Jak na kapelę, która funkcjonuje z różnymi przygodami po drodze od 38 lat, Queensrÿche na nowym albumie „The Verdict” są zaskakująco żywotni. Nic dziwnego – przewodzący ekipie gitarzysta Michael Wilton lubi być na bieżąco. Nie buja w obłokach, a uważnie obserwuje zmieniającą się rzeczywistość muzyczną i wyciąga wnioski. Nam opowiedział także o tym, dlaczego „The Verdict” to dla niego płyta wyjątkowa i co sprawia, że granie w zespole jest cool.
„The Verdict” to udany album.
Dzięki. Włożyliśmy w niego dużo pracy, bardzo przywiązywaliśmy uwagę do najmniejszych detali, więc doceniamy, jeśli ludzie go naprawdę uważnie słuchają, nie prześlizgują się po nim.
Czyli jesteś dumny z tej płyty.
Tak, jestem bardzo dumy, bo ten album został poskładany w dużej mierze bardzo spontanicznie. Nie wszystkie utwory były napisane w fazie demo. Kiedy doszliśmy do etapu przedprodukcji z naszym producentem Zeussem nie mieliśmy ani jednej gotowej w 100% demówki. Przedprodukcja zamieniła się w pisanie. Napisaliśmy płytę na miejscu korzystając z pomysłów, które mieliśmy. Potem musieliśmy się go nauczyć, a następnie nagrać. Dla mnie to był specjalny proces, bo musieliśmy wytężyć naszą zbiorową kreatywność, ale także kreatywność każdej jednostki w zespole, wykorzystać talenty do cna. Każdy musiał wybrać te pomysły z głębi siebie i wierzyć w nie. Czasami ktoś nie chce podzielić się pomysłem, boi się, co powiedzą inni, sądzi, że to się nikomu nie spodoba. Trzeba te wątpliwości zablokować. Jeśli coś jest dobre, trzeba to zagrać, wyrzucić z siebie i pozwolić temu być, zejść temu pomysłowi z drogi. Na „The Verdict” jest sporo takich pomysłów, które powstały właśnie na poczekaniu i zostały dopracowane do momentu, aż wszyscy stwierdziliśmy „wow, to jest spoko!”. Zrobiliśmy tak praktycznie z każdą piosenką. Dla mnie to jest pewnego rodzaju zamknięcie koła, cofnięcie się w czasie o ponad 35 lat, kiedy mieliśmy po 18 lat i po prostu pisaliśmy muzykę, eksperymentowaliśmy i płynęliśmy z falą. Nie zastanawialiśmy się nad tym, czy warto, co ktoś pomyśli, po prostu robiliśmy swoje. I muszę ci powiedzieć – to bardzo przyjemne.

Czyli Queensrÿche nie pracuje zespołowo na co dzień. Każdy dłubie w swoim kąciku.
Pracowaliśmy tak w początkach. Teraz, dzięki technologii i DAW-om, które każdy może obsługiwać na swoim komputerze, większość demówek powstaje gdzieś w domach i zazwyczaj mamy wszystko gotowe przed wejściem do studia. Tym razem mieliśmy tylko skrawki i kawałki. Poskładaliśmy je do końca, ale kiedy zaczynaliśmy pracę nie wiedzieliśmy co z tego wyjdzie. Mieliśmy też sporo piosenek, które nie znalazły się na albumie, ale miały w sobie naprawdę dobre momenty, więc można je przerabiać. Ta odsłona Queensrÿche to zresztą coś, z czego jestem bardzo dumny. Trwa już sześć lat. Wszyscy w zespole są skoncentrowani na zespole, umotywowani i wszystko idzie dobrze.
Jakie momenty na „The Verdict” są czymś nowym dla Queensrÿche, czymś, czego fani zespołu jeszcze w jego wykonaniu nie słyszeli?
Och, jest na nim bardzo wiele zakrętów i zwrotów akcji. W samym pulsie albumu, w tym, jak on się toczy, dzieje się bardzo dużo. Wymyśliliśmy go jako płytę, która jest zamkniętą całością, której powinno się słuchać od początku do końca. Przywiązywaliśmy dużo uwagi do szczegółów i do tego, jak całość płynie. Rozważaliśmy różne opcje na to, jak zakończyć jedną piosenkę, jak rozpocząć kolejną, żeby to do siebie pasowało, jakie powinno być przejście między nimi. Na poprzednich albumach Queensrÿche mieliśmy rozbudowane intra. Tym razem stwierdziliśmy, że przecież żyjemy w społeczeństwie, gdzie koncentracja uwagi jest bardzo krótka – jeśli coś nie złapie w ciągu pierwszych pięciu sekund słuchacz klika „next”. Dlatego postanowiliśmy od razu przechodzić do rzeczy, napakować piosenki energią od pierwszych sekund. Myślę, że kiedy ludzie to odpalą, stwierdzą, że to jest fajne, energetyczne, pobudza.
Fakt, album jest bardzo bezpośredni.
Tak, włożyliśmy w niego dużo energii. Sporo tego przyszło tak naprawdę z tras. Często jeździmy w trasy, bo przecież cała branża muzyczna się zmieniła, nikt nie kupuje muzyki, więc trzeba nieustannie koncertować, żeby utrzymać to przy życiu. Widzimy więc jakie reakcje powodują jakie numery, co najlepiej sprawdza się na żywo. I chyba wszyscy mieliśmy to w głowie podczas pracy nad albumem, bo przecież wiedzieliśmy, że będziemy ten materiał grali na koncertach. Dlatego też zmieniło się trochę nasze nastawienie. W początkach istnienia zespołu chcieliśmy tworzyć muzykę, której ludzie będą słuchać na słuchawkach. To były dobre czasy. Ale teraz jest inaczej i dalej, każdego roku, się zmienia. Żeby przetrwać, zespoły muszą funkcjonować w inny sposób. Koncerty stały się dla nas bardzo dużą inspiracją przy tworzeniu nowej muzyki.

Wszystko się zmienia, panta rhei. To wymaga od zespołów stawiani sobie coraz to nowszych wyzwań. A to z kolei może być trudne dla takich kapel jak Queensrÿche, które funkcjonują od prawie czterdziestu lat.
Zgadza się. Ale mamy swoje nowe cele. Mamy też ludzi, którzy nas wspierają – choćby świetną wytwórnię. Sony i Century Media chcą, żebyśmy pisali kolejne albumy i mamy zamiar to robić. Teraz jednak będziemy w stanie przez jakiś czas promować koncertowo „The Verdict”. Ale jednym z naszych celów jest wypuszczenie nowego albumu szybciej. Chcemy też w dalszym ciągu wysoko cenić sobie trasy koncertowe i grać koncerty najczęściej jak to możliwe. Ostatnio podliczyłem, że w zeszłym roku wykonałem około 65 lotów. To sporo podróży.
Masz jakieś zniżki w liniach lotniczych?
Tak, dorobiłem się określonego statusu, więc mam z górki z takimi rzeczami jak bagaż i tak dalej. Wiesz, jestem zmuszony do nieustannego podróżowania. Wydaje mi się, że tak powinienem właśnie funkcjonować. Kiedyś miałeś kilka drukowanych magazynów, które mogły napisać o twoim zespole i koniec. Łatwo było to ogarnąć. Teraz masz dostęp do mediów z całego świata. Wszystko się rozpierzchło, więc zadbanie o to, o publikacje i relacje z mediami, jest niemałym wyzwaniem. Zespoły hard rockowe nie są już grane w stacjach radiowych – w Stanach zdarza mi się je usłyszeć w różnych dedykowanych stacjach, ale to tyle. Trzeba więc być pracowitym i zdyscyplinowanym, żeby nie wypaść z tego kołowrotka i orientować się we wszystkich mediach. Dla mnie to szaleństwo (śmiech). Cieszę się, że mamy ludzi, którzy się tym dla nas zajmują. Ja orientuję się w Twitterze, może trochę w Instagramie i to wszystko. Jak raz w tygodniu uda mi się tam zajrzeć, to jestem szczęśliwy.
Wyobrażam sobie, że jesteś zajętym gościem.
Tak. To, co robię, to bardzo fajne zajęcie, ale jednocześnie jest to też dużo roboty i pochłania dużo czasu. Trzeba być na bieżąco oraz zachować elastyczność. Nigdy nie sądziłem, że coś takiego jak streaming może się wydarzyć. I byłem w błędzie, bo bierze wszystko szturmem. Niestety to szkodzi wielu zespołom, bo nie ma już dochodu ze sprzedaży CD. Trzeba zatem cały czas koncertować albo znaleźć inną pracę. Nie jest łatwo być hard rockowym muzykiem w dzisiejszych czasach.

Zostawmy kwestie biznesowe, pogadajmy o progresywnym metalu. Muzyka Queensrÿche zawsze była opatrywana tą łatką. Obecnie jednak kiedy słyszę większość zespołów, które są identyfikowane z takim gatunkiem, nie znajduję w ich muzyce nic nowego, progresywnego, poszerzającego granice i horyzonty. To może być progresywne dla nich, bo jeszcze czegoś takiego nie grali, ale niekoniecznie dla słuchaczy, którzy te patenty mogli słyszeć choćby na płytach Queensrÿche dwadzieścia lat temu. Gdzie ten progres?
Popatrz – muzyka to przemysł określonych specjalizacji. Przynajmniej w Stanach prog jest trochę jak jazz – interesujący, ale bez wątpienia nie dla każdego. Ale wydaje mi się, że takie kapele, jak Queensrÿche, ale także Fates Warning czy Dream Theater, mają ledwie elementy progresji. Kiedy piszemy muzykę, chcemy, żeby była osobista, ale także interesująca. I to staranie się, żeby muzyka była interesująca sprawia, że lądujemy w folderze o nazwie „progresywny”. Myślę, że sztuka tworzenia z tym progresywnym sznytem polega na tym, żeby z tym nie przesadzać i nie podkreślać tego za wszelką cenę. My chcemy po prostu zrobić fajne piosenki i ukryć w nich te progowe elementy. One tam są, bo są fajne, przykuwają uwagę, ale nie są przejaskrawione. Nie robimy skomplikowanych rzeczy tylko po to, żeby były skomplikowane. Sztuczka polega na tym, jak te złożone rzeczy wpleść w piosenkę, żeby całość była ciekawa. Nad tym wiele młodych zespołów powinno popracować. Ja zresztą rozumiem te młode kapele – kiedy jesteś młody chcesz grać szybko, popisać się. Ale tylko te kapele, które nauczą się to sprawnie wplatać do swojej muzyki, odniosą sukces.
Czy zatem są jakieś ograniczenia dla Queensrÿche jeśli chodzi o muzyczne pomysły? Są rzeczy, które odrzucacie, bo są zbyt wolne, zbyt szybkie, zbyt melodyjne, zbyt proste lub zbyt złożone?
Wyciągamy pomysły i inspiracje zewsząd, więc chyba nie. Wciąż sprawia nam przyjemność wyjeżdżanie poza normy i robienie piosenek, które nie mieszczą się w standardach branży. Mamy własny arsenał wyjściowych riffów, przejść na perkusji, bitów. A potem – wydarzają się różne rzeczy i część z nich jesteśmy w stanie uchwycić. Tak wygląda nasz model.
Czasami ktoś nie chce podzielić się pomysłem, boi się, co powiedzą inni, sądzi, że to się nikomu nie spodoba. Trzeba te wątpliwości zablokować. Jeśli coś jest dobre, trzeba to zagrać, wyrzucić z siebie i pozwolić temu być, zejść temu pomysłowi z drogi.
Wróćmy na chwilę do przeszłości, do momentu, w którym zacząłeś grać na gitarze. Pamiętasz jacy muzycy, zespoły czy piosenki były twoimi inspiracjami, żeby zainteresować się instrumentem?
O tak. Miałem jakieś naście lat. Mój ojciec miał sporą kolekcję płyt, więc słuchałem bardzo dużo i bardzo różnej muzyki. Oczywiście lubiłem te popularne płyty artystów z lat 70-tych. Lubiłem Jimiego Hendrixa, ale także płyty Johna McLaughlina i Ala Di Meoli. Słuchałem też sporo Yes. Z wiekiem coraz bardziej wsiąkałem w te cięższe rzeczy. Imponowali mi Michael Schenker, Ritchie Blackmore. A potem w szkole średniej popularni stali się Van Halen, więc wszyscy chcieli być jak oni. Oczywiście uwielbiałem też Jimiego Page’a. Na tych gościach się wyrabiałem. Lubiłem też Pink Floyd, King Crimson… Chłonąłem dużo różnorodnej muzyki.
A teraz wciąż słyszysz wpływy tych artystów w swojej grze i w swojej muzyce?
Kurczę, to dziwne pytanie, bo ja w zasadzie nie wiem jak gram. Po prostu to robię. Nie analizuję tego, bo kiedy zaczynam, to się mylę. Myślę, że to tak, jakbyś te wszystkie elementy wrzucił do blendera i zmiksował. Zapewne to spora część mojej gry.
Czyli w grze kierujesz się instynktem.
Tak. Wiem, co robię, wiem, co zadziała w danym utworze. Nie chcę nadmiernie się nad tym zastanawiać. To nie moja robota.
To moja robota. Wspomniałeś wcześniej, że większość materiału na „The Verdict” powstała już w studio. Czy to był twój ulubiony moment z całego procesu tworzenia tej płyty?
Tak. Obserwowanie, jak wyłaniają się piosenki, było satysfakcjonujące. Dobrze było patrzeć, jak poszczególne pomysły kwitną i zamieniają się w świetne utwory. Taki proces sprawia, że bycie częścią zespołu jest przyjemnością. Wszyscy wibrują wspólnie na potrzeby piosenki, dodają swoje najlepsze pomysły. Ale cały proces był bardzo satysfakcjonujący. Podczas pracy w tym zawodzie zawsze jesteś na celowniku. Masz harmonogramy, terminy, wytwórnia chce płytę na wczoraj… To świetne uczucie, kiedy w tym maglu przychodzi taki szczególny moment kreatywności.
Myślę, że sztuka tworzenia z tym progresywnym sznytem polega na tym, żeby z tym nie przesadzać i nie podkreślać tego za wszelką cenę. My chcemy po prostu zrobić fajne piosenki i ukryć w nich te progowe elementy.
To wszystko brzmi stresująco.
I tak jest. I nie tylko to zresztą. Jesteśmy nieustannie w trasie, a kiedy nie jesteśmy, to gramy weekendowe koncerty. Nie mamy komfortu polegającego na tym, że wchodzimy na sześć tygodni do studia i sobie pracujemy, jak drzewiej bywało. Teraz wchodzimy na kilka dni, potem gramy koncerty, wracamy, znów trasa i znów studio. To też wymagające dla producenta, bo musi być elastyczny. Nie jesteśmy pod tym względem wyjątkowym zespołem. Zeuss miał w studio nas, a kiedy jechaliśmy w trasę pracował z Robem Zombie. Jest elastyczny. Potrafi przenosić się między jednym artystą a drugim. Tak już jest. Nastawiamy się na koncerty, potem wracamy do domu, przestawiamy się na studio. Sporo w tym rozpisek i harmonogramów, dużo terminów i dedlajnów.
Jakiego sprzętu używałeś w studio?
I ja, i Parker (Lundgren, drugi gitarzysta Queensrÿche – przyp. J.M.) nagraliśmy cały album przez Kempera. Używamy go też na koncertach. Sprofilowaliśmy nasze oryginalne wzmacniacze. Ja mam profil mojego Bognera Fish. Sprawdził się podczas nagrywania. Do czystych brzmień mieliśmy Rolanda JC-120, który jest standardowym wyborem Queensrÿche do cleanów. Partie akustyczne nagraliśmy na moim Taylorze 810 lub 710, nie pamiętam i na moich sprawdzonych starych akustykach ESP. Wszystkie elektryczne gitary jakich użyłem były marki ESP. Parker miał jakieś Gretsche i swojego Caparisona. Mam też reedycję Gibsona Les Paula z 1992, przydała się w niektórych partiach. Ma autentyczny humbucker z 1959. Bardzo płynnie brzmi. Było też parę pedałów: Tube Screamer, Dunlop Jimi Hendrix Wah, mój wysłużony MXR Van Halen flanger… W zasadzie to staram się używać efektów jak najczęściej, żeby nie trzeba było stosować pluginów, ale pluginy obecnie często brzmią bardzo dobrze. Mam jednak arsenał pedałów i staram się ich używać. Ale pewnie ludzi głównie zdziwi to, że jednak wszystko poszło przez Kempera.
Wiedziałem, że jesteś użytkownikiem Kempera.
Lubię go, bo jeżdżę z nim w trasy. Jestem do niego przyzwyczajony. Mogę wrzucić do niego mnóstwo różnych wzmacniaczy i wszystkie brzmią dobrze. Zeuss stwierdził: „okej, spróbujmy”. I zadziałało.
Czemu zamieniłeś na scenie tradycyjne wzmaki na profiler?
Jest łatwiej z nim podróżować. Poza tym jest konsekwentny, każdego wieczora brzmi tak samo. Przez to jest bardziej wydajny dla nagłośnieniowca i dla ciebie. W każdym klubie masz inne otoczenie, przez co dźwięk będzie inny. A tego nie chcesz, chcesz brzmieć po swojemu na każdym koncercie. Ta stabilność dźwięku jest więc świetna. Profiler analizuje i wzmacniacz, i kolumnę, i głośnik, i przestrzeń. Możesz wbić się bezpośrednio w konsoletę, na przody i w odsłuchy. Pierwszy raz Kempera pokazał mi Wolf Hoffmann z Accept. Miał skrzyneczkę, która wyglądała jak pudełko na lunch. Zapytałem co to jest, opowiedział mi. Skontaktował mnie z kimś z Kempera, zacząłem się temu przyglądać. Podczas trasy po Europie graliśmy też z kilkoma bardzo ciężkimi zespołami i zauważyłem, że wszystkie używały Kemperów. Chyba Dino Cazares z Fear Factory nie miał żadnej kolumny, żadnego wzmacniacza na scenie, jedynie Kempera. I działało.
Ale Fear Factory mają to swoje zimne, odhumanizowane, cyfrowe brzmienie. Im Kemper pasuje. A w sieci jest niekończąca dyskusja o tym, czy Kemper idealnie oddaje brzmienie wzmacniaczy lampowych, czy nie. Dostrzegasz różnice?
Wydaje mi się, że w odpowiednich warunkach do słuchania, na przykład w studio, słyszę tę różnicę. Może tam jest trochę mniej środków… Ale litości – kiedy zmiksujesz to z basem, perkusją i jeszcze jedną gitarą, nie da się odróżnić. Kiedy jest sam – może tak. Ale na scenie, w zespole, brzmi tak autentycznie, że to aż przerażające. Trzeba by to brzmienie oglądać pod mikroskopem. Odkąd wynaleziono profiler chyba nie ma niczego lepszego. To niezwykły kawał świetnej inżynierii.
Na albumie też wypada dobrze.
Owszem! Oczywiście Zeuss jest bardzo utalentowanym producentem, potrafi wykręcić super brzmienie gitar, wie co ma z tym zrobić, ale wie też, czego potrzebuje. I Kemper to dostarczył.
