Jeden z dłużej oczekiwanych solowych debiutów pośród basistów. Nie oznacza to bynajmniej, że Robert nie miał pomysłów na płytę (w wywiadzie przyznał, że ma ich jeszcze na dwie płyty!), ale że po prostu jest tak zapracowany. Ostatecznie zebrał kasę, zaprosił gości i nagrał materiał na setkę – szybka akcja! Chcecie dowiedzieć się, co słychać u basisty Golec uOrkiestra i Apostolisa Anthymosa? Zapraszamy do lektury!
Maciej Warda: Jak to jest z tym twoim ćwiczeniem w plenerze? Co ci to daje? To połączenie ćwiczeń i kontemplacji?
Robert Szewczuga: Dokładnie tak! Lubię ćwiczyć w plenerze, na świeżym powietrzu, w nocy, najlepiej przy pełni Księżyca! Mam kilka ulubionych miejsc. Na przykład lotnisko w Bielsku-Białej – to piękna sprawa, jak odpalasz basówkę, widzisz gwiazdy, księżyc na niebie, oświetlone miasto i grasz o tym, co czujesz… Wena przychodzi natychmiast! Przed i przy samym ćwiczeniu ważna jest dla mnie zajawka! Muszę czuć kosmiczny pierwiastek energii, który pozwala mi fascynować się i odkrywać ten instrument codziennie na nowo i cieszyć się z brania go do rąk jak za pierwszym razem! Jakkolwiek to brzmi! [śmiech]
Na czym polega twój bliski związek z Bielską Zadymką Jazzową? Maczasz palce w organizacji tego wydarzenia?
Nie zajmuję się organizacją festiwalu, ale jestem z nim mocno związany od pierwszej edycji. Grałem na wielu zadymkach z wieloma artystami, nie mówiąc o niezliczonej ilości jamów z muzykami z topowej półki światowej. To jest jeden z wielu atutów tego festiwalu! Zadymkowe jamy to gruby cios! To zawsze kilka dni wielkiego muzycznego święta!
Pomysł na płytę „Moonrise” kiełkował dobre kilka lat, ale ostatecznie dopiero teraz możesz się pochwalić solowym debiutem.
Dojrzewałem do tego bardzo długo i drugie tyle trwało zabranie się za ten projekt konkretnie! Michał Rorat, Paweł Dobrowolski i ja jesteśmy muzykami koncertującymi wiele i dużo nagrywamy, więc sukcesem było znaleźć kilka dni pod rząd, żeby spotkać się w studiu, a zależało mi na tym, żeby energia nie była przerywana innymi sytuacjami. Chodziło o dobry, ciągły flow w brygadzie. Całość materiału została zamknięta w ciągu siedmiu dni w studiu, przy czym ostatnie trzy dni nie wymagały obecności wszystkich muzyków. Bazy nagraliśmy w trio w ciągu czterech dni. Ostatnie trzy dni to kosmetyka typu dogrywanie drugiego głosu w „Salsesonie” czy smaczki typu „Wiesz co? Nagram ten temat jeszcze raz albo nie, zostawmy pierwszą wersję” [śmiech]. Generalnie zostawiłem na tej płycie trochę „brudu” ze swojej strony, ale nie chciałem tego sterylizować. Uważam, że ważniejsze są emocje, przekaz, czasami nawet jakaś nieszkodliwa niedokładność niż chirurgicznie wyprodukowane, plastikowe coś tam.
Pozwól na jedno pytanie o kasę. Świetna sprawa z tą akcją na Polak Potrafi, gratulacje! Wsparło cię prawie sto osób, uzbierałeś ponad 12 000 złotych. Powiedz mi, czy to wszystkie koszta, jakich wymagało zrealizowanie i wydanie płyty?
Tak, platformy croudfindingowe to świetna sprawa! Wielu moich znajomych weszło w ten patent. Nie wszystkim się udało, ale większość wyszła obronną ręką. Kasa z tej akcji nie wystarczyła na pokrycie wszystkiego. Musiałem dołożyć drugie tyle i jeszcze trochę, żeby ogarnąć całość.
Jak ją nagrywaliście? Setka? Faktycznie wystarczyło cztery razy po osiem godzin sesji?
Setka! Jak już wcześniej wspomniałem, wolę zostawić jakiś brud, który wykonałem, a świadomi koledzy poszli za mną (i uważam, że tu zaczyna się muzyka), niż kwantyzować, czyścić i prostować na kompie nasze żywe granie. Bez sensu! Nie wyobrażam sobie nagrywania swojej muzyki inaczej! W ciągu czterech dni po plus minus osiem godzin zamknęliśmy praktycznie prawie całość materiału.
Jakimi sposobami różnicowałeś brzmienie basu na płycie. Dla przykładu – partie grane slapem brzmią kompletnie inaczej niż na przykład twoje improwizacje w „New-Old”.
Całą płytę nagrałem na dwóch basówkach, a są to Ken Smith 6 25th Anniversary oraz Fender Jazz Bass 5 QMT. Do tego mega odchudzony pedalboard w składzie: octaver, reverb oraz volume pedal. To wszystko.

W poprzednim wywiadzie w TopBass zapytany o efekty podłogowe wymieniłeś oktawer i pedał ekspresji. Czy dalej jesteś taki oszczędny, jeśli chodzi o modulacje sygnału podczas koncertów?
Swego czasu miałem niezwykle rozbudowany pedalboard (110/50), ale muszę przyznać, że wolę jednak ogarniać brzmienie z palca i coraz rzadziej sięgam po kostki. Jeżeli już, to jest to właśnie octaver oraz volume pedal, ewentualnie reverb.
W utworze „Salseson” słychać twoje danie popisowe, czyli taping oburęczny. Powiedz – czy, ogólnie rzecz biorąc, traktujesz go jako smaczek, ornamentykę, czy może często wykorzystujesz i pełni u ciebie funkcję praktyczną?
Nie powiedziałbym, że taping jest moim daniem popisowym. Lubię sobie popykać, ale nie ćwiczę tej techniki jakoś specjalnie. Wykorzystuję raczej zdolności rytmiczne, które odziedziczyłem po Tacie, i czasami dla smaczku coś tam podpucuję tapingiem. [śmiech] Raczej dla zabawy, ale rzeczywiście na kilku płytach wyszło to całkiem ok. W ogóle lubię rytm, perkusję. Gdybym nie grał na basie, na bank byłbym perkusistą… świętym Mikołajem albo jakimś Robin Hoodem. Ninja to też dobra opcja! Bankowo kimś z tej czwórki!
Zaprosiłeś kilku świetnych gości, w tym genialnych wokalistów, co mnie bardzo cieszy, bo to są rewelacyjne momenty płyty. Czy teraz Robert Szewczuga Trio zmieni się w kwartet z wokalem?
Myślę, że trio z „Moonrisem” będzie grało bardziej w trio, a nie w poszerzonym składzie, chociaż jeżeli znajdą się finanse na Gości, to pojedziemy razem w trasę! Jestem jak najbardziej za! Mam już pomysły na dwie następne płyty. Nie jest to jeszcze pełny materiał, ale sam szkic zdecydowanie jest już w głowie i nawet trochę na papierze. „Poród” pierwszego muzycznego dziecka mam za sobą, więc myślę i mam nadzieję, że następne będą dużo łatwiejsze i szybsze w realizacji!
Pisałeś „Apo” specjalnie pod Apostholisa? Ten utwór to jedna z kilku perełek na płycie.
Tak. Ten utwór napisany jest dla Apostolisa, z którym współpracuję już ponad piętnaście lat. Wiele się od niego nauczyłem. To swego rodzaju oddanie hołdu Apo, jednemu z moich mistrzów otwartego grania, otwartej głowy i wolności w zespole.
Kawałek „Trip” przypomina mi Richarda Bonę – takie było zamierzenie? Inspirowałeś się w ogóle kimś kształtując, aranżując materiał „Moonrise”?
Usłyszałem już od kilku osób, że „Trip” daje Boną [śmiech]. Mam do Richarda wielki szacunek, ale nie On był inspiracją do tego numeru. Trip powstał podczas przygotowań z Ghostmanem (wokalistą) do kameralnego koncertu. Nie mieliśmy perkusisty ani żadnego instrumentu harmonicznego, więc chcąc nie chcąc musiałem się postarać, żeby nadrobić brak muzyków i ciekawie ogarnąć akompaniament na basówce.
Nagrywałeś też ostatnio kolejną solową płytę pod szyldem Apostolisa Anthimos Miniatures. Domyślam się, że to też była szybka akcja w studiu – mały skład, wszyscy perfekcyjnie przygotowani do zajęć…
Stosunkowo szybka akcja! Na tej płycie znajduje się kilka numerów, które ja z Apo gram już piętnaście lat, ale usłyszycie je w nowej, świeżej odsłonie, chociażby z racji tego, że gramy je nie w trio, a w quartecie. Stare numery nabrały zupełnie nowej energii, a nowe gra się mega dobrze, bo to totalna „świeżonka” i można z nimi robić cuda! Moim numerem jeden na tej płycie jest „Goris”. Absolutny TOP!

Czy używałeś innych gratów podczas tych sesji? Inne brzmienia? Inne wymagania?
Tradycyjnie nie zawiodły mnie sprawdzone sprzęty pt. Ken Smith, Fender Jazz bass oraz głowa Epifani UL 902 i paka UL2 410. Nowością jest u mnie paczka świetnego magika z Krakowa (Bartek Gieracki, PTC AUDIO), czyli malutka kolumienka, która nie waży prawie nic, a gra wybitnie! Polecam!
Jesteś również sidemanem? Grywasz jako muzyk sesyjny?
Tak, grywam. Nawet dosyć często. Na przykład ostatnio nagrałem fajny „bielski trzypak”, czyli „Today Girls Don’t Cry” Beaty Przybytek, „Parallel Worlds” Apostolisa Anthimosa i „Moonrise” ze swoim trio.
Czy masz jakiś wkład w komponowanie utworów Golec uOrkiestra? Jak w GuO jest z pisaniem i aranżowaniem?
Chłopaki raczej ogarniają numery sami, czasami robimy coś wspólnie na próbach. Ja mam tam przemyconych kilka sytuacji, o których może nie będę mówił publicznie.
Jak sobie radzisz z zimnem na scenie? Żyjemy w takim a nie innym klimacie, często przychodzi nam grać w niskich temperaturach, palce sztywnieją, a ty masz jakieś skomplikowane zagrywki do zagrania… Co wtedy?
Mam to szczęście, że większość zespołów, z którymi współpracuję, ma już wyrobioną pozycję na rynku i nie ma większych problemów z zimnem na scenie, ponieważ zawsze są jakieś nagrzewnice czy tego typu wspomagacze. Jak już zdarzy się awaria w postaci pleneru przy –20º i nie ma lub nie działają nagrzewnice, to zawsze jest sprawdzony naturalny sposób pt. śliwowica! [śmiech]
Ruszasz w trasę z „Moonrise”?
Tak, taki jest plan! W lutym jubileusz dwudziestolecia Bielskiej Zadymki Jazzowej i na tym festiwalu odbędzie się również premiera mojej płyty. Mam nadzieję, że uda się ogarnąć jakiegoś pro managera i ruszymy z tematem w świat. Póki co (przedpremierowo) sygnały są ok, więc jestem dobrej myśli!
Dzięki za rozmowę!
Również dziękuję.
