniką daje dość piorunujący efekt.
Gdzie realizujesz tę płytę? Masz swoje studio? Na jakim sprzęcie pracujesz?
Płyta jest realizowana w kilku miejscach. Wszystkie aranżacje zostały napisane w moim domowym studio, najpierw jako jingle reklamowe dla Iron Church, głównej siedziby Centrum KettleBell Polska Dariusza Walusia, w której można nauczyć się wszystkiego o moim ulubionym sporcie, czyli machaniu bardzo ciężkim złomem w formie kul z uchwytem. Po rozmowie z Bartłomiejem Bolechowskim, instruktorem drugiego stopnia tejże dyscypliny, krótkie formy zostały rozwinięte w dłuższe utwory, które miały posłużyć nam do stworzenia unikatowych filmów z sali. Sama idea nagrania nawiązywała do nazwy klubu, a występować mieli adepci w przebraniach mnichów, więc na tym etapie zaproponowałem wystawienie tego pomysłu dla większej publiczności. Stąd też tytuł płyty: „Church ov Iron”.
Całą elektronikę przywiozłem potem do sali prób UDUDZIKA.PL, gdzie dograliśmy sekcję rytmiczną, gitary i gdzie stopniowo, na tyle na ile pozwala czas, dogrywam wokale. Marcin Dudzik Wicia Dudzicki, pałkarz Kabanosa, Planu i Ereles, jest prywatnie bardzo miłą osobą i niestresującym producentem wykonawczym, więc współpraca z nim to czysta przyjemność. Po miksie z Dudzikiem materiał trafi na ostateczny miks i master do Gagarin Studio, w ręce Marcina „Kwazara” Cisło, który odpowiada za brzmienie studyjne TheBWPP od pierwszej płyty.
Na czym pracuję? Od laptopa z Abletonem Live i Pro Toolsem na pokładzie, przez zewnętrzne hardwarowe sequencery typu Arturia BeatStep Pro czy Electribe, automaty perkusyjne i basowe Rolanda(TR8, TB3), syntezatory Roland, Access Virus TI2 i B, kultową Yamahę DX7 po gitary akustyczne i elektryczne… Z tymi gitarami to u mnie trochę trudny temat, bo uwielbiam je niszczyć, więc mogę ci powiedzieć, co już uległo destrukcji w ferworze sesji nagraniowych i koncertów i na czym już grać nie mogę: całe mnóstwo no name’ów, kilka ładnych ibanezów, Dean ZX Classic Black, Dean Resonator Thin Body CG oraz ślicznie brzmiąca akustyczna Yamaha, której modelu już nie pamiętam. Ach tak, umarł jeszcze ostatnio śmiercią gwałtowną i piękną wzmacniacz Mr. Hector od Labogi z rynku wtórnego, bo jakoś zawsze mnie ponosi, jak słyszę sprzężenia, jakie potrafi wygenerować.
Pozostałe przy życiu wiosła to ESP LTD 100FM STBL, ESP LTD 1000ET STBLK, oba do ciężkiego łojenia, lutniczy bass, no i akustyczny, budżetowy Stagg. Lubię eksperymentować z gitarami oraz ich brzmieniem i nie mam tu na myśli wpięcia ich w pedal boarda Bossa GT8, który zawsze leży gdzieś w pobliżu. Zdarza mi się przepuszczać je przez syntezatory Accessa jako externale, bawić się nimi i beat cutterem, przepuszczać je przez szereg efektów i pakować efekt końcowy do samplera. Nie nudzę się z nimi, tego możesz być pewny. Ostatnio na moim celowniku znalazła się Mesa Boogie Royal Atlantic 100, ale pewnie położę na niej łapy dopiero w przyszłe wakacje. Wydaję mi się, że dorosłem już do posiadania takiej piękności [śmiech]. Poza tym z zupełnie niegitarowych gratów chciałbym dopaść Mooga Voyagera, ale jest on jeszcze poza moim zasięgiem.

Domyślam się, że sam jesteś jej producentem i wydawcą. Myślałeś o tym, by do procesu decyzyjnego wpuścić kogoś z zewnątrz, z innym punktem widzenia?
Oczywiście, że dopuszczam do procesu decyzyjnego osoby z zewnątrz, a raczej z wewnątrz, bo słucham, co mają do powiedzenia ludzie, z którymi gram, dopóki ma to oczywiście sens i jest racjonalne. I nie, nie jestem tyranem, wiem po prostu, w którym kierunku chciałbym, żeby TheBWPP popłynęło. Zazwyczaj mówię: „Graj co chcesz, byleby to siedziało w harmonii utworu”. Nie narzucam pomysłów, bo sam tego nie lubię, zostawiam im wolną rękę, bo wiem, że niewymuszona twórczość daje najlepsze efekty. Przy pracy nad tą płytą zrezygnowałem z nagrywania głosu samemu i słucham z uwagą, co ma do powiedzenia mój realizator, Marcin Dudzik. Czasami powtarzamy jeden wers po kilkadziesiąt razy, dopóki nie zabrzmi tak, jak obaj chcielibyśmy, żeby zabrzmiał. Cenię sobie jego doświadczenie realizatorskie i to, że sam słucha ciężkiej muzy, więc wie dobrze, o co mi chodzi, a co najważniejsze potrafi we mnie wzmocnić chęć dążenia do perfekcji wykonania na żywo. Nie ma tu auto tune – każda piosenka to ciężka, czasem nawet pięciogodzinna praca, której efekty będziecie mogli usłyszeć już niedługo. To samo dotyczy bębnów. Marcin jest perkusistą z wieloletnim doświadczeniem i wiele się nauczyłem o miksie tego instrumentu, siedząc z nim przy nagraniu żywej sekcji rytmicznej mojego bębniarza, Tobiego. Wystarczyło zapytać, a zarzucał mnie informacjami i pozwalał ćwiczyć na nagranym materiale np. triggerowanie, czego zupełnie nie potrafiłem wcześniej. Cały czas się uczę.
Twój poprzedni gitarzysta w wywiadzie udzielonym „TopGuitar” powiedział mi tajemniczo, że wydanie najnowszej płyty BWPP „będzie połączone z dosyć spektakularnych widowiskiem, które przygotowuje Paweł”. Możesz zdradzić, co się szykuje?
Szykuje się oprócz standardowego show TheBWPP, czyli pirotechniki od Viva-System, projekcji video od Studio Rondo i tancerek, pokaz tego, co reklamuje sam album: czyli ketli. Jak już wspomniałem wcześniej: będziemy gościć na scenie kilkunastu adeptów oraz trenerów tego sportu w strojach mnichów, a całość zapewne będzie wyglądać jak dość specyficzna fitnessowa msza wprost z Kościoła Żelaza. Uważam, że to, co pomogło mi kiedyś wyjść nałogu nadużywania alkoholu i narkotyków oraz przebudowało gruntownie moje ciało, przekuwając tłuszcz w mięśnie, może też być całkiem dobrym drogowskazem dla wielu ludzi, którzy borykają się z tym problemem. Sam wiem, jak trudno jest zacząć, jak trudno jest zrobić pierwszy krok na drodze do trzeźwego życia, więc chciałbym im pomóc i pokazać, że wcale nie potrzebują drogich terapii i pobytów w ośrodkach, tylko porządnego zajazdu na sali i odrobiny silnej woli.
Jakie masz muzyczne plany na 2019? Będziesz w ogóle koncertował z nowym materiałem?
Na początku 2019 roku jako dodatek do „MUSICK Magazine” ukaże się singiel „Kvlt of Iron”, a późną wiosną lub wczesnym latem światło dzienne ujrzy nowy album TheBWPP „Church ov Iron” wraz z klipami promującymi kilku zielonogórskich sportowców oraz uprawiane przeze mnie i przez nich dziedziny sportu. Można też liczyć na kilka koncertów w większych miastach oraz na to, że damy z siebie wszystko, reprezentując nasz kraj na scenie niemieckiej.

Jak się wiedzie twojemu studiu tatuażu? Co je wyróżnia spośród innych w mieście?
Dobre pytanie [śmiech]. Nie wiem, dawno tam nie byłem. Ostatnio bardzo dużo podróżuję, często po Europie i tam tatuuję, głównie dlatego, że polityka prowadzona, powiedzmy sobie szczerze, przeciwko małym przedsiębiorstwom w Polsce, nie skłania mnie do działalności na terenie tego pięknego kraju. Oczywiście wymiar finansowy ma tu też bardzo duże znaczenie. Nie mógłbym sobie pozwolić na niszczenie sprzętu w teledyskach i na scenie, gdybym musiał liczyć się z każdą złotówką. Zapewne nie mógłbym pozwolić sobie na kręcenie jakichkolwiek teledysków. Co je wyróżnia spośród innych w moim mieście? To, że jest zamknięte dla przypadkowych przechodniów, nie wejdziesz tam bez uprzedniej konsultacji telefonicznej i że na terminy nie ma co liczyć przez najbliższe pół roku albo więcej.
Dzięki za rozmowę!
Dzięki również!