
Pierwsze moje skojarzenie z zespołem Stereophonics to niezaliczony egzamin na prawo jazdy. Nucąc pod nosem „Have A Nice Day”, jeden z hitów grupy torpedujący stacje radiowe na początku stulecia, założyłem sobie, że nawet jeżeli nie uda mi się zaparkować pomiędzy dwiema czerwonymi chorągiewkami, to nie będę się tym przejmował. Kto pamięta album „Just Enough Education to Perform”, wie, że zaliczenie egzaminu nie było wtedy łatwe. Dopiero później dowiedziałem się, że w piosence chodzi o coś innego – Kelly Jones, wokalista, gitarzysta i autor większości tekstów zespołu, opowiada w niej o przejażdżce taksówką po San Francisco w towarzystwie kierowcy narzekającego na kondycję ówczesnej muzyki rockowej. Jakieś dwieście pięćdziesiąt tysięcy kilometrów później (tak, w końcu zdałem!), kilka dni przed premierą najnowszego, dziesiątego już albumu grupy, Richard Jones, basista zespołu Stereophonics, znalazł chwilę na krótką pogawędkę. Nie mogłem zacząć inaczej, niż opowiadając mu tę historię i zadając na początek pytanie z nutką motoryzacji w tle.
Michał Szubert: Czy sprawdzaliście miks płyty „Scream Above the Sounds” w samochodzie?
Richard Jones: Tak, to jeden ze sposobów, w jaki sprawdzamy miksy. Najpierw słuchamy w studiu, a potem robimy test w samochodzie. Jeżeli wszyscy są zadowoleni, to wiemy, że miks jest gotowy [śmiech].
W jaki sposób pracowaliście tym razem?
Ostatnie trzy albumy nagrywaliśmy inaczej niż wcześniejsze płyty, ponieważ od kilku lat mamy swoje studio w zachodniej części Londynu. Kiedy spotkaliśmy się tam po raz pierwszy, każdy od razu przyniósł wiele nowych pomysłów, bo byliśmy mocno podekscytowani tym, że nie musimy już patrzeć na zegarek. Nie mieliśmy też wtedy kontraktu, więc po prostu zdecydowaliśmy, żeby pisać dalej i po sześciu miesiącach mieliśmy materiał na prawie trzy płyty. Z tego zestawu wybraliśmy kilkanaście piosenek tworzących jedną całość i wydaliśmy „Graffiti on The Train”. Kolejne utwory trafiły na „Keep The Village Alive”, a dwie piosenki z tych sesji pojawiły się na najnowszym albumie. Z końcem 2016 roku mieliśmy sześć lub siedem gotowych piosenek, a potem napisaliśmy jeszcze trzy lub cztery i skończyliśmy płytę w wakacje. Potem czekaliśmy już tylko na jej wydanie.

Jakie to uczucie, kiedy album jest już gotowy, ale trzeba jeszcze poczekać na jego premierę?
Kończąc płytę, jesteś podekscytowany i chciałbyś, żeby wszyscy mogli już posłuchać nowego materiału, ale musisz jeszcze trochę poczekać. Oczywiście wcześniej puszczamy nagrania rodzinie i przyjaciołom, ale kiedy wiesz, że nic już nie poprawisz, to samo czekanie może być lekko stresujące. Wytwórnie mają swój kalendarz wydawniczy oraz planują promocję płyty, więc musisz im po prostu zaufać.
Czym się wtedy zajmujecie?
Przynajmniej raz w tygodniu gramy próbę, niezależnie od tego, czy mamy już zaplanowane koncerty. Spotykamy się, bo chcemy być pewni, że wszyscy jesteśmy myślami „tu i teraz” oraz chcemy być w formie, kiedy przyjdzie czas na granie. Mamy też czas na zrobienie teledysków.
Miło słyszeć, zwłaszcza wszystkim, którzy grają w zespołach i regularnie spotykają się na próbach, żeby wspólnie pograć i spędzić czas.
Dokładnie. Pracujemy razem i gramy razem, bo jako zespół tworzymy jedną całość. Przyzwyczajamy się do tego, jak każdy z nas gra na swoim instrumencie, dzięki czemu wszystko staje się bardziej spójne podczas przygotowań do trasy koncertowej.
Jak wygląda proces twórczy?
Wszystko zależy od kawałka. Jeżeli piosenka powstaje w studiu, to każdy dodaje swoją partię i mamy gotowy kawałek. Jeżeli Kelly tworzy w domu, grając na pianinie, to często ma już w głowie gotowy pomysł na formę utworu. Wtedy on i producent Jim Lowe pracują nad tym w studiu, a potem każdy z nas dogrywa swoje partie.
„Caught by the Wind” przynosi wiarę i nadzieję na lepsze jutro – ostatnio mamy deficyt na pozytywne piosenki.
Ten utwór powstał dwa lata temu i faktycznie niesie ze sobą pozytywne przesłanie. Jeżeli chodzi o tekst, to Kelly chciał napisać o tym, że pomimo wielu negatywnych rzeczy, które aktualnie się dzieją – kłopoty Bliskiego Wschodu, wewnętrzne napięcia w krajach Europy czy problemy imigracyjne – trzeba zwracać uwagę na te wszystkie małe rzeczy, które powodują, że czujesz się dobrze. Trzeba je doceniać i celebrować. Chodzi o próbę ujrzenia światła na końcu tunelu, pomimo całej ciemności, która nas otacza.
Mam wrażenie, że każdy tekst na waszej najnowszej płycie opowiada jakąś historię.
Tak, Kelly nie lubi pisać tekstów składających się z niepowiązanych ze sobą fragmentów, lubi opowieści. Podobnie jest w „All in One Night”, gdzie opowiada o tym, jak życie ludzi może zmienić się w ciągu dwudziestu czterech godzin. Ciekawy jest układ tego tekstu, ponieważ każde wydarzenie związane jest z określoną godziną – pierwsza w nocy, druga, itd. On pisze w taki narracyjny sposób, odkąd dołączyłem do zespołu na początku lat dziewięćdziesiątych [śmiech].
Właśnie, a jak powstał „All in One Night?”
To był jeden z pierwszych kawałków, po stworzeniu którego zaczęliśmy myśleć o nowym albumie. Można powiedzieć, że wyznaczył ścieżkę, którą chcieliśmy podążyć. Jest w nim sporo elektroniki, pojawia się tylko jedna gitara, nie ma akustycznej perkusji, a ja chcąc zachować podstawowy rytm, wykorzystałem subbasowe dźwięki. Zależało nam na tym, żeby zahipnotyzować słuchacza. Muzyka miała tu pełnić rolę wehikułu dla opowiadanej historii.
Czy rozmawiacie o tekstach piosenek?
Nie, raczej nie rozmawiamy o tym. Tworząc zespół, rozdzieliliśmy obowiązki i nie wchodzimy sobie w drogę. Kelly jest wokalistą, więc pisze teksty i melodie, podobnie jak perkusista odpowiada za beaty, a ja za gitarę basową. Oczywiście to trochę ewoluowało przez lata, ale tak to mniej więcej u nas wygląda.
„Geronimo” to dobry przykład piosenki opartej na pulsie sekcji rytmicznej. Jakie granie sprawia ci najwięcej frajdy?
Lubię wyzwania. Sprawia mi frajdę tworzenie delikatnej partii basu do spokojniejszego numeru, ale oczywiście lubię też bardziej rockandrollowe granie. Motywuje mnie fakt, że muszę dodać coś swojego, żeby dopełnić utwór. Z nami jest właśnie tak, że to piosenki dyktują, co jest w danym momencie potrzebne. Wszyscy potrafimy całkiem nieźle grać na swoich instrumentach, ale to piosenka jest najważniejsza.
„Scream Above The Sounds”, podobnie jak wasze wcześniejsze płyty, nie nudzi słuchacza, bo oprócz charakterystycznych dla was motywów pojawiają się również nowe brzmienia – musicie chyba słuchać różnorodnej muzyki?
Tak, jesteśmy wielkimi fanami muzyki i słuchamy różnych rzeczy. W sumie mamy tak, odkąd byliśmy młodzi i wgryzaliśmy się w muzyczne kolekcje starszego rodzeństwa czy wymienialiśmy płytami między sobą. Tak jak wspomniałem, lubimy też wyzwania i od zawsze chcieliśmy być zespołem grającym różnorodną muzykę, nie tylko rock’n’roll. Słuchamy muzyki popowej, ja uwielbiam Beastie Boys, lubię też rock i punk. Z kolei Kelly słucha country oraz soul (basista wymienia tu piosenkarza i kompozytora Sama Cooke’a, uznanego za jednego z twórców gatunku soul – przyp. red), zwracając jednocześnie uwagę na historie opowiadane w tej muzyce. Słuchamy tego wszystkiego i chcemy pokazywać słuchaczom różne elementy naszego zespołu.
Dorastałeś w małej walijskiej miejscowości Cwmaman (spróbujcie to wymówić) – czy było tam wielu basistów?
Nie za bardzo. Większość dzieciaków chciała zostać gitarzystami lub perkusistami. Ze mną było inaczej, bo gdy byłem nastolatkiem, pierwszym instrumentem, jaki kupiłem, była gitara basowa. Podobał mi się ten dół, który bas może dodać do muzyki. Pomyślałem, że jeżeli nie ma zbyt wielu basistów w okolicy, to po opanowaniu gry nie powinienem mieć problemu ze znalezieniem swojego miejsca w zespole. Niektórzy zaczynają od gitary, a potem zamieniają ją na bas, ale ja – tak jak wspomniałem – zacząłem od razu od basu. Mając trzynaście lat, zaoszczędziłem trochę pieniędzy zarobionych na rozwożeniu mleka i kupiłem mój pierwszy bas. Mój brat pomógł mi w zakupie wzmacniacza i w wieku szesnastu czy siedemnastu lat dołączyłem do Kelly’ego i Stuarta [Stuart Cable – przyp. red.].
Grasz też na pianinie?
Próbuję, ale na razie jestem w tym mocno ograniczony. W miarę możliwości chciałbym się nad tym bardziej skoncentrować.
Czy gra na innych instrumentach poszerza horyzonty?
Definitywnie. Jak tylko jesteśmy w studiu, to próbuję pograć na banjo, ukulele czy harmonijce. To pomaga otworzyć się na inne dźwięki, melodie czy nawet skale. Potem, jak grasz na swoim instrumencie, otwierają Ci się oczy na różne możliwości.
„Spacer Farmera” to codzienność wielu muzyków – czy pamiętasz ostatni raz, kiedy musiałeś nosić swój wzmacniacz?
Tak, pamiętam. W lipcu graliśmy akustyczny koncert poświęcony jednemu rugbiście. Ekipa techniczna była niewielka, więc zatargałem swój wzmacniacz na scenę i sam go podłączyłem. Wciąż pamiętam, jak to się robi [śmiech].
Rozmawiał Michał Szubert