Virgin Snatch – krakowska maszyna z pogranicza thrash i death metalu – wróciła. Nowa porcja mielenia nazywa się „Vote Is A Bullet” i przynosi z jednej strony nowe oblicze zespołu, a z drugiej – stare dobre VS. Za album odpowiadał gitarzysta Paweł Pasek i to z nim rozmawiamy o tajnikach jej powstawania i przygotowaniach do Knock Out Tour.

Jakub Milszewski: Kiedy promowaliście poprzednią płytę „We Serve No One”, Zielony, wokalista Virgin Snatch, mówił w wywiadach, że na następny krążek nie trzeba będzie długo czekać, że nowe rzeczy już powstają, a na ich dopracowanie miał być cały 2015 rok. Tymczasem „Vote Is A Bullet” dostajemy dopiero pod koniec 2018. Co się działo w międzyczasie? Skąd ta obsuwa?
Paweł Pasek: Już przy nagrywaniu „We Serve No One” były pomysły na inne numery, które się na tamtej płycie nie znalazły – były niedokończone, komuś jeszcze coś w nich nie pasowało, nie skończyliśmy aranżacji… Może to miał na myśli Zielony, kiedy mówił, że robią się nowe numery? Od czasu wydania „We Serve No One” w zespole dużo się działo. Nie było roszad w składzie, ale każdy z nas ma swoje prywatne życie i to życie wpływało na to, co się dzieje w zespole. A że w tych prywatnych, codziennych, życiowych walkach nie działo się zbyt fajnie, to przełożyło się to automatycznie na czas powstawania płyty. Virgin Snatch to nie jest zespół pokroju Decapitated, Vader czy Behemoth i ciężko się utrzymać z grania. Na pierwszym miejscu jest więc życie prywatne, praca, rodzina, dopiero później muzyka. O nowej płycie wiedzieliśmy tylko jedno – ma być inna. Recenzje „We Serve No One” były pochlebne, ale jednak następcę chcieliśmy pociągnąć w innym kierunku i wspólnie doszliśmy do wniosku, że powinno być bardziej agresywnie, ciężko, wręcz „blekowo”. Poprzedni krążek w stanowczej większości zrobił Grysik. Tym razem jakoś wyszło tak, że sam napisałem muzykę… A że wolno piszę, to trochę trzeba było poczekać na całość.
Kiedy wyszła „We Serve No One”, pierwsza płyta z tobą w składzie, po pierwszym przesłuchaniu byłem w stanie wskazać utwory twojego autorstwa, bo odróżniały się od reszty. Były nieco inne niż to Virgin Snatch, które znałem. A tymczasem „Vote Is A Bullet” napisałeś w całości, a ja mam wrażenie, że to album bardziej zbliżony do tych, które zespół nagrywał jeszcze zanim do niego dołączyłeś.
„We Serve No One” w jakichś siedemdziesięciu procentach zrobił Grysik. To był czas, kiedy wszyscy już wiedzieli, że Jacek Hiro nie będzie dalej grał w Virgin Snatch. Kiedy przyszedłem na jego miejsce, dołożyłem kilka swoich pomysłów. Grałem jeszcze wtedy w Decapitated, więc za bardzo nie miałem czasu, żeby nad tym pracować, ale te kilka numerów udało mi się zrobić. W Virgin Snatch komponowanie jest trudne, bo każdy w zespole ma jakieś swoje gusta. Niby wszystko to jest metal, ale Grysik ciągnie muzykę w stronę klasycznego metalu, Iron Maiden i tego typu rzeczy, ja bardziej lubię ostrzejsze, ciemniejsze granie, Zielony z kolei to jeszcze inna historia – on chyba lubi wszystko. Kiedy chciał mi podsunąć jakieś pomysły i motywy, którymi mógłbym się zainspirować, pisząc muzykę, to niejednokrotnie słał rzeczy pokroju Lady Pank. Zielony potrafi znaleźć bardzo fajne inspiracje w przedziwnych miejscach, Anioł też ma szerokie horyzonty. Mamy więc mieszankę różnych preferencji. Dogadać się na ten temat jest potem trudno, zawsze można znaleźć jakieś kompromisy, choć nie jest łatwo. Jednak początki składania nowej płyty nie były trudne, bo miałem już jakieś zalążki numerów na dysku. Ustawialiśmy się z Grysikiem też na wspólne jamowania (tak się zrodził „Defending the Wisdom”) – aczkolwiek nie czuję się zbyt dobrze z taką formą tworzenia. W międzyczasie odszedłem z Decapitated, po czym miałem więcej czasu na gitarkę. Pojawiały się w kapeli głosy, że to co powstaje, to nie jest Virgin Snatch, że to nie powinno tak brzmieć… Jednak jak już znaczna część materiału była zrobiona, to gdzieś tam poczułem tę akceptację i dokończyłem płytę w takim klimacie, w jakim ją zacząłem.
Dla mnie, jako gościa, który Virgin Snatch zna, lubi i ceni, ta nowa płyta jest bardziej „virginsnatchowa” niż te trzy kawałki, które zrobiłeś na poprzedniej. One były fajne, odświeżające, bardziej klasyczne wręcz.
Znajomi, którym dałem nowy materiał do oceny, wyrażali podobne opinie. Mówili, że to powrót starego dobrego Virgin Snatch. I ja byłem tym zaskoczony, bo z mojego punktu widzenia ta płyta jest kompletnie inna od tego, co VS zrobiło wcześniej. Generalnie to bardzo cieszy, że słuchacze myślą w ten sposób, bo to oznacza, że czuć w tym VS a nie jakiś inny twór. Moim zdaniem to wokalista ma tutaj ostatnie zdanie. Nieważne, jaka byłaby muzyka – kiedy pojawia się Zielony, to wszystko zaczyna brzmieć jak Virgin Snatch. On to wszystko klei i chyba o to chodzi.

Kiedy zastanawialiście się nad nowym kierunkiem dla Virgin Snatch to do jakich ustaleń doszliście? Jaki kierunek sobie wyznaczyliście?
Mam w pamięci taki obrazek z jednej z tras, jak siedzieliśmy na kawie w jakiejś knajpie i gadaliśmy o tych wszystkich nowych rzeczach. W zasadzie to poza paroma riffami nic wtedy nie było jeszcze zrobione. Nie wiem, od kogo ten pomysł wyszedł, ale ktoś powiedział, że ta nowa płyta powinna być bardziej agresywna, dosadna i może nawet mniej melodyjna, słowem – zupełnie inna niż „We Serve No One”. Nie wiem, czy świadomie się tym kierowałem, ale tak właśnie wyszło. I chyba nawet jestem z tego zadowolony.
Czy na nowej płycie odpowiadasz też za solówki?
Solówek jest chyba trochę mniej niż ostatnio, ale tak, odpowiadam za wszystkie. Zielony podsunął kilka pomysłów, żeby coś przearanżować, przełożyć, usunąć, żeby mu to bardziej pasowało pod wokal i m.in. za jego namową w „Face In The Dirt” są dwie solówki, a nie jedna. Kiedy robię numer, to robię go od A do Z. Napiszę całość, nagram solówki, mam na dysku gotowy numer. Kiedy się z tym osłucham, a tym bardziej, jeśli jeszcze ktoś po drodze mi powie, że to jest fajne i żebym tego nie zmieniał, to potem trudno mi komuś oddać to do przerobienia. Nawet jeśli byłoby to dobre, to przestaje mi się podobać. Wiem, że to egoistyczne, ale tak już mam. Dlatego też cały proces tworzenia zamknął się na dysku mojego komputera i wszystko wyszło spod mojej łapy. Oczywiście na koncertach będziemy się dzielić solówkami – a jak!
W jaki sposób komponujesz solówki?
Dwa numery z tej płyty były zrobione z siedem lat temu, a może nawet osiem… Jeszcze zanim dołączyłem do Virgin Snatch. W zasadzie miałem wtedy etap „pisania w Guitar Pro”. Maniakalnie rozpisywałem różne utwory, których tabulatur nie znalazłem w sieci np. Borislava Mitica, melodyjki z gier i filmów itd. Pisałem też swoje kawałki. Zrobiłem wtedy „Face In the Dirt” i „G.A.W.R.O.N.Y.”, chociaż wiadomo, inaczej te numery się wtedy nazywały. Wszystko było wpisywane, usuwane, poprawiane. Całe solo w „Face In the Dirt” zostało „skomponowane na kartce”. Obecnie już nie wpisuję wszystkiego w programy, nie chce mi się już tego robić. W sumie to głupie to jest. Nagrywam od razu – wszystko idzie z łapy. Zapętlam sobie podkład i gram. W ten sposób rejestruję milion wersji. Potem odsłuchuję, zostawiam rzeczy, które mi się podobają. I tak powstaje solo, którego następnie uczę się i nagrywam na nowo, na czysto.
Podchodzisz do tego intuicyjnie, czy kalkulujesz – riff jest wolniejszy, więc solo musi być szybsze, riff jest bardziej melodyjny, więc solo agresywniejsze…
Wszystko dzieje się intuicyjnie. Improwizuję do podkładu i zapisuję to, co gram, żeby nie umknęło mi, gdy pojawi się coś fajnego. Potem z fragmentów sklejam całość. Nie skupiam się na teorii muzyki, że kiedy jest dur, to ja muszę zagrać durem, a potem jakaś pentatonika, bo to czy tamto. Kiedyś tak robiłem, teraz wydaje mi się to zupełnie niepotrzebne, a nawet przeszkadzające. Lepiej wziąć gitarę do łapy, puścić podkład i jechać. Na spontanie wychodzą najfajniejsze rzeczy. Chyba większość nagrywaczy tak robi. W końcu teraz mamy te „kjubejsy” i „protulsy” na kompach i można sobie nagrywać do woli.
Kiedy pracowałeś nad płytą zdarzało ci się, że wychodziło ci coś, co było fajne, ale kompletnie nie pasowało do Virgin Snatch, wykraczało poza ramy, które zespół sam sobie wyznaczył?
Mam cały dysk takich różnych pomysłów ponagrywanych – riffów, zalążków, dziwnych rzeczy z klawiszami, czystymi gitarami, pierdołami. W wielu przypadkach nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby użyć tego w Virgin Snatch. Nie jestem osobą, która zamyka się na jeden gatunek. Lubię posłuchać różnej muzyki, a co za tym idzie, w głowie automatycznie zostają różne melodie, fajne frazy, zagrywki. Na swój sposób potem je wprowadzam, zaczynam grać. Są więc jakieś pomysły i motywy, których bym w Virgin Snatch nie proponował, ale gdybym kiedyś miał robić jakąś solową płytę, jakiś inny projekt, to chętnie bym z nich skorzystał.

Wspominałeś, że podczas pracy nad płytą chłopaki z zespołu często odrzucali jakieś pomysły, stwierdzając, że coś nie pasuje do Virgin Snatch. Czy jesteś w stanie wskazać na tej płycie momenty, które waszym zdaniem są dla tego zespołu nowe? Do których reszta zespołu się przekonała, choć na początku sądzili, że to nie pasuje?
Wydawało się, że wprowadzenie klawiszy, których nie było na poprzednich płytach – poza „We Serve No One”, gdzie malutkie klawisze pojawiły się w intrze oraz na początku utworu „Disintegration” – będzie już daleko poza stylem Virgin Snatch. Na tej płycie chciałem użyć klawiszy, ale na początku spotkało się to z małą niechęcią. Potem jednak, kiedy zaczęły się już pojawiać konkrety, już całe nagrane motywy czy utwory, Zielony, który jest człowiekiem bardzo otwartym na wszelaką muzykę, chwycił to i zaczęło się podobać. Jacek natomiast do końca twierdził, że nie powinniśmy w Virgin Snatch takich rzeczy robić. Mnie się wydaje, że jak najbardziej, powinniśmy. Dobre zespoły nie nagrywają cały czas takich samych rzeczy. Pomijam oczywiście Motörhead czy AC/DC, oni nagrają kolejny album tak samo i jest okej, bo to klasyk, tak ma być. Ale popatrz na nasze podwórko, na Decapitated czy Behemoth. Takie zespoły nagrywają płyty, które się różnią dość drastycznie. Chciałbym coś takiego wprowadzać, nie zamykać się na nowości, bo my jesteśmy Virgin Snatch i nie powinniśmy czegoś takiego grać. Dlaczego nie? Najwyżej się nie spodoba. To nam się ma podobać! W tytułowym utworze „Vote Is A Bullet” jest taki nowy motyw. Tam po zwrotce wchodzi klawisz z melodyjką na gicie bez perkusji wokalu czy basu – tego typu wynalazki. W „We Are Underground” całe outro, które jest zarazem outrem do płyty, jest dość świeże, klimatyczne, wręcz industrialne jak na VS.
Przed wami Knock Out Tour z Decapitated, Frontside i Drown My Day. Jakie macie inne plany związane z promocją nowej płyty?
W kwestii koncertów prężnie działa Anioł – z tego, co wiem, to już jakieś rzeczy na wiosnę 2019 wbił, więc na pewno się wtedy pojawimy w kilku miejscach. Oczywiście w tej chwili skupiamy się na Knock Out Tour. Przydałoby się też zacząć zbierać riffy na nową płytę, żeby znów nie było takiej przerwy, ale zobaczymy, jak to wyjdzie w praniu. Jakichś większych wizji nie mamy. Wszyscy w tym zespole skupiają się raczej na tym, co jest jednak poza muzyką, każdy ma swoją pracę, swoje życie. W Virgin Snatch nigdy nie było takiego parcia, żeby grać i nagrywać jak najwięcej, starać się jeździć z koncertami po Polsce i za granicą za wszelką cenę, starać się przebijać na zachód i do mainstreamu. Podchodzimy do tego na luzie. Może dlatego te płyty powstają w takich odstępach czasu? Tak naprawdę nas też nie obowiązuje żaden kontrakt płytowy. W dużych zespołach kontrakt niejednokrotnie jest podpisywany na przykład na cztery płyty i co by się nie działo, to te cztery płyty muszą być w odpowiednim czasie nagrane. I potem te zespoły faktycznie to nagrywają, chociaż czasami nawet ta muzyka nie jest taka, jak by chciały. Bywa, że na płytach jest więcej zapychaczy, niż muzyki, którą dany artysta tworzyłby, gdyby miał wolną rękę, czas i luźne podejście. Takie mam przynajmniej odczucia.
Wydaje i dystrybuuje was Mystic, a to chyba dobry początek, o ile można mówić o jakimkolwiek początku w przypadku Virgin Snatch.
Przygoda z Mystikiem trwa już długo, prawie od samego początku. Ale nie da się ukryć, że działając w ten sposób, jak my teraz działamy, żadnego większego kawałka tortu dla siebie nie utniemy. Trzeba być bardzo zdeterminowanym, żeby przebić się ze swoim zespołem, nawet takim, który już parę ładnych lat gra. Żeby coś z tego mieć i móc iść dalej trzeba, oprócz bardzo dobrej muzyki, grać koncerty. Dużo koncertów. Z różnych przyczyn mamy dość ograniczony czas i nikt się nie skupia na tym, żeby pchać ten wózek „mimo wszystko” i „za wszelką cenę”. Podziwiam takie młode zespoły jak Materia. Jeśli dalej będą krzewić pasję, która jest w nich teraz i jeździć tyle, ile teraz się starają, to mają szansę na naprawdę duży sukces. Trzeba jednak mieć na tyle determinacji, czasu, ogarnięcia i niejednokrotnie szczęścia, żeby przebić się przez okres grania za hot doga i wbić się na wyższą półkę. Poziom jest coraz wyższy i oczekiwania słuchaczy także, dlatego bez nietuzinkowej, dobrej muzyki tworzonej z pasją raczej niewiele można osiągnąć.
Pamiętasz swoje pierwsze kroki na gitarze?
Coś tam pamiętam. Pierwsza gitara, jaką miałem, to akustyczne pudło, którego gryf był skręcony wkrętem do korpusu, żeby nie odstrzelił. Struny odstawały od podstrunnicy na dwa centymetry. Dłubałem przy „Nothing Else Matters”, bo na pustych strunach można było coś zagrać. F-dur po jakimś czasie też wywalczyłem. Później kopia Stratocatera o nazwie Legend… Nie było pieniędzy na jakieś drogie instrumenty. W zasadzie to i tak była jedyna gita w pobliskim komisie. Zacząłem grać na gitarze, mając około trzynastu lat, czyli nie jakoś wcześnie, ale też nie jakoś późno. Mój tata grał na gitarze, więc instrument zawsze był w domu. Regularnie zacząłem ćwiczyć, mając te czternaście czy piętnaście lat, fascynacja Metallicą i takie tam. Chciałem umieć grać te różne rzeczy, imponowały mi solówki Kirka.
Chodziłeś na jakieś lekcje?
Moim jedynym nauczycielem był tata. Później, kiedy chciałem liznąć trochę więcej teorii, aniżeli sztywnych zagrywek, miałem może ze dwie lekcje u lokalnego nauczyciela. Czułem, że to jest fajne, ale ta teoria mnie nigdy nie ciągnęła, więc po tych dwóch lekcjach dałem sobie spokój. Teraz trochę do tego wracam. Zawsze uwielbiałem muzykę instrumentalną: Marty Friedman, Jason Becker, wirtuozi. Ostatnio też zniszczył mnie Jakub Żytecki, robi świetną muzykę. Próbuję więc znaleźć trochę więcej czasu, żeby pograć na gitarze jakieś dziwolągi i podbudować swoją bibliotekę patentów i patencików. Do wszystkiego doszedłem raczej pasją i samozaparciem niż zorganizowanymi lekcjami.

Poza tymi dwiema lekcjami nie masz żadnej podstawy teoretycznej? Nie chodziłeś nigdy do szkoły muzycznej?
Nie. Dużo mi dało jednak Guitar Pro, z którego wszyscy się nabijają. Kiedy oglądasz rozpisane numery różnych zespołów, przewijają ci się przed oczami nuty, zaczynasz łapać powtarzające się rzeczy, zależności. Zaczynasz rozumieć. Wiadomo, że te tabulatury ściągane z Internetu nie są pisane przez profesjonalistów, tylko przez amatorów, więc jest w nich mnóstwo błędów. Przebić się przez to wszystko, wyłapać prawidłowości i teorię, jest bardzo ciężko. Najwięcej chyba nauczyłem się analizując rozpisane numery i rozpisując numery ze słuchu, niż pytając kogoś o coś. Miałem na VHS lekcje Piotra Jełowickiego czy na taśmach lekcje Valdiego Modera. Fajowe rzeczy!
Guitar Pro jest niedocenianym narzędziem w nauce instrumentu.
Zgadzam się. Aczkolwiek teraz bardzo popularne stają się całe płyty rozpisane przez profesjonalistów. Rozmawialiśmy o Jakubie Żyteckim – w jego sklepiku internetowym można kupić całe płyty w formie książki. On się pod tym podpisuje, więc wiesz, że jest to dobrze napisane. Są więc teraz takie możliwości, że pozostaje tylko usiąść i grać.
Czy przed próbą albo koncertem masz jakieś nawyki? Rozgrzewasz się? Rozgrywasz?
Rozgrzewka jest bardzo ważna. Nie tyle może dlatego, że bez niej połamiesz sobie na koncercie palce, bo raczej tak się nie stanie. Ale po prostu łatwiej się gra. Kiedy w domu chcę coś nagrać, też muszę się porządnie rozgrzać do momentu, aż palce zaczną odpowiednio latać po gryfie i można będzie coś z tego lepić. Jestem zwolennikiem rozgrzewki – tym bardziej, kiedy numery są nieco bardziej wymagające niż zwykłe granie akordami. Może gdybym grał w innym zespole, jakimś blackowym, gdzie są tylko rozlazłe akordy, to miałbym to gdzieś? Ale i tak zawsze staram się, żeby to, co ma być zagrane, było zagrane dobrze. A do tego rozgrzewka jest konieczna.
Alkohol pomaga w tym czy przeszkadza?
[śmiech] Myślę, że przeszkadza i to nawet bardzo, aczkolwiek czasami ciężko jest nie ugiąć się przed przyjaciółmi, którzy częstują, zagadują i robią dobrą imprezę. Ja mam tak, że wystarczy mi, że wypiję dwa piwa i już gra mi się o wiele gorzej. Po wódce to już w ogóle położę koncert (chyba że gram na basie…). Są jednak osoby, takie jak Wacek z Decapitated, które mogą zagrać wszystko, praktycznie leżąc. Ja chyba za mało ćwiczę [śmiech]