Rozmowę z Pawłem Pańtą Maciej Warda planował dużo wcześniej, niż Paweł Pańta (wraz z Włodkiem Pawlikiem i Cezarym Konradem) otrzymał nagrodę Grammy.
„Słyszałem go przy kilku okazjach (m.in. na Solidarity of Arts z Esperanzą Spalding) i od razu wywarł na mnie duże wrażenie. Wszechstronnie wykształcony muzycznie kontrabasista, basista, gitarzysta klasyczny i… akordeonista, wybrał jednak bas i dzięki swojej technice tudzież świadomości muzycznej jest obecnie jednym z najciekawszych polskich basistów. Jako jedyny polski basista jest laureatem tej najważniejszej nagrody muzycznej, ale nadal pozostaje pełnym pokory i skromności artystą, który zrealizował swoje chłopięce marzenia” – podkreśla we wstępie do rozmowy Maciek Warda.
Jako artysta jazzowy występował w zespołach Zbyszka Namysłowskiego, Włodka Pawlika, Marcina Małeckiego, Wojtka Majewskiego, Roberta Majewskiego, Filipa Wojciechowskiego i Andrzeja Kurylewicza. Pomału staje się jednym z najważniejszych polskich basistów, czarując jednocześnie swoim niepowtarzalnym stylem gry i wielką muzykalnością.
Maciej Warda: Jak to jest u ciebie z tym jazzem? Jesteś klasycznie wykształconym muzykiem, grałeś w orkiestrach, a teraz jazz…
Paweł Pańta: Wyrastałem na muzyce klasycznej. Tak jak powiedziałeś, grałem w orkiestrach, zespołach kameralnych i tak dalej, ale moje zainteresowanie muzyką bardziej rozrywkową czy jazzową, improwizowaną sięga daleko. Skończyłem pierwszy stopień muzyczny na akordeonie, byłem wówczas grzecznym chłopcem, grałem, co pani mi kazała itd. W drugim stopniu zakończyłem tę przygodę i zacząłem uczyć się grać na gitarze klasycznej.
To był początek przełomu związany także z dojrzewaniem. Poszedłem trochę później do szkoły i byłem jak gdyby w ósmej klasie, idąc na drugi stopień. Jednocześnie zacząłem też słuchać dużo muzyki rockowej, metalowej, w sumie jak większość moich rówieśników wówczas. Pojawił się w moim życiu także jazz, jakiś kolega pożyczył mi winyl, bo wtedy była era płyt winylowych, taśm magnetofonowych…
Przede wszystkim w mediach zacząłem dostrzegać nową dla mnie muzykę, w programie 2 i 1 TVP i kilku stacjach radiowych zaczęto nadawać ambitniejszą muzykę. „Trzy Kwadranse Jazzu”, koncerty jazzowe w TVP2, niewielu pewnie to pamięta. Krzysztof Ścierański, Tomek Kciuk Jaworski zaczynał ze swoim zespołem, wielu artystów dotarło do mojej świadomości. Zacząłem próbować grać do tego wszystkiego, spisywać sobie riffy czy solówki, a najważniejszą rzeczą był aspekt improwizacji, który pojawił się wówczas.

Pawel Pańta, fot. Marek Bałata (C) 2015
Radio było włączone czy po prostu puszczałem płytę i próbowałem na gitarze po swojemu coś z tą muzyką zrobić, zdobyć jakiś klucz do tego świata. Wtedy właśnie wpadłem na to, że nie tylko granie z nut, ale też granie ze słuchu jest przyjemne, a może nawet przyjemniejsze! Ta gitara wyzwoliła mnie od bycia grzecznym uczniem szkoły muzycznej i skierowała na tory muzyki rozrywkowej, nazwijmy to, bo moje dochodzenie do jazzu to jest zupełnie inna sprawa…
Zdarza ci się dzisiaj jeszcze chwycić za gitarę, czy został już tylko bas?
Paweł Pańta: Mam w domu bardzo dobry instrument, gitarę klasyczną, ale używam jej tylko przy rodzinnych okazjach. Moja siostra świetnie śpiewa, więc jak jest taka sytuacja, że ktoś prosi, by coś zaśpiewała, biorę gitarę i jej akompaniuję. Nie mam za bardzo czasu, ale miałem takie okresy, że brałem gitarę i ćwiczyłem różne preludia Lobosa czy inne „joepassowe” historie, także to jednak zostało we mnie [śmiech].
Potem był bas elektryczny czy kontrabas?
Paweł Pańta: Już tłumaczę, jak to było. Pianista, który wyróżniał się wówczas w szkole muzycznej w Kutnie, Jarek Domagała, zawiązał zespół muzyczny, w którym był już i gitarzysta, i basista, ale jakoś tak wyszło, że z jakiegoś względu wciąż poszukiwał gitary basowej. Moja siostra grała w tym zespole na skrzypcach i Jarek namówił mnie do tego: „Słuchaj, może byś spróbował na tym basie?”
I tak też się stało – z domu kultury pożyczyłem basówkę, zacząłem intensywnie ćwiczyć i po jakimś tam czasie nastąpił pierwszy koncert z zespołem Jarka. To były po prostu piosenki, wzorowane po części na Skaldach i innej wspaniałej muzyce rozrywkowej, która królowała w Polsce w złotych dla muzyki latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Na początku Jarek zapisywał mi w nutach dokładnie, co mam grać, i ja grzecznie to realizowałem [śmiech]. Tak naprawdę, jak widzisz zacząłem od gitary basowej!
To niespodzianka – myślałem, że najpierw był kontrabas!
Paweł Pańta: Właśnie nie. Potem Jarek Domagała mówi do mnie: „Słuchaj, jak już zacząłeś na tej basówce cisnąć i nieźle ci idzie, to spróbuj nauczyć się grać na kontrabasie”. Więc będąc w trzeciej klasie szkoły muzycznej II stopnia, zapisałem się na instrument dodatkowy – kontrabas. Spowodowało to, że po roku nauki na tym „dodatkowym” kontrabasie, przeniosłem się na „główny” kontrabas, a gitara została jako instrument dodatkowy.
Cały czas jednak bas elektryczny zajmował mnie bardzo. W Kutnie zacząłem grać z zespołem bluesowym, założyłem też takie trio – bas, bębny i gitara, no i zaczęliśmy grać utwory jazzrockowe, rockowe właśnie w trio. A kontrabas szedł swoim torem, ćwiczyłem w szkole smyczkiem wszystkie te rzeczy klasyczne, ale gitara basowa była już wówczas na pierwszym miejscu. Dopiero gdy postanowiłem dalej kontynuować naukę i po czterech latach grania udało mi się zdać do akademii muzycznej w Warszawie, to wcale nie było to proste, ponieważ cztery lata nauki to nie jest zbyt dużo jak na kontrabas, to wymagający instrument.

Pawel Pańta z Grammy, fot. Marek Bałata (C) 2015
Ale udało się, lecz zatopienie się w akademii muzycznej nie było kompletne – owszem, grałem arco, ale pizzicato także ćwiczyłem. Jeździłem do Puław na warsztaty jazzowe, kupowałem wiele płyt jazzowych, Milesa Davisa, Weather Report, Chicka Corei itp. Siłą rzeczy basówka zeszła na drugi plan, bo ćwiczenie klasyki i jazzu na kontrabasie wymagało dużo czasu, poza tym będąc na akademii, wróciłem jak gdyby do szkoły średniej, bo zapisałem się jeszcze na słynne studium jazzowe przy ulicy Bednarskiej. Można powiedzieć, że ta moja basówka, z którą zaczynałem, przez dekadę stała w kącie. Wróciłem do niej dopiero, gdy Czarek Konrad poprosił mnie, bym zagrał w jego zespole. To był chyba 2006 rok.
Co to był za instrument?
Paweł Pańta: Miałem jakieś tam fendery, ibanezy, ale tak naprawdę pierwszy porządny instrument kupiłem od Mayonesa. Jak miałem siedemnaście lat, to właśnie był Ibanez Roadstar – piękny bas, potem był Fender Jazz Bass – pięciostrunowy, jakoś w międzyczasie kupiłem też bas Fender Precision Fretless, ale ostatecznie najważniejszym dla mnie był wówczas Mayones.
Zadzwoniłem do Gdańska i zapytałem, czy mieliby dla mnie jakieś fajne wiosło. Oni podesłali mi zdjęcia, specyfikację – to było powystawowe wiosło i tak je kupiłem, trochę w ciemno. Pewnie nie wiesz, że płytę „Night in Calisia” nagrałem właśnie na mayonesie!