Jeśli ktoś nie wierzył, że w świecie nie ma nic stałego, to ostatnie lata w historii największych zespołów heavymetalowych powinny mu to udowodnić. Judas Priest jednak, w odróżnieniu od choćby Black Sabbath, w dalszym ciągu są gotowi do walki. Zespół ma teraz nowe zasilanie – gitarzysta Richie Faulkner przed kilkoma laty tchnął w metalową maszynę nowego ducha, a teraz – po odsunięciu się legendarnego Glenna Tiptona od koncertowania – spada na niego jeszcze większa odpowiedzialność. „Firepower”, nowy album Brytyjczyków, pokazuje jednak, że Priest i Faulkner są na to gotowi jak nigdy. Albo jak zawsze.

„Firepower” to twój drugi album w barwach Judas Priest. Mam wrażenie, że tym razem miałeś większy wpływ na cały proces twórczy niż w przypadku „Redeemer of Souls”.
Na pewno miałem dużo pomysłów. Może byłem na tym bardziej skupiony? Choć nie, skupienie to złe słowo… W zasadzie przy „Redeemer of Souls” byłem szczęśliwy, że w ogóle biorę w tym udział. Cieszyłem się, że biorę udział w tym tworzeniu razem z Glennem Tiptonem i Robem Halfordem. Tym razem, za drugim podejściem, byłem już w stanie przemówić sobie do rozsądku: przestań się podniecać, przestań zachowywać jak fanboy, zacznij pracować. Sam to na siebie rzuciłem, nikt z zewnątrz nie naciskał. Zacząłem szukać wyzwań – co z gitarowego punktu widzenia mogę zrobić, żeby sobie utrudnić, jak mogę jeszcze zaadaptować swoją grę do stylu Priest, jak mogę zrobić krok naprzód, w jaki inny sposób podejść do różnych rzeczy. To wszystko przysłużyło się procesowi twórczemu. Dzięki temu przyniosłem mnóstwo pomysłów. Zawsze piszę gdzie tylko się da – w domu, na trasie, gdziekolwiek jestem – więc miałem dużo riffów, melodii, refrenów, które trzeba było po prostu opracować. Dla mnie zdecydowanie był to bardzo kreatywny czas.
Jesteś w stanie powiedzieć, jakie elementy na „Firepower” pochodzą od ciebie? Co od siebie dodałeś do tej płyty?
To nie działa tak. Judas Priest to specyficzny zespół i nie da się tej muzyki rozebrać na części pierwsze i powiedzieć: to jest moje, to Glenna… Owszem, zaczyna się od kogoś. Ja przynoszę jakiś riff, Glenn przynosi… Na przykład miał ten riff, od którego startuje numer „Never the Heroes”. Zrobił syntezatorowe intro, a potem wjeżdżał z motywem na gitarze. Ja z kolei miałem pomysł na refren. Pracowaliśmy nad całością razem. Każdy z nas więc coś konkretnego przyniósł, ale potem dopracowywaliśmy i uzupełnialiśmy o detale wspólnie. Glenn brał jakiś mój riff – nazwijmy go moim na potrzeby tej rozmowy – zaczynał go grać, coś z nim kombinował, zwalniał, przyspieszał i tak stwarzał nowy, nasz wspólny. I tak to właśnie działa w Judas Priest. Jest tam świetne kreatywne środowisko, w którym ja, Glenn i Rob jesteśmy otwarci na różne pomysły, dorzucamy różne sugestie. Tak właśnie chyba powinno wyglądać wspólne tworzenie, jeśli ma być skuteczne. Jeśli ja mam jakiś pomysł i Glenn również, to połączenie tego da lepsze rezultaty niż to, co każdy z nas byłby w stanie zrobić osobno. To jakby dwa plus dwa równało się pięć. Sumaryczny efekt jest większy niż tylko wartość składowych. Na „Firepower” słychać, jak to działa.

Interesuje mnie twój wkład w album, bo Rob Halford bardzo chwalił cię za pracę nad płytą.
Faktycznie położyłem na stole wiele pomysłów na melodie, fragmenty, zwrotki i refreny, ale opracowywaliśmy je potem wspólnie. Wszystkie pomysły po prostu leżały w wiaderku, ale mieszaliśmy w nim jako trzyosobowa jednostka. Dzięki temu mogliśmy je jeszcze ulepszyć.
Muszę przyznać, że po pierwszych przesłuchaniach „Firepower” album kojarzył mi się z moją ulubioną płytą Priest – „Painkiller”. Czytałem, że podczas pracy nad nowym albumem cały zespół ogrywał materiał razem w studiu po raz pierwszy właśnie od czasu „Painkiller”. Dla ciebie taka forma pracy z Priest była pewnie nowym doświadczeniem?
Zgadza się. W jednym z wywiadów Scott Travis rzucił, że ostatnio tak pracował właśnie przy „Painkiller”. To było prawie trzydzieści lat temu. Dla mnie było to więc faktycznie nowe, ale okazało się, że to zadziałało. Kiedy w jednym pomieszczeniu grasz ze Scottem Travisem, Ianem Hillem, Glennem Tiptonem, Robem Halfordem, są tam też producenci, po prostu karmisz się energią, jaka się wytwarza. Mieliśmy już wtedy niemal skończone piosenki, mieliśmy nagrane dema, każdy się ich wyuczył. Kiedy zagraliśmy to wszystko razem, mogliśmy po prostu je jeszcze poprawić. Dopiero wtedy mogliśmy w pełni poczuć, że gdzieś jeszcze brakuje jakiejś partii, jakiegoś elementu, albo że gdzieś jest czegoś za dużo i trzeba uciąć. Grając z innymi muzykami, uzyskujesz naturalną dynamikę, która uwypukla ci pewne rzeczy. A w Judas Priest akurat świetnych muzyków nie brakuje… Masz na przykład takiego Iana Hilla, a ten kładzie cały czas potężne, klasyczne linie basu. To od razu cię inspiruje do próbowania innych rzeczy. Kiedy masz w pokoju tę magię i jesteś w stanie ją złapać, utrzymać się na tej fali, to staje się bardzo ważnym elementem nie tylko tworzenia muzyki, ale też jej nagrywania.
Wchodząc do studia, mieliście już całą muzykę gotową? Nic nie powstało na żywo, podczas jamowania?
Jak mówiłem, mieliśmy już demówki, które w studiu po prostu doskonaliliśmy. Było tego jakieś dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć piosenek. Niektóre zostały dokończone, niektóre nie, z innymi stanęliśmy na przykład w trzech czwartych. Czasami po prostu trzeba przestać nad czymś pracować i z tego zrezygnować. Innym razem zmieniasz coś i choć wcale nie sprawiasz, że jest lepsze, to jakoś pcha cię to do przodu. Koniec końców zostaliśmy z czternastoma piosenkami. Nie nagraliśmy wszystkich tych, które mieliśmy na demówkach. Ta czternastka jest dobrym wyborem, ale ten materiał, który został w naszej zespołowej krypcie może się przydać w przyszłości. Na teraz wyszło dobrze. Celowaliśmy w dziesięciopiosenkowy album, więc powoli zabieraliśmy się do odrzucenia jeszcze czterech numerów, ale Rob zadzwonił do mnie i powiedział: „Falcon (tak mnie nazywa), nie możemy sobie odpalić po prostu, ot tak, czterech numerów. Musimy zmieścić wszystkie”. I tak naprawdę wszyscy czuliśmy, że to jest to, co trzeba zrobić. Każda z nich ma swój styl, swój charakter, więc powinniśmy nagrać je wszystkie. I tak zrobiliśmy.

Kiedy Judas Priest wchodzą do studia, mogą pewnie spróbować absolutnie każdego sprzętu, jaki kiedykolwiek został wyprodukowany. Jaki był zatem twój sprzęt podczas sesji nagraniowej?
Masz rację, mamy to szczęście, że możemy sobie sprowadzić i wypróbować każdą zabawkę, jaką sobie wymyślimy. Ale ja używałem starych Marshalli JCM800 i JVM, do tego starego Rolanda JC-120. Na Rolandzie nagrywałem czyste brzmienia, do rytmicznych gitar był głównie JCM800. Więc widzisz, że pomimo tego, że miałem dostęp do każdego sprzętu na świecie, używałem po prostu wyposażenia, które wprowadzało mnie w konkretny stan ducha. Nie używałem go dlatego, że było nowe, najbardziej wysublimowane technicznie. Zdecydowałem się na to, bo po prostu czułem się z tym dobrze, wszystko mi pasowało, w dźwięku było wszystko, co lubię i czego chcę doświadczać. Ten Marshall JCM800 to klasyk! Nie chodzi przecież o to, żeby mieć zabawki ściągnięte bezpośrednio z taśmy produkcyjnej, a o to, żeby korzystać z takiego sprzętu, który pozwoli ci w najlepszy sposób zakomunikować pomysły, które zgromadził zespół.
Co z gitarami? Nagrywałeś na swoim customie?
Do ścieżek gitary rytmicznej na „Firepower” używałem dwóch różnych instrumentów. Jeden z nich to moja sygnatura Flying-V od Epiphone, drugi zaś to Les Paul Custom z 1976, którego używam od lat. Moja sygnatura ma przystawki EMG 57/66, stary Les Paul zaś EMG 81/85. Czyste gitary grane przez JC 120 szły z telecastera. Dało to taki fajny, okrągły, śpiewny dźwięk. Próbowaliśmy stratów, Gibsonów, ale nic nie pobiło Fendera Telecastera, który zakupiłem kiedyś w Amsterdamie. Wtedy myślałem, że to przeciętna gitara, nic specjalnego. Kupiłem ją, wrzuciłem do busa, grałem w trakcie podróży. Ale okazało się, że puszczona przez Rolanda ma najlepsze cleany ze wszystkich gitar.
Wspomniałem już, że „Firepower” kojarzy mi się z „Painkiller”. To między innymi dlatego, że brzmienie jest bardzo ostre, podobnie jak riffy. Wszystko jest eksplozywne i bombastyczne. Taki był wasz zamysł od samego początku?
Po prostu chcieliśmy zrobić heavymetalową, ciężką płytę Priest. Prawdę mówiąc, nigdy na początku nie wiesz, co z tego wyjdzie. Startujesz z jakimiś pomysłami, zamieniasz je w piosenki, potem opracowujesz brzmienie bębnów, gitar… Nigdy nie wiesz, jak to wszystko się poskłada w całość. Ale wiedzieliśmy, że chcemy zrobić ciężką, wściekłą, intensywną płytę Priest, pełną energii. I myślę, że osiągnęliśmy cel. Jest pewna interesująca rzecz á propos Judas Priest, która ciągnie się przez całą historię tego zespołu, już prawie pięćdziesiąt lat. W każdej pozycji w katalogu Priest znajdziesz momenty takiego ognistego, ostrego, intensywnego brzmienia. To jest na „British Steel”, jest na „Screaming for Vengeance” z 1982, na „Painkiller”… Te albumy brzmią zupełnie różnie, ale intensywność, coś, co wszyscy jako fani czujemy, jest na nich. Na „Firepower” też to jest. Album brzmi inaczej niż „Painkiller”, ale to ta sama intensywność, ten sam atak, on tam jest. Pewnie gdyby płyta brzmiała dokładnie tak jak „Painkiller” to by nie zadziałało, ale mamy inną erę, a nam udało się nadać „Firepower” własny charakter. Tak czy inaczej, myślę, że masz rację. Na tej płycie jest ten charakterystyczny priestowski czynnik, ta ostrość, zaciekłość, którą wszyscy w muzyce Priest uwielbiamy.
Nie mogę cię nie zapytać o Glenna Tiptona i jego decyzję o zaprzestaniu występów z zespołem. To był duży szok dla fanów Priest, choć oczywiście biorąc pod uwagę specyfikę choroby, z jaką zmaga się Glenn, decyzja była zrozumiała. Czy dla was była jednak ona także niespodzianką, czy spodziewaliście się tego? W końcu jesteście w ciągłym kontakcie i mieliście świadomość tego, co dzieje się z Glennem.
Glenn walczy z chorobą Parkinsona od dobrych kilku lat. Wszyscy w zespole doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Glenn starał się, by to była wyłącznie jego prywatna sprawa i tak powinno być, jeśli tak sobie życzy. Trzeba jednak powiedzieć, że walczył do ostatnich chwil. Przecież tworzył z nami, nagrywał, grał próby. Koniec końców decyzja, jaką podjął, mogła należeć wyłącznie do niego. Nikt inny nie mógł mieć na nią wpływu. Wspieraliśmy go na tysiąc procent, zarówno jako zespół, jak i jako rodzina. Ale ostatecznie Glenn musiał się poddać i zadecydował, że jego rola w zespole się zmieni. Nie opuścił zespołu i nie ma zamiaru tego robić. Musiał jednak przemyśleć i na nowo poukładać sobie wszystko w kwestii realiów tras i koncertów. I tu znów staraliśmy się go wspierać tak mocno, jak to tylko możliwe. Wiedzieliśmy, że to, co jest najlepsze dla niego, jest najlepsze dla wszystkich w zespole. Fani także mocno wspierali Glenna, po ogłoszeniu jego decyzji przez nasze profile w mediach społecznościowych przelało się sporo miłości. Kiedy jego stan na to pozwala, Glenn dołącza do nas na scenie na kilka kawałków. To zawsze dobre dla niego, dla nas jako jego przyjaciół i kumpli z zespołu, i oczywiście dla fanów, którzy również cieszą się, że mogą jeszcze raz zobaczyć generała Tiptona na scenie. Nie możemy zagwarantować niczego na przyszłość, bo choroba Parkinsona jest chorobą zwyrodnieniową, ale jedno mogę powiedzieć z całą świadomością: jeśli jest jedna rzecz, którą o Glennie wiem, to to, że jest fighterem. Będzie walczył do końca. Trzymajmy kciuki, żeby móc go jak najdłużej oglądać na scenie z Priest, choćby tylko w części piosenek albo na bisach. Dopóki będzie w stanie grać choć przez chwilę – będzie to robił.

W miejsce Glenna występuje z wami Andy Sneap. Nie jesteś już świeżakiem w zespole.
Nie, ale wciąż jestem najmłodszy [śmiech]. Nie mów tego Andy’emu [śmiech]. Ale oczywiście masz rację. Wraz z taką zmianą spada na mnie duża odpowiedzialność. Wprowadzamy kogoś do zespołu, żeby reprezentował Glenna, więc musimy sprawić, by czuł się między nami komfortowo, żeby był przygotowany, więc też pomagamy mu z materiałem i tak dalej. Po prostu musi mu być z nami dobrze. I to jest też moja rola jako gitarzysty, by pomagać Andy’emu. Oczywiście znamy Andy’ego od lat, jest częścią rodziny Priest, współprodukował „Firepower”. Zna sytuację Glenna, był jej świadomy, bo przecież pracowali razem w studiu. Andy kocha zespół i kocha Glenna. To zresztą on jako pierwszy stwierdził, że nie chce być nowym gitarzystą Judas Priest, a jedynie być reprezentantem Glenna, wykonywać jego pracę dla fanów i zespołu. To bardzo szlachetna postawa. Takie nastawienie od razu pokazało nam, że to odpowiedni facet do tej roboty.
Tak jak powiedziałeś, jesteś najmłodszym członkiem zespołu. Nie obawiasz się, że reszta zespołu w końcu stwierdzi, że trzeba rozwiązać Judas Priest, zakończyć karierę tego zespołu, jak to zrobili choćby Black Sabbath? Co wtedy zrobisz?
Wiesz, ludzie pytali mnie o to już w chwili, gdy dołączyłem do zespołu, bo to była przecież pożegnalna trasa… Siedem lat później wciąż przemy do przodu. Nie ma strachu. Kiedy dołączyłem do Priest, ludzie dopytywali, czy to aby nie jest najgorszy czas na taki krok. Ale nigdy nie ma złego momentu na to, żeby dołączyć do Judas Priest! Oczywiście – nie będziemy grać wiecznie. Poumieramy, poodchodzimy. Ale muzyka Priest będzie żyła wiecznie. Nie zastanawiam się nad tym, co się stanie, kiedy nadejdzie koniec, jaki on będzie, co wtedy się stanie. W tej chwili skupiamy się na najnowszej płycie, na daniu czadu na koncertach, na zadowoleniu fanów i samych siebie w zespole. Cieszymy się, że w 2018 roku możemy w dalszym ciągu być kreatywni i grać heavy metal.
Obecnie wytrwale koncertujecie – całą wiosnę i lato spędzacie na scenie. Jakie są dalsze plany Judas Priest i twoje?
Trasy światowe mają tendencje do rozrastania się… Zaczęliśmy w Stanach Zjednoczonych i dostaliśmy oferty z Europy. W Europie dostajemy oferty z Japonii i reszty Azji, a skoro gramy tam, to od razu polecimy do Ameryki Południowej… Nagle ta niewielka trasa zamienia się w gigantyczną. Ale dopóki ktoś gdzieś chce nas w ramach trasy promującej „Firepower”, to jedziemy i gramy. A potem, kiedy już trasa dobiegnie końca… Kto wie? Nie mamy jeszcze żadnych planów. Skupiamy się obecnie na sobie, na fanach, na „Firepower”, Glennie i podtrzymywaniu ducha heavy metalu w 2018 i później.
Podtrzymamy tego ducha podczas polskiego koncertu.
Żebyś wiedział! Polska jest w ogóle jednym z miejsc, w których uwielbiamy grać. Zawsze, ale to zawsze, jest szaleństwo, pasja, fantastyczni ludzie. Zawsze kiedy wyjeżdżamy z miejsca koncertu, czekają na nas tysiące osób, żeby się przywitać, przybić piątkę, postawić drinka, zrobić zdjęcie. Dlatego nie możemy się doczekać tego koncertu.