Oszczędźmy trochę papieru i farby drukarskiej – nie musimy wam przecież wyjaśniać, kim jest Slash. I choć do rozmowy z nim nigdy nie potrzebujemy pretekstu, tym razem mieliśmy aż dwa: nową płytę „Living the Dream” oraz nadchodzący polski koncert. A przy okazji pogadaliśmy też trochę o kondycji całej branży muzycznej i instrumentalnej, bo jeśli jest ktoś, kto zna ją na wylot, to jest nim Slash.

Jakub Milszewski: Jesteś jedną z największych żyjących gwiazd rocka, swojego rodzaju ikoną rocka i popkultury. Twój nowy album nazywa się „Living the Dream”, co oznacza, że masz życie jak marzenie. Tak chyba jest, co?
Slash: Szczerze mówiąc, to nie myślałem o tym w ten sposób. Tytuł płyty nie ma nic wspólnego z moją osobą. To raczej mój trochę ironiczny komentarz do współczesnej polityki. Ale oczywiście nie da się ukryć, że jeśli się robi to, co ja robię, przez tyle lat, ile ja, to można to uznać za wymarzone życie.
Dobra twoja.
Taaaa…
Ale czekaj. Mówisz, że to odniesienie do polityki, ale na płycie nie ma kawałków o polityce.
Nie. Nie ma na płycie nic o polityce. Ale gdzieś tam czułem, że chciałbym powiedzieć coś na temat aktualnego stanu rzeczy poprzez tytuł.
Wszystkie piosenki na „Living the Dream” podpisane są nazwiskiem twoim i Mylesa Kennedy’ego. Jak dzielicie się obowiązkami kompozytorskimi? Ty zajmujesz się muzyką, on pisze swoje wokalne partie i teksty, czy pozwalasz mu też tworzyć muzykę?
W większości wypadków gromadzę po prostu jakieś swoje pomysły i pokazuję je potem Mylesowi. On dodaje do tego melodie i teksty. Taki jest schemat, z którego korzystamy od jakiegoś czasu.
Czy w grę wchodzą jakieś próby? Pracujecie z zespołem czy muzycy dostają gotowe kawałki, mają się ich nauczyć i koniec?
Zanim dotrzemy do jakichkolwiek prób, pracuję z Mylesem. Pokazuję mu te pomysły, on może być nimi zainteresowany albo nie. Sporo piszę w trasie, więc kiedy wpadam na jakiś riff albo progresję akordów, mogę to wtedy przegrać wspólnie z Frankiem, Toddem i Brentem, choćby podczas soundchecku przed koncertem. Myles też tam przecież jest, więc ma okazję usłyszeć, jak to wypada w normalnych warunkach. Jeśli mu się to podoba, to bierze to na warsztat.
Jak zabierałeś się za materiał na „Living the Dream”? Kalkulowałeś, że potrzebujesz np. akustycznej ballady, power-ballady, dwóch kawałków w średnich tempach i czterech szybkich, a wszystkie numery mają być do pięciu minut?
Tak chyba nie. [śmiech] Wszystko zaczyna się od pomysłu. To może być riff albo intro, zwrotka lub refren. Kiedy jesteśmy na trasie, to po prostu zbieram sobie te pomysły, te kawałki piosenek, niedokończone fragmenty. Po trasie albo kiedy mamy przerwę w koncertach, idziemy do sali prób i jamujemy to, aranżujemy i tak dalej. Po prostu mielimy to dopóki nie zabrzmi tak, jak powinno zabrzmieć. Nie ma na to jakiejś sprawdzonej formuły. Trzeba nad tym po prostu posiedzieć dopóki w głowie nie zaświeci się lampka, która oznacza, że to jest wersja ostateczna. Kiedy Myles przychodzi, sugeruje na przykład, jak długa dana część powinna być, ile razy ją powtórzyć, może dla odmiany skrócić, bo ma w głowie już jakąś melodię. W ten sposób jakimś cudem po skończonej pracy mamy gotową piosenkę.
To brzmi naturalnie.
W zasadzie wszystko powstaje na żywo. Okej, przynoszę skrawki pomysłów, ale potem gramy wszyscy razem aż dojdziemy z tym do miejsca, w którym wszystkie klocki do siebie pasują.
Jak oceniasz „Living the Dream” w stosunku do reszty swoich solowych albumów? Masz jakieś ulubione momenty na tej płycie?
Nie jestem w stanie podać ci ulubionych momentów na płycie, w zasadzie nigdy nie byłem w stanie tego zrobić z żadną płytą, którą nagrałem. Zaraz po tym, jak kończysz nagrywać, jesteś tak blisko związany z tą muzyką, z całą płytą, że trudno jest ci wyróżnić jakieś fragmenty, które mogłyby być twoimi ulubionymi. W takich chwilach cała płyta jest twoim ulubionym fragmentem. Ale „Living the Dream” jest interesująca między innymi przez to, co Frank [Sidoris – gitarzysta The Conspirators, przyp. J.M.] do niej dołożył. To zresztą pierwszy krążek, który nagraliśmy z Frankiem. Dodał do niej sporo swojej osobowości, czego nie było na płycie „World on Fire”, którą uważam za naprawdę dobrą. To też pierwsza nasza płyta, którą nagrywaliśmy w pełni cyfrowo. Nie mieliśmy możliwości nagrać jej analogowo, nie chciałem wynajmować wielkiego studia i płacić kupy szmalu, żeby tak nagrywać. Wykorzystaliśmy małe, w pełni cyfrowe i bardzo wydajne studyjko, które niedawno zbudowałem. I w tym naszym własnym miejscu świetnie się bawiliśmy przy tworzeniu tej płyty.
A było podczas całego procesu tworzenia albumu coś, co niespodziewanie stało się problematyczne? Coś nadspodziewanie trudnego do zagrania? A może zmiana sposobu nagrywania zrodziła jakieś kłopoty?
Kiedy byliśmy na etapie pisania muzyki, takim trudnym momentem okazało się wykombinowanie perkusji do „The Great Pretender”. To była jedyna piosenka, nad którą musieliśmy naprawdę mocno posiedzieć, żeby znaleźć odpowiedni bit, ustalić konkretne tempo i tak dalej. Zrobienie tego tak, żeby udało się uzyskać odpowiedni efekt, kosztowało nas sporo pracy. Poza tym? Ja wiem? Zawsze musimy włożyć sporo pracy, żeby mieć dobrze nagrane fajne piosenki. Nie powiedziałbym, że coś było bardziej problematyczne od czegoś innego, bo to nie są problemy, a rzeczy, które trzeba wyćwiczyć, wyuczyć, wyczuć. Jedna na trzy piosenki ma zazwyczaj jakiś zdradliwy bit, z którym po prostu trzeba się zgrać, żeby być w stanie dobrze daną część zagrać. Ale w większości przypadków praca szła łatwo. Więc w zasadzie to znalezienie odpowiedniej partii perkusji do intro w „The Great Pretender” było jedyną taką niespodzianką.

„Living the Dream” to w zasadzie podręcznikowy przykład hard rocka. Ale przez to jest to też płyta przewidywalna, niczym nie zaskakuje. Nie korciło cię, żeby spróbować zrobić coś, czego nie robiłeś wcześniej, coś nowego, bardziej ryzykownego?
Myślę, że zrobiliśmy tę płytę w fajny sposób. Bardzo dobrze nam się nad nią pracowało, zarówno na etapie komponowania, jak i w studiu. Nie czuliśmy zatem potrzeby, żeby robić coś ryzykownego. Wiesz, możesz ryzykować dla samego poczucia ryzyka, ale dla mnie to nie wnosi nic ciekawego muzycznie, szczególnie kiedy jesteś w zespole rockandrollowym. Jeśli zaczynasz podczas próby grać coś, co mógłbyś uznać za ryzykowne czy jakoś wychodzące poza twój schemat, ale przychodzi to naturalnie, ładnie się ze wszystkim łączy – znakomicie! I mieliśmy parę takich momentów na tej płycie. Ale poszukiwanie ryzykownych rozwiązań tylko po to, żeby je mieć, żeby zaimponować komuś, że jestem taki sprytny i bystry, mnie nie interesuje. Ale też dobrze, że o tym mówisz, bo nigdy nie czytam recenzji, więc nawet nie wiedziałbym, że ktoś może tak tę płytę postrzegać [śmiech].
Na zdjęciu we wkładce do „Living the Dream” siedzicie na kanapie, a nad wami wisi portret Lemmy’ego. Chciałeś go jakoś w ten sposób uhonorować?
Pewien polski artysta, mój przyjaciel, namalował ten portret i dał mi go w prezencie. Powiesiłem go w holu studia i tam zrobiliśmy fotę. Nie zrobiliśmy tego specjalnie, po prostu siedzieliśmy na tej kanapie, zrobiliśmy zdjęcie, a ten portret nad nami wisiał. Kiedy zobaczyłem gotowe zdjęcie, pomyślałem, że to w sumie fajne, że będę mógł też w ten sposób uhonorować Lemmy’ego. Dla nas więc też ten portret na naszym zdjęciu był dość specjalny.
Żyjemy w czasach, kiedy wiele tych najbardziej kultowych kapel kończy działalność: Black Sabbath, Deep Purple, Slayer, KISS… Czy pośród jakichś młodszych zespołów rockowych widzisz kandydatów do osiągnięcia stadionowego poziomu popularności? Czy muzyka rockowa już się skurczyła i nie jest czymś tak dużym?
Wydaje mi się, że jesteśmy w początkach wielkiej, pięknej, zdrowej części historii hard rocka. Jest pełno naprawdę młodych dzieciaków, które grają w swoich małych zespołach, ale robią to z dobrych pobudek. Przyszłe lata będą naprawdę interesujące – fajnie będzie patrzeć, w co to wszystko się zamienia. Wtedy się okaże, czy wyjdzie z tego jakiś zespół, który przetrwa próbę czasu i dojdzie do tych stadionów. Czuję też, że to jest bardzo oczyszczający proces dla rocka. Dzisiejsze dzieciaki po raz pierwszy od bardzo długiego czasu ciągną do rocka nie dlatego, że chcą być sławne, bogate i brylować na okładkach pism, a z powodu pasji, która idzie prosto od serca. Nie stoi już za tym pożądanie kasy i sukcesu. Zobaczysz, to będzie naprawdę ciekawy czas.
Chcesz powiedzieć, że dla tych zespołów, które startowały na przykład w latach osiemdziesiątych, podstawową motywacją była kasa i sława?
Ja po prostu myślę, że w tym milenium cały muzyczny biznes jest rozcieńczony, szczególnie w erze wszelkiego rodzaju programów w stylu „American Idol” i innych talent show. Motywacja do tworzenia muzyki jest przeróżna. Sama branża muzyczna też na to wpływa – wytwórnie nie są zainteresowane młodymi wykonawcami rockowymi, młodymi zespołami rockandrollowymi. Chcą tylko hity z listy Top40. To czas próby dla tych, którzy chcą tworzyć swoją muzykę – jakakolwiek by nie była – prosto z serca. I to powoduje, że wielu z nich w końcu stwierdza, że ma w dupie cały ten biznes i będzie to robić tak czy inaczej, na swoich zasadach i po swojemu. Uważam, że to nastawienie jest zdecydowanie lepsze i pod tym względem sytuacja się poprawia.
Wkrótce ruszacie w trasę. Jak będziecie promować nową płytę? Co cię czeka w 2019?
Na przykład w lutym przyjeżdżam do Polski [śmiech]. Będziemy grać trasę po Europie, więc się widzimy, nie? W styczniu będziemy też w Azji i Australii, latem wracamy do Europy na festiwale, a potem gramy w Kanadzie i Stanach. Takie są plany promocyjne, ale ja tego tak nie traktuję. Kiedy jestem w trasie i gram koncerty to nie myślę o tym jak o promocji płyty, bo to by znaczyło, że muszę nagrać płytę, żeby móc zagrać koncert.
Cóż, wielu artystów tak ma.
Ale ja nie [śmiech]. Tak czy inaczej – tak wygląda plan na przyszły rok. Parę miesięcy temu zakończyliśmy trasę po Stanach. Było naprawdę dobrze, a my też dowiedzieliśmy się, że nowa płyta naprawdę nieźle wypada na żywo.
Jak już mówiłem, jesteś jednym z najbardziej ikonicznych gitarzystów rockowych, nie tylko dla fanów czy rynku muzycznego, ale także dla branży instrumentów. Kojarzysz się rzecz jasna z Gibsonem i Marshallem. I wiesz, cały czas czytamy o wielkich spadkach sprzedaży sprzętu muzycznego, w szczególności gitar. Wydaje się, że rządy gitary elektrycznej jako podstawowego instrumentu w muzyce rozrywkowej się skończyły. Co ty o tym sądzisz?
Taaaa, takie gadanie słyszę każdej dekady [śmiech].
Niewykluczone.
Serio, przyrzekam na Boga! Co dziesięć lat słyszę jęki: „O mój Boże, gitary się już nie sprzedają, już odchodzą z rynku!”. Gówno. Wszyscy albo mają gitarę, albo chcą mieć. Jakoś nie wydaje mi się, żeby gitara elektryczna w związku z tym zniknęła nagle z powierzchni planety. I w zasadzie tyle jestem w stanie o tym powiedzieć.
A co ze zmianami w sprzedaży muzyki? Płyty CD i w ogóle muzyka w postaci albumów już nie schodzi tak dobrze, rządzi natomiast streaming. Czy nagrywanie albumów długogrających się w ogóle jeszcze opłaca? Nie lepiej przerzucić się na single? A w zasadzie, czy to w ogóle ciebie dotyczy? Te największe gwiazdy muzyki pewnie nie muszą się martwić takimi rzeczami.
Wspominałem ci o tym, że nagrywaliśmy tę płytę cyfrowo, bo nie chciałem wydawać góry hajsu na wypasione studio. Chodzi o to, że kiedy nagrywasz album to pewnie, możesz się wykosztować na nie wiadomo jakie studio, ale już nigdy tych pieniędzy nie zobaczysz. Zrobisz fantastyczne brzmienie, ale nie zarobisz na tym ani grosza. Co więcej, nawet nie zwrócą się koszta, bo płyty nie sprzedają się już tak dobrze. Ta rzeczywistość w zasadzie stoi przed nami i gapi się wszystkim prosto w oczy już od jakiegoś czasu. Ale jednocześnie wszyscy chcą nagrywać dobrze brzmiące płyty i ze mną nie jest inaczej. Lubiłem nagrywać analogowo, kiedy musisz wynająć w miarę duże studio, możesz używać wszystkich analogowych zabawek, jakie w nim są. Ale to nie jest efektywne pod względem finansowym. Sam koncept nagrywania albumu jest już oldschoolowy. Patrząc realistycznie, możesz sobie dobrze radzić nagrywając singiel, wypuszczając go, nagrywając kolejny, wypuszczając, i tak dalej. Możesz radzić sobie tak naprawdę na różne sposoby, bo cała branża muzyczna, cały rynek muzyczny jest ciągle w stanie szoku: nie ma pojęcia, co się tak naprawdę, kurwa, dzieje [śmiech]. Ktoś jednego tygodnia odkrywa coś, co w tym tygodniu działa, ale za tydzień jest już coś innego, potem jest jeszcze inny pomysł. Nie ma konkretnego schematu działania. Jest burdel. Ja lubię wydawać albumy, bo wręcz romantyczny wydaje mi się pomysł zebrania jakiegoś cyklu pracy do kupy i wydania go. Ale inaczej też do tego podchodzą fani, a inaczej ludzie, którzy nimi nie są, ale usłyszeli jedną piosenkę w radiu i im się podobało. Ja zrobiłem płytę w zasadzie dla siebie, no i dla ludzi, którzy w dalszym ciągu postrzegają krążki jak ja. Są ludzie, u których to wciąż wywołuje entuzjazm, to też ci sami, którzy przychodzą na nasze koncerty.

Ostatnia rzecz: wyobraź sobie dziesięciolatka, który jara się muzyką rockową, ma twój plakat na ścianie, właśnie pod choinką znalazł swoją pierwszą gitarę elektryczną i zaczyna grać. Co byś mu poradził?
A widzisz: mam syna, który co prawda nie gra na gitarze, tylko na bębnach, ale jest w tym naprawdę dobry i gra we własnym zespole rockowym. Ma szesnaście lat. Dla mnie to zajebiste, że gra, ale trudno jest komukolwiek dać mu jakąś sensowną radę w dzisiejszych czasach i przy dzisiejszym stanie branży. Dlatego w sumie powiedziałbym: jeśli cię to kręci – rób to! Nie oczekuj żadnej z tych klisz o gwiazdach rocka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, bo to już tak nie wygląda. Jedynym powodem, dla którego miałbyś to robić, powinna być twoja miłość do tego. Coś takiego mu powtarzam i coś takiego powiedziałbym każdemu młodemu gitarzyście, który chce dziś grać rock’n’rolla. Musisz to robić z miłości do tego, nie oczekuj niczego w zamian, bo nie ma żadnych gwarancji. Co więcej – wszystko w tym biznesie jest przeciwko tobie, więc może ci się nie udać. Jeśli łapiesz za gitarę, bo chcesz grać, to graj z miłością do rock’n’rolla.