Katharsis Robba Flynna i jego Machine Head zamieniło się w album „Catharsis”, który ukaże się lada moment. Dlaczego płyta jest powrotem do przeszłości, skąd tyle polityki i kim (a właściwie czym) jest Bubba – o tym wszystkim opowiada niezmordowany Flynn.
Jakub Milszewski: Czujesz się dobrze? Przeszedłeś już swoje katharsis? Tak nazywa się wasza nowa płyta.
Robb Flynn: Czy to już za mną? To bez wątpienia proces, który trwa. Muzyka zawsze była dla mnie doznaniem katarktycznym, nawet kiedy jako nastolatek chadzałem na thrashowe koncerty. Kiedy dołączyłem do zespołu, to część mojego własnego katharsis stała się katharsis wspólnym, dzielonym ze słuchaczami. Gdy składaliśmy do kupy piosenki na nowy album, okazało się, że jest na nim mnóstwo bardzo różnych emocji – z jednej strony kwestie społeczno-polityczne, jak w „Volatile” albo „Bastards”, z drugiej było na przykład „California Bleeding”, przy którym po prostu powiedzieliśmy sobie: „Okej, pieprzyć to, gramy”. Jest też „Eulogy” o depresji, „Triple Beam” o narkotykach… Naprawdę mnóstwo różnych tematów, które krystalizowały się w katharsis.
Na albumie dzieje się dużo rzeczy muzycznie. Wspomniałeś o „Triple Beam”, a to nieco inny numer – rapujesz w nim. Wróciliście do czasów „Supercharger”?
Rap zawsze był dla mnie ważny. Nieustannie mnie dziwi, że ludzie nie skojarzyli rapu jako jednej z ważniejszych inspiracji dla Machine Head. Jeszcze za czasów „Burny My Eyes” nosiłem warkoczyki, na klipie chodziliśmy po Oakland z pitbullami – to było hip-hopowe wideo! Rap zawsze miał na nas wpływ. Coverowaliśmy nawet „Colours” [utwór autorstwa Ice-T – przyp. J.M.] na „The More Things Change”, naszej drugiej płycie. Oczywiście „The Burning Red” zawierało już prawdziwy rap, ale te wpływy zawsze się pojawiały – raz były bardziej wyraźne, raz mniej. „Triple Beam” po prostu jakoś tak wyszło. Podobało nam się, więc tak zostało.
Ten kawałek utkwił mi w głowie.
Super. Ma też fajny riff.

Fajny, ale prosty.
Nie aż tak prosty, wiesz? Sprawiliśmy, że brzmi, jakby był prosty, ale jest dziwnie zakręcony, zagrany w dziwnej tonacji. Ale fajnie się tę piosenkę gra.
Nie zabrakło też tego oldschoolowego groove’u charakterystycznego dla Machine Head.
Oczywiście. To bardzo rytmiczna i melodyjna płyta.
Czy kiedy zaczynaliście pisać piosenki na album, waszym założeniem było połączenie „Supercharger” z „Through the Ashes of Empires”? Bo „Catharsis” tak mi właśnie brzmi.
Nigdy nie ma jakiegoś założenia. Nie mamy żadnych planów, kiedy zaczynamy pisać. Co więcej, myślę, że nikt nie ma. Ludzie mówią, że coś tam sobie zakładali, żeby wyglądało, że są tacy bystrzy, ale nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek jakiś konkretny plan miał. Po prostu zaczynasz pisać. Nawet jak powiesz sobie, że teraz będziesz pisał w taki sposób, to nigdy nie kończy się tak, jak wymyśliłeś. Zawsze są jakieś zakręty i zmiany. Keith Richards kiedyś powiedział: „Jesteśmy tylko naczyniami przekazującymi to, co przez nas przechodzi”. Dla mnie to najtrafniejsza charakterystyka, jaka może być. Jesteśmy artystami, wpływa na nas otaczający nas świat i o nim piszemy. Niektórzy wybierają, że będą o nim pisać, inni, że nie będą. My postanowiliśmy, że po prostu pojedziemy z tym i wylądowaliśmy z płytą, która moim zdaniem mogłaby się ukazać po „The Burning Red”. Zagraliśmy najmniej thrashowo od dekady. Od ponad miesiąca powtarzam fanom: „Obniżcie swoje oczekiwania w kwestii ciężaru”. Nie wiem czemu, ale wyszło nam tym razem dużo melodyjniej i rytmiczniej.
Owszem, album jest melodyjny, ale jednocześnie ciężki, więc czemu obniżać oczekiwania?
Mówiłem, że nie jest aż tak ciężki jak poprzednie [śmiech]. Nie jest to „The Blackening”. I podoba mi się. Po dziewięciu albumach i pięćdziesięciu latach życia zaczynasz się zastanawiać, jak zaskoczyć ludzi, jak dać im coś nieoczekiwanego. Mieliśmy w swojej karierze kilka momentów, w których zagoniliśmy się w kozi róg. Strasznie się bałem, żeby nie zrobić tego ponownie. Postanowiłem, że musimy się z tej pułapki wydostać, musimy poszerzyć naszą paletę, wyjść poza to, czego ludzie od nas oczekują i czego oczekujemy od siebie sami. Przez całą karierę ewoluowaliśmy. Każdy album to ewolucja. Wydaje mi się, że w tym momencie ludzie oczekiwali, że znów zrobimy coś innego, że nie damy im znów czegoś podobnego. To świetna pozycja wyjściowa dla artysty, kiedy nasi fani, ilu by ich nie było, są na tyle szaleni, żeby podążać za nami naszymi dziwnymi ścieżkami.

To fajna sprawa być zdolnym do zaskoczenia fanów po tylu latach.
Owszem. Popatrz – to nasz dziewiąty album, byłoby łatwo nagrać płytę, która nie przewróciłaby świata do góry nogami, byłaby dobra, ale jednocześnie niezaskakująca. Po prostu byłaby kontynuacją. Moglibyśmy to zrobić. Może powinniśmy? Ale mnie to nie przekonuje. To nie jest interesujące. Kiedy zaczynamy pisać, mamy po prostu rzeczy, które nam się podobają i te, które nam się nie podobają. Na tej płycie chyba częściej niż na poprzednich mieliśmy momenty, w których zastanawialiśmy się, czy możemy tak zrobić, czy możemy to powiedzieć, czy możemy zrobić taką piosenkę. Dyskutowaliśmy i stwierdziliśmy, że tak, możemy.
Jest coś, czego Machine Head nie może? Albo nie powinno?
Jeśli piosenka jest dobra, to można wszystko. Dla mnie wszystko zawsze sprowadza się do pisania piosenek. Wierz lub nie, ale napisaliśmy jeszcze ze trzy lub cztery piosenki, które nie znalazły się na albumie. To po prostu nie były dobre piosenki.
Mieliście trzy lub cztery numery więcej, a przecież płyta ma godzinę i piętnaście minut, jest bardzo długa.
Tak jest, siedemdziesiąt pięć minut, piętnaście piosenek. To jak „Władca Pierścieni”, zapnij pasy.
Pamiętam, że dawno temu, w okolicach premiery „Through the Ashes of Empires” albo „The Blackening” czytałem w polskiej metalowej prasie jakiś wywiad z tobą. Padło pytanie o politykę w tekstach. Mówiłeś, że nie chcesz pisać o sprawach politycznych, bo chcesz, żeby twoje utwory były zrozumiałe i aktualne zawsze i wszędzie. Coś się zmieniło, co?
Hmm, „The Blackening” było bardzo polityczne. To była płyta naznaczona swoim czasem. Sporo na niej było o wojnie… Nawet na „Through the Ashes” był numer „In the Presence of My Enemies”, który traktuje o wojnie. Może przekręcono moje słowa w tym wywiadzie? Nie czuję się politykiem, nie będę startował w wyborach prezydenckich, nie jestem burmistrzem metalu. Po prostu robię swoje. Wydaje mi się, że metal traktuje o tych samych bzdurach od lat. Ciągle używamy odniesień do Biblii, nie mamy komentarzy do czasów aktualnych. W metalu masz o wiele więcej numerów o poprzednich wojnach, jakichkolwiek, niż o sytuacjach, które mają miejsce tu i teraz. To dziwne i zawsze mnie wkurzało. Na „Catharsis” chciałem oderwać się od metafor. Słucham sporo rapu, wychowałem się na punku i rapie. Zawsze podobało mi się w tej muzyce, że poszerza granice językowe. Jest wulgarna, klarowna, nie ma metafor. To mi się podoba. Chciałem przenieść taki sposób opowiadania historii do albumu metalowego. Chciałem, żeby było jasne, o czym dokładnie jest konkretna piosenka, bez potrzeby interpretowania i używania wyobraźni. Chciałem, żeby wszystko było jasne. Chciałem używać brutalnego języka, jeśli była taka potrzeba. Jeśli było coś, co chciałem powiedzieć, co uważałem, że powinno zostać powiedziane, mówiłem to. Nie każda piosenka jest o polityce. Tęsknię za niebezpieczeństwem w metalu. Za jego przepychem. Tęsknię za piosenkami o seksie. Było przecież mnóstwo kawałków traktujących o jakichś subiektywnych doznaniach, a teraz wszystko obraca się w jakieś dziwnej, bezpiecznej strefie, żeby nikogo nie urazić. To dziwne i nudne. Nie słucham przez to metalu. Lubię niektóre black metalowe zespoły, bo zawsze po prostu walą prosto z mostu, odpalają rakiety w stronę chrześcijaństwa, nie patyczkują się. Taka bezpośredniość i ekstremalność mi odpowiada. Niektóre zespoły są po prostu okrutne i to jest super. Ze społecznego punktu widzenia, z punktu widzenia stanu świata – nikt o tym nie mówi. Myślę, że powinniśmy przynajmniej próbować i nie bać się tego, że fani się obrażą.

Mówiłeś, że nie chcesz być burmistrzem metalu. A mi się wydaje, że to brzmi całkiem spoko.
[śmiech] Dla mnie brzmi okropnie! Nie chcę być burmistrzem metalu! Nie jestem politykiem, jeśli chcesz szukać wzorca do naśladowania, to raczej nie zaglądaj do mojego życia. Moje życie było skomplikowane, popełniłem mnóstwo błędów i wpakowałem się w porąbane sytuacje. Burmistrz powinien być idealny.
Burmistrz powinien być też szczery w takich sprawach, jeśli popełnił jakieś grzeszki w przeszłości.
[śmiech] Stary, chcesz na mnie głosować? Nie chcę być burmistrzem!
Zostawmy to. „Catharsis” to wasz drugi album nagrany z Jaredem McEachernem. Uwielbiam jego poprzedni zespół Sanctity, ich album „Road to Bloodshed” to jeden z moich ulubionych.
Serio? Ja nie lubię tej płyty ani trochę. Zawsze go prowokuję, powtarzając mu, że po prostu tego nie kupuję. Ale lubię Jareda. [śmiech]
Nie lubisz też Toto.
Toto? Asia? To gówno, nie znoszę.

Ale lubisz Jareda. Pozwoliłeś mu coś napisać na nową płytę?
Nie, pieprzyć to. Chociaż przyniósł parę naprawdę fajnych melodii wokalnych, parę fajnych tekstów, napisał też parę riffów. Zazwyczaj to Phil, Dave i ja piszemy większość muzyki, ale wydaje mi się, że parę jego riffów było. Na pewno więcej partii wokalnych.
Jakiego sprzętu używałeś w studio i jakiego używasz na scenie?
O, w ogóle nie rozmawialiśmy o sprzęcie, za to próbowałeś mnie wybrać na burmistrza. Na scenie mam Peaveye 5150, podobnie było w studiu. Mam tego samego wzmaka 5150 od jakichś dwudziestu lat, nazywa się Bubba. Jest zajebisty. Nie był w żaden sposób modyfikowany, a brzmi niesamowicie, dziesięć razy lepiej niż reszta moich 5150. Używaliśmy go do nagrywania.
Co w nim takiego specjalnego?
Nie jestem pewien. Ma takie fajny, gardłowy środek. Kiedy jesteś nastrojony nisko, do H, jak gramy, albo do F, jak też czasami się stroimy, musisz mieć ten niższy środek, nie jak w Marshallu, ale bardzo wyrazisty, żeby się przebijał. Niektóre z 5150-tek to mają. Do tego mamy paczki Boogie na scenie i w studiu. W studiu używaliśmy też Marshalla. Każdą partię nagrywaliśmy poczwórnie, po dwie gitary na każdą stronę – Marshall na Mesie z jednej strony i Marshall na Mesie z drugiej. W ten sposób brzmi klarowniej. Nagrywałem wszystkie gitary.
Nie było jakiegoś skomplikowanego procesu poszukiwania konkretnego brzmienia i sprzętu, który to brzmienie da?
Zmienialiśmy Peaveye na Marshalle w tę i z powrotem. To nie daje zbyt wielu możliwości konfiguracji.
Co z gitarami?
Używałem mojej głównej V-ki, barytonowej o dwudziestoośmiocalowej skali. Zrobił go dla mnie ten koleś Dragan z Fine Art Guitars [Fine Art Guitars to niemiecka pracownia należąca do Dragana Milosevicia; gitary Robba powstały na bazie gibsonów – przyp. J.M.]. To jedyne w swoim rodzaju instrumenty – nie wiem, na czym to polega, ale brzmią o wiele lepiej niż reszta moich gitar. Używam ich w studiu, gram na nich próby. Na niej nagrywałem album.
Poproszono mnie, bym cię zapytał, czy sprawia ci trudność jednoczesne granie i śpiewanie.
Nie.
A kiedykolwiek sprawiało?
Za każdym razem, jak skończymy nagrywać płytę, mamy etap nauki. Piszę materiał w studiu, a potem po fakcie muszę się go nauczyć osobno. Czasami jest to super łatwe, choć na początku wydaje mi się, że to będzie koszmar. Tak było w przypadku piosenki „This Is the End”, gdzie gram klasyczną techniką tremolo picking – myślałem, że będzie ciężko, a potem byłem w szoku, że byłem w stanie zrobić to po sekundzie. Z kolei „Clenching the Fists of Dissent”, refren – trzy nuty, najprostszy riff na płycie. Zajęło mi pięć tygodni, żeby to ogarnąć. Ale po prostu trzeba próbować. Któregoś dnia po prostu zaskakuje i już umiesz.