Jeśli mam być szczery, to od kilu lat pleszewski Red Scalp jest dla mnie w absolutnej czołówce stoner rocka, zarówno pod względem nagrań studyjnych, koncertów, jak i niemożliwego do przecenienia zaangażowania w scenę. Dlatego też przebieram niecierpliwie nóżkami w oczekiwaniu na nowy album załogi, który pojawi się już jesienią. O jego powstawaniu i rzeczywistości w Red Scalp opowiedział Jędrek Wawrzyniak, gitarzysta i wokalista, z tajemniczych powodów posługujący się mianem Scaramanga.
Jędrek, czy ktoś kiedykolwiek komunikował się z wami używając pseudonimów, którymi podpisaliście się na płytach?
(śmiech) Zdarzyły się chyba ze dwie takie sytuacje. Jakiś czas temu graliśmy koncert w niemieckiej Jenie, to był sam koniec trasy. Gość, który organizował ten koncert, był zafascynowany tymi ksywami, witał nas używając ich i próbował nas po nich rozpoznawać, wypatrywał, czy mamy jakieś charakterystyczne cechy. To było zabawne. W innej sytuacji jakiś gość z Polski na koncercie zwracał się do nas po ksywach podczas rozmowy. To były dwie sytuacje w historii zespołu.

Zatem ksywy się nie sprawdziły.
Zrobiliśmy to trochę dla żartu. Historia tych ksyw jest dosyć przypadkowa. Kiedy nagrywaliśmy płytę „Rituals”, w nocy po pierwszej sesji w TV leciał film z Jamesem Bondem. Byliśmy pod wpływem różnych rzeczy i wymyśliliśmy sobie taki żart, że każdy będzie miał jakąś ksywę z Bonda. To tyle. Nic ciekawego, ale tak nam zostało.
Będziecie się tego trzymać na nowej płycie?
Myślę, że tak. Zawsze to jakiś bajer, owianie tajemnicą. Jeśli ktoś nas nie zna to może to dla niego być jakieś zaskoczenie.
A kiedy ukaże się ta nowa płyta? Bo jest już nagrana, prawda?
Album jest nagrany. Dopinamy ostatnie miksy. Myślę, że do końca tygodnia będziemy mieli akceptację wszystkich, że miksy się zgadzają. Pozostaje kwestia masteru i możemy działać z wydawaniem. Ale nie nastąpi to tak szybko, bo dopiero 31 października będziemy robili release party. Jeśli chodzi o sieć, to zapewne chwilę wcześniej pojawią się single i pewnie cała płyta.
Stworzenie trzeciej płyty było męczącym procesem?
To zawsze jest proces, w którym na początku idzie bardzo łatwo, potem trochę ciężej, a później jest w ogóle męczarnia. Na koniec jest zupełnie nowe spojrzenie, bo zawsze robimy sobie jakąś większą przerwę, żeby potem ze świeżym umysłem popatrzeć na kawałki, dopracować je albo zupełnie zmienić. Końcówka była znów bardzo dobra i poszło lekko. Ale muszę przyznać, że przy nagrywaniu tego albumu byliśmy najsłabiej przygotowani. Mieliśmy dość mało prób podczas przygotowań, co wynikało z naszych zobowiązań życiowych – praca, rodzina, dzieci. Niektóre kawałki powstawały zaraz po nagraniu poprzedniej płyty, więc część z nich była już ogrywana przez długi czas, ale niektóre są też bardzo świeże.
Czy ten brak przygotowania odbił się jakoś na efekcie końcowym?
Nie, myślę, że nie. Mieliśmy po prostu trochę większy stres, bo nie wszystkie partie były przygotowane tak dobrze, jak byśmy chcieli. Ale efekt końcowy jest w porządku, jesteśmy zadowoleni.
A tytuł? Jest już?
Są dwa i musimy rozstrzygnąć, który będzie ostatecznym. Jeden jest bardzo krótki, jeden długi.

Jak w stosunku do „Rituals” i „Lost Ghosts” będzie się prezentował nowy album? Jesteście dość charakterystyczni na naszej stonerowej scenie. Czy nowa płyta coś w waszym stylu zamiesza?
Ten album faktycznie odrobinę będzie się różnił jeśli chodzi o ogólny format. Zazwyczaj nasze płyty mocno się ze sobą łączyły. Tym razem mamy po prostu zbiór kilku kawałków, które klimatem i atmosferą różnią się od siebie. W trakcie powstawania albumu mieliśmy różne inspiracje i momenty w życiu, które na pewno wywarły na to jakiś wpływ. Nasz styl jest cały czas zachowany, ale rozwinęliśmy kilka pomysłów, które na „Lost Ghosts” były zalążkiem. Jest na przykład dużo saksofonu, który był wcześniej eksperymentem, bardzo zresztą udanym. Jest też kilka nowych patentów, nowych oczywiście dla nas, bo skądś podkradzionych. Będzie więc trochę inny klimat.
Ale Indianie w tematyce i stylu Red Scalp zostają?
Oczywiście.
Skąd oni się w ogóle wam wzięli? To dość egzotyczny temat w Polsce.
W Pleszewie ich nigdy nie spotkaliśmy (śmiech). Jako dzieciak oglądałem dużo westernów. Oczywiście nie mówię, że dzięki westernom staramy się wejść w świat Indian, to dużo bardziej skomplikowane, niż pokazywanie walki kowboja z Indianinem w starym filmie. Wtedy inaczej się o tym myślało. Indianin był w myśleniu wielu ludzi postacią nic nie wartą, człowiekiem dzikim, który nie ma nic do gadania, nie ma prawa do życia. To była młodzieńcza inspiracja. Ale sama kultura Indian była mi bliska. Oczywiście kiedy byliśmy starsi, zamiast bawić się w Indian, czytaliśmy książki o nich, o ich spiritualizmie, rytuałach. Wchodziliśmy głębiej w ich kulturę, a nie obraz wykreowany przez filmy czy bajki. To odbicie naszych dziecięcych pasji, ale w dorosłym, poważnym podejściu i z szacunkiem do tej kultury.
Kiedy byliśmy starsi, zamiast bawić się w Indian, czytaliśmy książki o nich, o ich spiritualizmie, rytuałach. Wchodziliśmy głębiej w ich kulturę, a nie obraz wykreowany przez filmy czy bajki. To odbicie naszych dziecięcych pasji, ale w dorosłym, poważnym podejściu i z szacunkiem do tej kultury.
Te zainteresowania były wspólne dla wszystkich członków zespołu?
Nie, to była propozycja kierunku, w którym chcemy iść. Stwierdziliśmy po prostu, że nikt tego nie robi, nikt o nich nie mówi. Pomyśleliśmy, że może to ważne, żeby przypomnieć o ich istnieniu. Ale to było później. Najpierw zaproponowałem nazwę Red Scalp i powiązałem to z Indianami. Wtedy oczywiście traktowaliśmy to bardziej na luzie i stwierdziliśmy, że to fajnie brzmi. Pewnie teraz już każdy z nas albo o tym myśli, albo przynajmniej ma to w podświadomości. Ja staram się cały czas włączać w muzykę ten aspekt, bo wszystkie teksty, które piszę, związane są z tamtym światem, i poruszać tematy ważne dla tej kultury, a nie proste klisze z filmów.
Czy odbija się to też na warstwie muzycznej? Te elementy kultury Indian Ameryki Północnej można przemycić do partii gitar, do bitu, klawiszy czy saksofonu? Czy gdyby obrać Red Scalp z tekstu i wokali, gdzie ten charakter się pojawia, te wpływy byłyby dalej wyczuwalne?
Myślę, że byłyby trudniejsze do wychwycenia, ale nadal takich elementów znalazłoby się sporo. Są choćby bębny, które chcemy upodobnić do rytualnych bębnów z różnych obrządków indiańskich. Oczywiście to przychodzi dość naturalnie, nie zrzynamy bezpośrednio, a raczej staramy się wytworzyć klimat w głowie. Czasami partie gitarowe też są trochę tym inspirowane – pojawiają się skrzekliwe solówki czy melodie inspirowane westernowymi klimatami. Staramy się nawiązywać do tego wszystkiego.
Wspomniałeś o szacunku dla tej kultury. Pamiętam historię z pióropuszem, który na początku zawsze w określonym momencie koncertu pojawiał się na scenie, a potem zniknął, bo zostaliście o to poproszeni.
Była to rozmowa z nativem ze Stanów, miał korzenie z jednego z plemion. Gość wydawał się autentyczny. Rozmowa była długa. Nic nam nie kazał. W koleżeńskiej rozmowie powiedział, dlaczego uważa, że to może być słabo odbierane przez niektórych. Z drugiej strony zauważył, że to też ma swoje plusy. Doszliśmy do wniosku, że może lepiej zrezygnować z tego pióropusza. On sam wspomniał, że nasza muzyka potrafi się w tym klimacie obronić. Stwierdziliśmy, że jeżeli ktoś z zewnątrz tak twierdzi, to my tym bardziej powinniśmy mieć takie nastawienie, więc nie potrzebujemy żadnych symboli, elementów, strojów, malowania twarzy, żeby śpiewać o tym z należytym szacunkiem.
Mieliście więcej odzewu związanych z Indianami?
Dosyć często się do nas odzywają. Zazwyczaj mówią, że podoba im się, że zgadzają się na to, aprobują, że jest okej. Czasami mówią, że na początku twierdzili, że nazwa jest śmieszna i kiczowata, a potem posłuchali muzyki i uznali, że jednak wszystko się zgadza. Odzew jest fajny. Zaczęło się też w końcu bardziej świadome podejście do muzyki. Robimy to nie dla jakichś korzyści, a faktycznie zależy nam na tym, żeby wszystko miało ręce i nogi i żeby rzeczywiście opowiadać o tej kulturze przez muzykę. Wiem, że może brzmi to jak usprawiedliwienie, ale bez tego nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Dlatego jesteśmy wdzięczni, że możemy o tej kulturze tworzyć.

Wypracowaliście sobie niezłą pozycję w tym dość bogatym polskim stonerowym światku. Ważnym elementem jest Red Smoke Festival, wasza własna impreza, która od paru lat jest obowiązkowym miejscem dla fanów takich klimatów.
Od początku mieliśmy podejście DIY. Chcieliśmy festiwalem nawiązać do legendarnych Desert Sessions. Oczywiście tego klimatu nie osiągniemy, ale chcieliśmy też pokazać, że czasami niesamowicie wypasiony wizualnie festiwal, któremu brakuje klimatu, wcale nie jest dobrą rzeczą. Uważam, że wiele rzeczy, które robimy sami, pokazuje, że nam po prostu na tym zależy. Bardzo prosto jest zorganizować dużą imprezę, gdzie się zleca wszystko zewnętrznym agencjom i przyjeżdża na gotowe. My wkładamy w imprezę siebie i jesteśmy jej nierozłączną częścią. Jeśli nas zabraknie, to festiwalu nie będzie.
A jak to DIY ma się do zespołu? Gdyby zadzwonił ktoś z wytwórni, to bralibyście uwagę jakiekolwiek oferty?
Nie potrafię odpowiedzieć, bo nie zastanawiamy się nad tym. Z poprzednią płytą zgłaszaliśmy się do wielu różnych, nie było żadnego odzewu, więc stwierdziliśmy, że skoro tak, to róbmy to sami, jak dotychczas, bo nie jest najgorzej. Jeśli się ktoś odezwie to będziemy myśleć, choć jesteśmy zwolennikami samodzielnego prowadzenia zespołu i trzymania ręki na pulsie. Mamy wtedy kontrolę nad wszystkim. Tym bardziej, że poza zespołem też jesteśmy zapracowani. Domyślam się, że wytwórnie i agencje bookingowe wymagają tego, że trzeba dużo grać. My nie zawsze jesteśmy w stanie i nie wiemy, czy miałoby to w ogóle sens. Ale jeśli się ktoś do nas zgłosi, to dam znać jak to wygląda (śmiech).
Koncerty Red Scalp będą teraz wydarzeniem ekskluzywnym?
Staramy się utrzymywać podobną ilość koncertów. Ale nigdy nie byliśmy zespołem, który gra w roku ileś tras. Staramy się wybierać na przykład jedną, tygodniową lub 10-dniową, czasami krótszą. Do tego kilka koncertów pojedynczych w niektórych miastach. Naszych występów nigdy nie było jakoś przesadnie dużo.
Nie kusi was, żeby wzorem kolegów z innych zespołów wyjechać bardziej za granicę? Ostatnio bywacie tam coraz częściej.
Parę miesięcy temu mieliśmy trasę, która przebiegała w większości przez północne Niemcy, zahaczyliśmy też o Kopenhagę. To była świetna sprawa. Na pewno jesteśmy za tym, żeby grać jak najwięcej za granicą, bo to jest przygoda i mamy dobre przyjęcie. Ale to też kwestia dogadania się, ustalenia terminów. Wolimy zrobić jedną porządną trasę z pewniakami, niż błądzić. Wiem, że tak się nie powinno robić, że zespół powinien grać ile się da, żeby się piąć do góry, ale po prostu nie możemy tak. Nie porzucimy rodzin, nie porzucimy pracy. Z samego zespołu wyżyć nie jest łatwo, albo jest to też dla wielu niemożliwe. Musiałbym być cały czas w trasie, żeby z tego żyć, a to jest niewykonalne.
Wróćmy do nowego albumu. Znów nagrywaliście go pod okiem Haldora Grunberga?
Oczywiście. To jest związek jak ślub niemalże. Ciężko się potem rozstać, będzie potem problem z rozwodami, z podziałem majątku, mało kto chce się w to bawić (śmiech). Na poważnie, to z Haldorem się świetnie dogadujemy, podobnie zresztą z Kubą Radomskim z Daydreem Audio, bo zawsze nagrywają nas we dwóch. Nie wiem, jakby to wyglądało bez tych dwóch gości. Tak się przyzwyczailiśmy, że chyba nie potrafilibyśmy inaczej. Druga sprawa, to że z nimi się czujemy na luzie, jak z dobrymi kumplami, bo tak chyba jest, mam nadzieję, również z ich strony. Jeśli wszyscy są wyluzowani, to plusuje przy nagrywaniu materiału. A oni zawsze mają także jakieś celne spostrzeżenia, wskazują, które rzeczy zmienić, bo są niefajne.
Całość sesji odbyła się u Haldora?
Nie, w Monochrom Studio, już po raz drugi. To piękne miejsce dla oczyszczenia umysłu, inspiracji. Cisza i spokój.
Lokalizacja tego studia pasuje do Red Scalp.
Tak. To przypadek. A może dlatego właśnie się tak złożyło? Ale Monochrom oprócz klimatu ma też niesamowity sprzęt, a nie oszukujmy się, to rzecz najważniejsza. Podążaliśmy więc za jakością.
Nagrywaliście na setkę?
Tak, nagrywamy tylko w ten sposób. Oczywiście były jakieś dodatkowe nagrywki, duble, dodatkowe wokale, ale ogólnie jedziemy na setkę. Staramy się brzmieć koncertowo, bo koncerty są dla nas najważniejsze. Chcemy zawsze brzmieć jak na koncertach, więc setka to dla nas jedyne rozwiązanie.
Co trzeba potrafić zrobić z instrumentem, żeby odnaleźć się w stonerowych klimatach? Czego trzeba być świadomym?
Trzeba być przede wszystkim świadomym muzyki, tego, co się gra. Nie chodzi tu o posiadanie jakichś konkretnych wielkich umiejętności.
Najczęściej nie jest to skomplikowana technicznie muzyka.
Nie jest, ale może być. Elder to odrobinę inne klimaty, ale jednak bliskie. Technicznie jest to zespół nieskazitelny, a jego muzyka skomplikowana. Wielu partii nawet nie ruszam, bo nie jestem w stanie ich zagrać. Ale wszystko zależy oczywiście od podejścia. Technikę zawsze można pokazać, ale nie trzeba. I to jest świetne, że feeling i czucie wszystkiego naokoło podczas grania jest ważniejsze niż popisy.
Jak to się stało, że zacząłeś grać taką muzykę? Grałeś gdzieś wcześniej?
Miałem wiele nikomu nieznanych pleszewskich projektów. Była tam tak zwana „nowa fala pleszewskiego metalu” (śmiech). Mieliśmy w Pleszewie naprawdę sporą scenę metalową i punkową. Wspierał nas Dom Kultury. Ja kiedyś grałem thrash metal, więc z czasem mocno się pozmieniało. Każdy kiedyś słuchał trochę Metalliki czy Slayera, ale w którymś momencie mi przeszło i zaliczyłem duży powrót do korzeni stonerowych, doomowych, hard rockowych. Powróciłem do Black Sabbath czy Budgie, który jest zespołem, który ukształtował mnie muzycznie najbardziej. Przewijały się też inne klasyki, jak Deep Purple, Pink Floyd i tak dalej. Mieszanka tych wszystkich zespołów zaczęła mi odpowiadać. W międzyczasie słuchałem wszystkich stonerów, które się powoli wybijały. Te piętnaście lat temu dostępność muzyki nie była oczywista, bo trzeba było jej szukać. Krok po kroku znajdowało się coraz ciekawsze składy i jakoś to poszło.
Każdy kiedyś słuchał trochę Metalliki czy Slayera, ale w którymś momencie mi przeszło i zaliczyłem duży powrót do korzeni stonerowych, doomowych, hard rockowych. Powróciłem do Black Sabbath czy Budgie, który jest zespołem, który ukształtował mnie muzycznie najbardziej.
Co przyniesie Red Scalp najbliższa przyszłość, rzecz jasna poza premierą albumu?
Zaraz po wydaniu albumu chcemy zagrać kilka koncertów w większych miastach w Polsce, ale to wszystko jest w trakcie planowania. Chcemy zrobić sobie dobry start z nową płytą, pokazać ją wszystkim, zagrać w całości. Myślimy od dawna o klipie. Było wiele pomysłów, ale umarły, bo nie mieliśmy na to czasu. Chcemy tym razem poważniej podejść do tematu klipu, może nagrania koncertowego, żeby rozwinąć się też w tej kwestii. Myślę, że będziemy po prostu dalej grać, może uda się trochę więcej, może trafimy w nowe ciekawe miejsca. Ostatnio mieliśmy świetny koncert w Niemczech na Krach am Bach Festival. Dostaliśmy po nim sporo ofert. Myślę, że coś uda się na tym zdziałać i może w przyszłym roku będzie o nas trochę głośniej.
Nie planujecie wzorem Diuny wystąpić na przykład na Męskim Graniu?
Raczej nie (śmiech). Diuna to jest tak niesamowity zespół, że nieważne gdzie by zagrali, to i tak wyjdzie coś świetnego. Goście są absolutnie nieprzewidywalni. Ale my tacy nie jesteśmy. Nie wiem, czy podeszlibyśmy do tego z takim dystansem. Raczej unikamy mocno komercyjnych imprez. Staramy się powoli budować scenę, jak budowaliśmy festiwal – krok po kroku.
Jakie są twoje ulubione instrumenty?
Mam Epiphone SG z trzema pickupami. To była reedycja Les Paul Custom, powstała zanim jeszcze wymyślono nazwę SG. Bardzo fajne wiosło, nie spodziewałem się, że będzie tak gadało. Kupiłem tę gitarę tak naprawdę na handel, bo miałem wtedy Gibsona Explorera, ale okazało się, że trafiłem na świetny egzemplarz. Ten Epiphone zjadał Gibsona na śniadanie. Służy mi dumnie od trzech lat. To moja podstawowa gitara, cudownie leży w ręku, wszystko się w niej zgadza. Pierwszą gitarą, na którą sam zarobiłem, jest japoński Fender Stratocaster z 1994 roku. Na nim powstaje większość pomysłów, na nim grałem we wszystkich dotychczasowych zespołach. Ta gitara zawsze mi towarzyszy. Od kilku lat gram na wzmaku Sound City 200 Plus – straszna 200-watowa krowa, niesamowicie głośna. Dopalam to zwykłym OCD. O dziwo nie używam żadnych fuzzów. Udało mi się tak dopasować brzmienie pickupów z efektami, że brzmi to podobnie i nie potrzebuję aktualnie żadnego fuzza. Jeśli chodzi o kolumny, to chciałbym mieć także Sound City, do pary. Niestety te paczki są tak rzadkie, że nie wiem, czy kiedykolwiek na nią trafię. Ostatnio miałem okazję grać na niej w Berlinie na jednym koncercie. Okazało się, że na sprzedaż nie ma szans, gość wiedział co ma. Aktualnie gram na Orange zrobionym w Wielkiej Brytanii, ale szukam czegoś nowego. Pieca nie zamierzam zmieniać, bo Sound City pięknie mi gada.