Od naszej ostatniej rozmowy, która miała miejsce siedem lat temu i także zwieńczona była okładką, w życiu Pawła zmieniło się kilka rzeczy. Co prawda dalej jest on basistą nieśmiertelnych Scorpionsów, ale wydaje się, że coraz bardziej zakotwicza się w Polsce, czego dowodem może być własne studio nagrań, które obecnie wyposaża. Paweł czeka również na chętnych do zasilenia jego składu Stirwater – znajdą się jacyś śmiałkowie?
Maciej Warda: Jak to jest z tymi pożegnalnymi koncertami Scorpionsów? Pytam półserio, bo wiadomo, jak to działa, ale z drugiej strony dokładnie dziewięć lat temu w świat poszła informacja, że Scorpions kończą karierę..
Paweł Mąciwoda: Już tłumaczyłem to parę razy: dopóki piłka w grze, wszystko się zdarzyć może. Gramy, będziemy grać i na tym się należy skoncentrować. Jesteśmy coraz starsi, ale to nie przeszkadza w zachwycaniu publiczności. Kochają nas na całym świecie. Przychodzą na koncerty już trzy pokolenia, mamy swoich wiernych fanów. Bilety są wyprzedane. Tysiące ludzi nie może doczekać się, aby nas usłyszeć. Lider zespołu Klaus Meine jest w doskonałej formie, to profesjonalista, artysta pierwszej klasy. Czuję się ogromnie wyróżniony, że należę do scorpionowskiej rodziny, choć sam sobie na to zapracowałem. Przeszedłem drogę przesłuchań i wygrałem. W nagraniach zabrzmiałem zupełnie inaczej niż inni zaproszeni basiści. Dlatego ciągle powtarzam, że odrębność w muzyce i niepowtarzanie stereotypów się opłaca.
Powiedz, jak wyglądają wasze typowe przygotowania do koncertu? Czy oprócz próby dźwięku przed koncertem robicie jakieś dodatkowe próby? Jakieś narady wojenne przed występem?
Musisz pamiętać, że Scorpions to artyści, którzy grają ze sobą ponad pięćdziesiąt lat. W tym roku minie trzydzieści pięć lat i mojej pracy zawodowej. Jesteśmy scenicznymi, muzycznymi wygami. Znamy rocka od podszewki, a mój korzeń to jazz, dzięki któremu mam bardzo szeroką muzyczną perspektywę. Przed koncertem zazwyczaj nasza obsługa techniczna przygotowuje soundcheck, trwa niekiedy półtorej godziny. Niekoniecznie gramy utwory z przygotowanej set listy, cieszymy się mogąc wspólnie jammować. Gdy nam mało, a jest jeszcze trochę wolnego czasu do show, spotykamy się w garderobie i gramy dalej. Znamy się tak dobrze, że rozumiemy bez słów. To kwestia ogromnego scenicznego doświadczenia i wzajemnego zaufania, którego nikt nie podważa.
Coraz więcej zespołów próbuje maksymalnie wyciszyć dźwięk na scenie przez systemy douszne. Jaką masz opinię na ten temat? Słyszałem, że miałeś jakąś niemiłą przygodę z „uchem”?
Elektronika umie i lubi płatać figle. Jeśli zawiedzie, trzeba wykazać się wtedy najwyższą czujnością i grać nadal. Bez względu na to, co się wydarzy. Ja lubię słyszeć scenę i tłum, odbicia dźwięku, barwę, lubię czuć zmysłami. Wtedy wiem, że jestem w stu procentach zaangażowany w swój występ. Na scenie oddaję całego siebie. Jestem wiarygodny, nie oszukuję publiczności. Na tym poziomie odsłuchy to nic nowego, wymaga się od muzyka, by grał i słuchał „ucha”. W tej dziedzinie jestem delikatnym rebeliantem i czasami wyjmuję jedną słuchawkę, by słyszeć odbite brzmienie i umiem tak określić fale, że gram jeszcze lepiej i precyzyjniej. Scorpions ma profesjonalną scenę, na której nie może być pomyłek, wywrotów. Publiczność jest bardzo wymagająca, przyjeżdżają z różnych zakątków ziemi, płacą za bilety spore pieniądze, więc oczekują należytego show.
Skąd wziął się hołd dla Lemmy’ego z Motörhead w koncertowej setliście Scorpionsów?
Po zmianie naszego długoletniego perkusisty Jamesa Kottaka dołączył do nas Mikke Dee [członek zespołu Motörhead – przyp. red.]. W luźnej rozmowie padły słowa o dodaniu jakiegoś utworu do set listy. Klaus Meine wybrał „Overkill”. Dobrze czujemy się w tym brzmieniu i gramy ostro ten utwór. Lemmy, który podczas naszego grania wskazuje palcem w tłum z ogromnego telebimu, wie swoje [śmiech].
Rok temu na koncercie w Łodzi w piękny sposób wspominaliście zmarłą Korę. To była twoja inicjatywa?
Tak, moja. Byliśmy w trasie, gdy dowiedziałem się o tym przykrym dla wszystkich wydarzeniu. Ceniłem Korę za jej wkład w rozwój polskiej sceny muzycznej, za jej profesjonalizm, za ten nasz bunt, który ona reprezentowała w latach osiemdziesiątych, za walkę o swobodne słowo i narodowego ducha. Klaus Meine znał jej postać, znał jej zaangażowanie w scenę rockową, wolność, dlatego zdecydował się oddać jej w tamtej chwili utwór „Send Me an Angel”.
Jak na takie propozycje reaguje zespół?
Nie zdarza się to często (w mojej zespołowej karierze – dwa razy). Klaus musi być do tego przekonany. On wie i to on decyduje. To są bardzo szczególne, wyjątkowe i specjalne okoliczności. W 2011 roku, gdy odeszła moja mama, nie mogłem wrócić do domu – żona musiała przygotować smutną uroczystość sama, a ja po prostu, płakałem ze sceny… Graliśmy trasę we Francji. Rock nie zna litości. Klaus zadedykował wtedy mojej mamie„Send me an Angel”. Rodzina Scorpions otoczyła mnie swoim szerokim ramieniem.
Kiedyś trzymałeś się podstawowego i pewnego schematu: Music Mani Sting Ray 5 – Ampeg SVT4 Pro. Dzisiaj są to Yamaha i EBS, tak? Jakie to dokładnie modele?
Sceny i wymagania ciągle ulegają zmianie. Dziś sięgam po wzmacniacze EBS TD 660 z kolumnami EBS PRO Line 2000 (4 × 10″ i 1 × 15″ – przyp. red.). Używam też do odsłuchu preampu zbudowanego specjalnie dla mnie przez duńską firmę Skrydstrup. W niektórych utworach łączę Electro-Harmocnix Big Muff Bass Distortion. Musimy pamiętać, że reszta jest w rękach specjalistów odpowiedzialnych za sceniczny sound. Z mojego doświadczenia wynika, że nie ma znaczenia, jakie brzmienie posiadasz na scenie, bo i tak front of house [FOH – inżynier dźwięku – od red.] ma ostateczny wpływ na to, co i jak słychać. Lemmy z Motörhead potrafił zwolnić inżyniera dźwięku w mniej niż pół minuty podczas trwania koncertu, jeśli ten nie spełniał jego oczekiwań. Gitary oczywiście Yamaha model BB. W studiu cenię sobie wzmacniacze polskiej Labogi.
Opowiedz, jak to się stało, że przesiadłeś się na zupełnie nowe graty – i przede wszystkim dlaczego Yamaha? Ja wiem, że Michael Anthony i Billy Sheehan nie mogą się mylić, ale co tobie osobiście podpasowało w nich najbardziej?
Yamaha spełniła moje wymagania zarówno pod względem jakości, liczby, budowy gitary, brzmienia (lubię pasywną elektronikę pickupów). Połączenie pickupów precission i jazz bass w modelu BB daje bardzo klarowny atak. Przede wszystkim zwyciężyła waga instrumentu. Gram koncert przez prawie dwie godziny, sceny są z wybiegiem, bardzo duże i bardzo, ale to bardzo wymagające. Aby temu sprostać musiałem dostosować lekkość drzewa do całości show. Nie spotkałem się z lżejszą gitarą basową na rynku niż Yamaha. Potrzebuję dwunastu gitar. Mamy trzy sceny: europejską, amerykańską i azjatycką; na każdej ze scen cztery gitary nastrojone w różnych tonacjach (obniżone o pół i cały ton), dwie do gry i dwie zapasowe. Modele BB są bardzo stabilne, odporne na zmiany stref klimatycznych.
Twoja prywatna kolekcja gitar rośnie – mówisz, że masz ich około czterdziestu. To chyba uciążliwa przypadłość, przynajmniej jeśli chodzi o ich przechowywanie?
Absolutnie nie! Każda gitara ma u mnie swoje miejsce, swoje imię, każdą pamiętam, brzmienie, gryf, struny. Mam zapisane na gryfach, w jakiej tonacji są przygotowane. Każdej z nich używam. Nagrywam bardzo dużo różnorodnej muzyki i sięgam po sprzęt adekwatny do mojej kompozycji i danego, konkretnego brzmienia. W praktyce wygląda to tak, że mam rozłożonych w swoim studiu, na przystosowanych do tego statywach dwadzieścia trzy gitary, które – jak już wspomniałem – bieżąco wykorzystuję. Resztę trzymam w futerałach, wymieniam je w zależności od potrzeb nagrania. Jestem czujnym artystą i wiem dokładnie, jakiego modelu użyć do konkretnej stylizacji numeru. Dlatego później jestem zadowolony z efektu końcowego, bo całość brzmi po prostu świetnie! Mój przyjaciel Artur Barczewski pomaga mi w należytym utrzymaniu porządku w gitarach, za co jestem mu bardzo wdzięczny.
Wyposażyłeś od podstaw własne studio nagrań, które już działa. Powiedz, jaki sprzęt zakupiłeś do niego i czy kupowałeś go pod kątem realizacji jakichś konkretnych instrumentów?
Studyjny sprzęt ciągle do mnie napływa. Śmieję się, że to takie malutkie samochody. Odkrywam świat dźwięku od strony realizatora. Nabywam umiejętności i poznaję tajniki masteringu i miksowania. To niesamowite doświadczenie, które ciągle mnie rozwija i wskazuje nieodkryte drogi. Zakupiłem potrzebne sprzęty, ale najważniejsze było samo osadzenie studia i jego akustyka. Sięgnąłem po specjalistów w tej dziedzinie: Łukasza Młynarczyka, który jest praktykiem w budowaniu studiów muzycznych, i Roberta Kramarza, inżyniera dźwięku z AGH (Protone). To oni przygotowali bazę studia, wykorzystali cegły mojego stuletniego domu, użyli drewna najwyższej jakości. Robert dokonał specjalistycznych pomiarów akustycznych i wspólnie wykonaliśmy projekt. Muszę nadmienić, że mam niespotykany na skalę światową naturalny pogłos perkusyjny, który łapię z holu domu. Za uzyskanie takiego pogłosu amerykańscy producenci płacą tysiące dolarów. U Mąciwody wynika on z naturalnej konstrukcji budynku. Mam SSL, wystarczającej klasy mikrofony do nagrań, a przede wszystkim posiadam doświadczenie, które zdobywałem przez ostanie osiem lat. Współpracuję z Arturem Pieronkiem. Dobrym realizatorem o rozległej praktycznej wiedzy. Do miksów używam referencyjnych kolumn NS110, tzw. białych yamaszek [uśmiech].
Mówią, że moje pomieszczenia mają dobry klimat. Do okablowania i nagrań używam polskich kabli Red’s Music. Zakupiłem oryginalne oprogramowania komputerowe, kompatybilne ze studiami muzycznymi na całym świecie, poruszam się w nich biegle. Pro Tools, Ableton.
Osobiście lubię stare brzmienie, więc posiadam urządzenia analogowe, które wnoszą w dźwięk ogromny potencjał nowego odsłuchu. Choćby Thermionic Culture „The Swift” – tube eq, Neve 1073 – preamp eq, Drawmer 1973 – multiband compresor. Używam również pluginów elektronicznych, mam bardzo okazałą bibliotekę, kolejne autka [śmiech]. Jeśli chodzi o elektronikę, jestem fanem Native Instruments. Są genialni. Jestem przygotowany do produkcji muzyki elektronicznej. Do tworzenia bitów używam Machine Mk-3, Machine Jam, gramofonów wysokiej klasy i Traktora do prezentowania i miksowania muzyki na żywo. Mogę nagrywać wszystkie instrumenty. W studiu mam stare pianino, nastrojone do częstotliwości 432 Hz – preferuję ten strój.
Jak zamierzasz wykorzystywać to studio? Czy myślałeś o tym, by oprócz swoich rzeczy realizować lub produkować innych artystów?
Budowałem studio wraz z żoną, która jest moim managerem. Ja jestem od grania muzyki, ona trzyma w garści wszystkie inne rzeczy, w których zawsze się gubiłem. Stanowimy zgrany duet. Przez ostatni rok pomieszczenia przechodziły testy akustyczne, brzmieniowe. Mam wiele ofert, ostatnio nagrałem podkłady do hip – hopu. Jestem otwarty na propozycje. Mogę nagrać i wyprodukować każdy gatunek muzyki. Stawiam też na projekty z młodzieżą, na pewno pomogę wielickim zdolnym, początkującym muzykom, którzy nie mają własnego miejsca i środków finansowych na to, by nagrywać. Użyczę sprzętu. Podzielę się doświadczeniem, będę organizował warsztaty z moim udziałem i wybranymi artystami. Udostępnię sprzęt analogowy, nauczę, jak się nim posługiwać. Pokażę drogę do sukcesu. I będę przestrzegał przed czyhającymi pułapkami.
Korzystasz z okazji by grywać z jakimiś polskimi projektami i artystami?
Zjechałem cały świat, grałem z różnymi ludźmi. Jestem bardzo wymagającym muzykiem. W parę sekund zorientuję się, jakie umiejętności są mi przedstawiane. Grywam z polskimi artystami, ale na nieco innych warunkach, niż to bywało w przeszłości. Zapraszam ich do swojego studia, chyba że ktoś zaproponuje mi jakiś ciekawy projekt, wtedy rozważam udział. Wyszkoliłem córkę Marysię w grze na basie. Gramy razem i w przyszłości również planujemy muzyczną ścieżkę. Ma niebywały groove. Jestem z niej bardzo dumny. Ostatnio spontanicznie – na dwa dni przed wylotem do USA – w malutkim krakowskim klubie zagrałem z chłopakami z Mielca między innymi rockowe covery, w tym Hendrixa. Projekt Mr. Pollack jest muzycznie na bardzo wysokim poziomie. Publiczność była zachwycona. Obecnie współpracuję z basistą Rafałem Mazurem, prekursorem sceny improwizowanej w Polsce. Od dwudziestu lat dr Rafał Mazur odsłania tajniki improwizacji, a że jestem muzykiem wciąż poszukującym, to obok takiej postaci nie mogłem przejść obojętnie. Jesteśmy w trakcie tworzenia twardych i mocnych dźwięków, które za jakiś czas ujrzą światło dzienne. Wystąpię w swojej nowej roli – gitarzysty. Otaczam się ludźmi, z którymi łączą mnie nici porozumienia. Mamy bardzo ciekawą scenę jazzowo-rockową, grywam z Łukaszem Belcyrem, którego cenię jako gitarzystę, saksofonistą Pawłem Piecem – nagrałem z nim utwór poświęcony zmarłemu Januszowi Muniakowi, Ethanem Smithem muzykiem z południowej Afryki, Bartkiem Latusem. Na bębnach zasiada u mnie Adam Partyka, w nagraniach brzmi świetnie. Nie umiem żyć bez muzyki.
Jak się miewa Stirwater? Nagrasz w końcu jakąś solową płytę?
Stirwater, myślę, wydoroślał, celuje tylko w konkretne zawodowe okazje. Od wielu lat moja praca jest wolna od wszelkiego rodzaju używek. No chyba, że kawa i Red Bull [śmiech] Posiadam materiał na co najmniej kilka różnych stylowo płyt. Fascynuje mnie każdy gatunek. Jestem artystą spełnionym. Sceny świata są dla mnie łaskawe. Dar mojego trzeźwego patrzenia na rzeczywistość spowodował rozległe otwarcie w kierunku kompozycji. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Cieszę się graniem. Czekam na poważne, profesjonalne i konkretne osoby, które będą umiały współpracować na wyznaczonym przeze mnie poziomie i muzycznym i osobowościowym. Wszystko przyjdzie w swoim czasie.
Jak wyglądają twoje artystyczne plany na 2019 rok?
Plany na rok 2019 to trasa, nowe kraje nowe miejsca. Ponownie Rio de Janeiro. Plan to grać, cieszyć tym ludzi, a przede wszystkim realizować się w studiu. Zagramy również dwa koncerty w naszym kraju: w Gliwicach i Gdańsku. Zapraszam serdecznie! Polska publiczność jest przez nasz zespół bardzo ceniona, a ja szczególnie wzruszam się, gdy widzę biało-czerwone barwy. Dziękuję Wam za to!
Na koniec pytanie archiwalne. Czy dzisiaj można w ogóle gdzieś dostać albo odtworzyć online materiał zespołu Section 31 „Time Traveler”?
Powyższy materiał jest w moim posiadaniu. Nie został nigdy upubliczniony. Do nagrań doszło w 1996 roku w słynnym nowojorskim studiu Philipa Glassa, kompozytora muzyki filmowej, laureata Oskara i Złotych Globów. Grałem wtedy z Adamem Holzmanem, muzykiem Milesa Davisa, perkusistą Peterem Levisem i trębaczem Toddem Hortonem. Było to udokumentowanie mojej fascynacji jazz fusion. Materiał zawiera również moje kompozycje. Muzyka z tej sesji brzmi ponadczasowo. Przebywałem pośród muzycznych jazzowych mistrzów.