Kolejny „młody zdolny”, który zdecydował się wyjść z cienia i stworzyć coś pod własnym nazwiskiem. Liczba jego muzycznych współpracy zdumiewa i dlatego można zaryzykować stwierdzenie, że w naszym kraju jest jednym z bardziej popularnych muzyków wśród muzyków… O solowej płycie „Smack”, ale i o tym, jak wspólne imprezki pomagają w angażach, opowiedział nam Robert Cichy – multiinstrumentalista, songwriter i producent.

Maciej Warda: Czy mi się wydaje, czy upodobałeś sobie panie do współpracy?
Robert Cichy: Faktycznie, trochę tych pań jest! Co prawda pracowałem też z Michałem Urbaniakiem, Smolikiem czy Grubsonem i Jareckim, miałem też dwa zespoły [Chilli i June – przyp. MW], gdzie grali sami faceci, ale gdyby liczbowo do tego podejść, to zdecydowanie można stwierdzić, że pracowałem lub nadal pracuję głównie jako gitarzysta wokalistek, a do tego teraz gram swój materiał i mój zespół stanowią również dziewczyny. Moja managerka jest także płci żeńskiej. Przypadek i przeznaczenie w jednym [śmiech]. Nie narzekam.
Domyślam się, że każda z tych współpracy była inna – każda liderka czy frontmanka miała inną wizję muzyki, zespołu, twórczości… Opowiedz nam, jakie widzisz różnice w podejściu do wykonywania zawodu muzyka między Anią Dąbrowską, Anią Rusowicz, Urszulą Dudziak, Marceliną i innymi paniami…
Mam to szczęście, że wymienione przez ciebie wokalistki są naprawdę świetnymi muzykami. Zdarzało mi się być zaproszonym do współpracy z kimś, kto można powiedzieć, jest odtwórcą lub wnosi bardzo mało od siebie – wtedy nie było chemii, bo ja takich osób nie czuję, takie współprace szybko się kończyły. Natomiast te wymienione przez ciebie panie to zupełnie inna bajka, dlatego nawet mimo różnic w gatunkach muzycznych, wymiana podobnej energii między nami powoduje, że w mniejszym lub większym stopniu nasze drogi co jakiś czas się przecinają albo, jak w przypadku Ani Dąbrowskiej, praca trwa właściwie nieustannie od kilkunastu lat.
Ania jest dość silną osobowością, która dokładnie wie, czego chce, i ma niesamowitą zdolność do pisania utworów, które stają się hitami. Ciężko ją czasem przegadać. Jest mocna w studiu. Ania Rusowicz słucha podobnej muzyki do mnie, więc podczas pracy z nią inspirowaliśmy się wzajemnie. Mogłem rozkręcić gitary i naprawdę mocno sobie pograć. Jest petardą na scenie. Jej podejście do muzyki to także scenografia, stylizacje i tryb życia. Ula Dudziak jest wulkanem energii, zawsze pozytywna i uśmiechnięta. Natomiast praca z Marceliną była fajnym etapem, lecz dla mnie najbardziej angażującym. Ania Dąbrowska, Ania Rusowicz i Ula Dudziak to silne, pewne siebie kobiety określone muzycznie mające wszystkie cechy, jakie ma lider, z którymi mogła nastąpić burza mózgów, kłótnie merytoryczne, z których wynikało coś ekstra. Taka praca zawsze mnie motywuje – wolę się uczyć od innych, niż sam nauczać.
Co było więc cechą wspólną tych zespołów w czasie, gdy w nich byłeś?
Mam takie szczęście albo po prostu podświadomie układam już tak udział w różnych projektach, żeby pracować z ciekawymi ludźmi i w fajnym klimacie. Zawsze najpierw liczy się człowiek, a potem muzyka, więc cecha wspólna to zdecydowanie ciekawe osobowości – i nie mówię tylko o frontmantkach, ale też o pozostałych członkach tych zespołów.
Jak wspomniałeś, z Anią Dąbrowską znasz się już kilkanaście lat. Jak to się w ogóle u ciebie zaczęło? Chodzi mi o takie bardziej profesjonalne granie.
W 2004 roku grałem ze swoim zespołem Chilli na Festiwalu w Opolu w koncercie Debiutów, a Anka występowała w Premierach. Poznali nas moi koledzy, z którymi tworzyłem jeszcze inny zespół, Funkygor, a którzy z nią wtedy grali. Zaimprezowaliśmy wszyscy w hotelu. Jakieś dwa tygodnie później zadzwonił do mnie jej manager i zaprosił na dwa koncerty. No i tak już zostałem w zespole. Przeprowadziłem się z Opola do Warszawy. Zacząłem mieć kolejne propozycje grań oraz nagrań. Wtedy muzyka stała się już pracą.
Czy do wydania swojej pierwszej solowej płyty ktoś musiał cię motywować, zagrzewać, namawiać? Czy ty sam pewnego dnia postanowiłeś, że nadszedł czas, i trzymałeś się tego postanowienia?
Cała muzyczna droga zaczęła się od tego, że od liceum miałem swoje zespoły, w których byłem gitarzystą, śpiewałem, pisałem teksty i muzykę. Z zespołem Chilli supportowaliśmy w Polsce Lenny’ego Kravitza, a z zespołem June, gdzie także stałem na froncie, graliśmy przed Jamiroquai i N.E.R.D, byliśmy także nominowani do Fryderyków. Tak więc grając już z Anią Dąbrowską czy wchodząc we współpracę jako gitarzysta innych artystów, pojawiały się autorskie projekty. Muzyka tych moich zespołów to był jednak miks różnych osobowości, a ja od zawsze miałem ochotę na coś swojego. Pisałem sobie kawałki, coś tam nagrywałem z zamiarem, że kiedyś to wydam. Kilka lat temu dostałem propozycję z dużej wytwórni na nagranie solowej płyty, ale nie skorzystałem z niej. Pojawiały się też osoby, które mnie namawiały, ale zdecydowanie chciałem zrobić wszystko po swojemu, na luzie. Kompletnie nie miałem jakiegoś nawet narzuconego przez siebie terminu. Od kilku lat dłubałem przy tym materiale po godzinach. Co prawda, pod koniec 2017 roku, gdy byłem już na etapie końcowym płyty, potrzebowałem skupienia i odmówiłem innym propozycjom, bo wtedy poczułem, że muszę mieć przestrzeń, by to zamknąć. No i przyszedł taki dzień, że nie miałem już nic do dodania na tej płycie.

Szczególną atencją darzysz gitary akustyczne. Można powiedzieć, że one bardziej ci leżą, czujesz je bardziej niż elektryki?
He, he. Nie do końca tak jest, ale na pewno moja przygoda muzyczna zaczęła się od gitary nylonowej, bo na takiej nauczyłem się grać jako trzynastolatek. Przysposobiłem sobie parę lekcji flamenco z pierwszych płyt DVD; była w tym jakaś lekkość, magia i klasa. Dość szybko przeszedłem do grania rasgueado, bo jednak jakimś pazurem chciałem pochwalić się przed kolegami [śmiech]. Później przeszedłem drogę jak każdy nastolatek grający na gitarze i chciałem się coraz mocniej rozkręcić. Moimi idolami byli Billy Graziadei, Tom Morello czy Dimebag Darrell. Jednocześnie pozostał we mnie sentyment do instrumentu, na którym nauczyłem się podstaw gry. Z wiekiem, a także przy okazji różnych podróży, zacząłem odkrywać coraz więcej instrumentów strunowych powiązanych z miejscami, które odwiedzałem. Trochę chodziłem na lokalne koncerty, słuchając miejscowych muzyków, trochę zacząłem to zwozić lub zamawiać. Stąd może więcej u mnie gitar akustycznych, bo one bardziej odzwierciedlają folk, który mnie mocno inspiruje. Nie zmienia to jednak faktu, że elektryki uwielbiam i mam też potrzebę mocnego grania i zainteresowania muzyczne od metalu przez hip-hop, blue grass czy rock i pop. Na moich solowych koncertach będzie właśnie takie instrumentarium, dużo akustyków, ale jak wezmę do ręki elektryka, to nie będę go oszczędzał.
Na płycie „Smack” użyłeś szerokiego spektrum gitar, co słychać m.in. w świetnej pieśni „Old Times Girl” – akustyki, banjo… A jednocześnie brzmienia „sztuczne”, cyfrowe… Dzięki temu wszystko nabrało wymiaru takiego nowoczesnego folku, popowego world music. „Acoustic meets synth” – można by powiedzieć. Tak ci w duszy gra?
Chyba tak. Na pewno nie chciałem, by ta płyta była fakturowo uzupełniona instrumentami akustycznymi. Miał to być miks tego, co siedzi w mojej głowie, a na pewno jest tam dużo wszystkiego: hip-hopu, metalu, folku i synth popu. Zależało mi na tym, by strunom nadać nowoczesnego brzmienia. Miał to być zblendowany, zaaranżowany meeting tych wszystkich stylów. Często wychodziło coś spontanicznie, przez przypadek.
Jakich konkretnie gitar użyłeś na płycie? Jak realizowałeś tor audio, czyli co znalazło się na drodze sygnału z gitary do karty, stołu? Efekty, preampy, mikrofony…?
W moim muzycznym zaciszu miałem na szczęście armię instrumentów strunowych. Od starego Framusa Western, mini Bouzouki, które przywiozłem z Santorini, Gibsona Heritage Custom, Hofnera President, szcześciostrunowego i tenorowego banjo firmy Eko, Ibaneza Concord, lutniczych gitar firmy SEGA Sergiusza Stańczuka czy bałałajkę znalezioną na strychu mojego dziadka, którą uratowałem przed zniszczeniem… Także mnóstwo dziwnych brzmień, które nagrywałem i miksowałem ślad po śladzie, żeby uzyskać nowe, oryginalne brzmienie, np. w utworze „Three Sheets to the Wind” na końcu jest solo, które nagrałem przy użyciu dwóch gitar – PRS S2 Starla i gitary Dobro Square Neck. Gitary elektryczne, których jest mniej niż akustycznych, nagrywałem dwutorowo – jedną linią wpinałem się bezpośrednio w preamp, potem w kartę i korzystałem z pluginów softwarowych, drugą wchodziłem w piec i ściągałem za pomocą mikrofonów Shure SM 57 i Sennheiser MD 421, brzmienie z kolumny. Przy tej płycie używałem lampowego pieca firmy PCL – vintage amp, model 1956 oraz Orange AD 30HTC. Jeśli chodzi o mikrofony, to śpiewałem głównie do Telefunken AK – 47, czasem by uzyskać dodatkowe jasne brzmienie do FX-owych rzeczy brałem Electro-Voice 635A. Do wypełnienia ciepłego i pełnego brzmienia korzystałem z mikrofonu Beesneez Mahalia. Wszystko to przechodziło przez preampy Warma WA12 i Universal Audio 610. Dopieszczeniem tego, co uzyskałem, zajął się na etapie finalnego miksu przesłanych przeze mnie stemów DJ Eprom w swoim analogowym studiu Eprom Sounds.
Dlaczego zdecydowałeś się sam nagrywać gitary, basy, wokale, synthy i jeszcze wyprodukować tę płytę? Nie twierdzę, że to źle, poradziłeś sobie świetnie, ale czasem producent wpadnie na jakiś pomysł, doradzi, pomoże…
Na co dzień koncertuję, komponuję z wieloma artystami lub nagrywam dla nich gitary. Wszystko odbywa się na ich zasadach, umowach z wytwórniami itd. Oczywiście w graniu, komponowaniu lub nagrywaniu wnoszę swój klimat, ale znam też swoją rolę. Dlatego do płyty podszedłem bardzo autorsko – wszystkie wokale i instrumenty (gitary, basy, syntezatory, banjo czy bałałajkę) nagrałem samodzielnie. Napisałem też wszystkie teksty i muzykę, a do tego założyłem wytwórnię, w której tę płytę wydałem. Co do produkcji muzycznej, byłem pewien, co chcę uzyskać, ale żeby to ostateczne brzmienie było takie, jak moja wizja, miałem świadomość tego, że potrzebny mi jest ktoś na etapie miksu. Mieszankę różnych gatunków, którą zawarłem w albumie, gdzie jednak punktem wyjścia cały czas pozostaje gitara, dopieścił DJ Eprom, nadając wszystkiemu tłustego brzmienia.

Kogo jeszcze poza tobą można usłyszeć na płycie „Smack”?
Na początku zależało mi jedynie na tym, by płytę wzbogaciła wokalistka. Ponieważ z Anią Dąbrowską pracuję od lat, bardzo się cenimy i lubimy, pomysł wydawał mi się oczywisty. Ania usłyszała utwór i od razu się zgodziła. Od pół roku wykonujemy wspólnie piosenkę „Old Times Girl” na jej trasie i zrobiliśmy klip na jednym z koncertów. Natomiast Phillip Bracken to australijski wokalista mieszkający w Polsce, na którego koncertach byłem kilkukrotnie i zawsze miałem ochotę, by coś razem zrobi
. Udało się zaprosić Phillipa i zaśpiewał w utworze „The Road”. Chciałem mieć chociaż jeden instrumental na płycie. Do mojego pomysłu skrecze dograł znakomity DJ BRK, wyszło spontanicznie i fajnie. Na płycie partie skrzypiec nagrała moja siostra Magda Ziętek, która na co dzień jest skrzypaczką w Narodowej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach.
Koncertujesz z solowym materiałem? Masz jakiś stały skład muzyków?
Zagrałem kilka małych koncertów, ale od sierpnia będzie tego więcej. Wystąpię na Second Stage podczas Pol’and’Rock, gdzie na scenie towarzyszyć mi będą: perkusistka Asia Glubiak oraz na skrzypcach Irena Filuś. Gościnnie zaśpiewa ze mną Ania Brachaczek oraz Kev Fox. Pojawi się jeszcze kilka letnich koncertów, zagram m.in. solowo w Hipisówce w bieszczadzkiej Dołżycy, a potem znów w większym składzie w Opolu. Na jesień szykowana jest trasa klubowa – na pewno zagram w Warszawie, Wrocławiu, Gdańsku, Zielonej Górze, Toruniu, Środzie Wielkopolskiej.
W takim razie polecam i zapraszam w twoim imieniu. Dzięki za rozmowę!
Dziękuję również!