Wrocławski Strain już przy okazji debiutanckiego albumu dał się poznać jako sprawna ekipa mocno lubująca się w klasyce rocka. Tegoroczny album „Blooming” potwierdza, że obrany wcześniej przez kwartet kierunek, wciąż pozostaje aktualny, choć jednocześnie pokazuje, że zespół nie chce się na siłę ograniczać. Z członkami zespołu rozmawiamy o nowym albumie i miejscu Strain na muzycznej mapie.

Jakub Milszewski: Co się zmieniło w Strain od czasu debiutanckiego krążka „Strain” z 2015 roku?
Mateusz Galecki: Po pierwszych odsłuchach nowej płyty przez osoby niezwiązane z zespołem doszły do nas opinie, że wyłagodnieliśmy – na pewno jest w tym trochę prawdy pod względem kompozycyjnym, bo utwory z „Blooming” w przeciwieństwie do „Strain” nie powstały w czasach gimnazjum i liceum, kiedy bunt jest absolutnie wszechobecny. Na koncertach natomiast dalej jedziemy ostro i bez kompromisów. Na pewno przez te trzy lata trochę wydorośleliśmy i jesteśmy teraz w stanie spojrzeć na to, co robimy bardziej świadomie. To chyba dobrze widać w warstwie tekstowej, która na pierwszej płycie była zupełnie drugorzędna – wydawało nam się wtedy, że to nieważne, o czym śpiewamy, i że liczy się tylko energia, jaką przekazujemy muzyką. Natomiast tym razem wydaje mi się, że można bez poczucia wstydu nasze teksty czytać. W zespole nastąpiły też zmiany personalne – skład skonsolidował się na nowo w grudniu 2016 roku, do czego zresztą nawiązuje tytuł płyty.
Adam Rajczyba: Z Mateuszem i Rafałem znamy się od bardzo dawna, a gramy ze sobą półtora roku. Chwilę zajęło nam znalezienie jakiejś nici porozumienia w kwestiach muzycznych. Było to wymagające dla obu stron, ale jak już przebrnęliśmy przez ten pierwszy, najtrudniejszy okres, okazało się, że dajemy sobie mnóstwo dobrej energii. Dużo wiatru w żagle daje nam też sposób gry Natana, czyli perkusisty. To jest człowiek, który nie przestaje nas zaskakiwać swoim feelingiem. Potrafi sprawić, że z pozoru prosty riff nabiera zupełnie innego wymiaru.
Jak album „Strain” sobie poradził? Czy wyjście z muzycznego podziemia jest na wyciągnięcie ręki?
Mateusz Galecki: Wydaje mi się, że wyjście z muzycznego podziemia nigdy nie jest na wyciągnięcie ręki, przynajmniej dla zwykłych śmiertelników. Dopóki muzyka, którą robisz, pozostaje prawdziwa, to możesz mieć taką dobrą nadzieję, że to się uda, ale jest to jedna z tych rzeczy, które należy traktować bez spiny i ciśnienia, bo jak za bardzo zaczynasz myśleć o swojej twórczości w kontekście kariery, cierpi na tym właśnie muzyka – czy tego chcesz, czy nie. A jak poradził sobie „Strain”? Płyta została zauważona, wyprzedała się już dawno, nominowana była do Płyty Rocku Antyradia. Utwory z niej były grane w różnych rozgłośniach radiowych. Ciągle też pytają o nią ludzie podczas naszych koncertów.
Mam wrażenie, że w porównaniu do debiutu, postawiliście na mniej przebojowe, nieco cięższe gatunkowo granie. Na „Blooming” nie ma choćby takich hiciorów do tupania nóżką jak „Hands”, który otwierał poprzednią płytę (najbliżej do takiego jest chyba numerowi „Friend”), za to jest więcej takiego skupionego na wszelkich możliwych odmianach bluesa i starego rocka. Czy to był zamierzony efekt?
Adam Rajczyba: To zależy od tego, czym dla ciebie jest przebojowe granie, bo akurat na drugiej płycie staraliśmy się zawrzeć więcej melodii, co w naszym pojmowaniu rzeczy czyni ją bardziej przebojową. Dla mnie na przykład „Friend” nie ma za wiele wspólnego z bluesem i starym rockiem. A zdecydowanie lepiej tupie mi się nóżką do „Steady”.
Mateusz Galecki: A dla mnie z kolei najbardziej przebojowe są „Ucieczki”. To jest taka kompozycja, która cały czas prze do przodu, do tego zaśpiewał w niej gościnnie Marek Piekarczyk, którego wokal, szczególnie w drugiej części, stanowi ogromny napęd utworu.
Rafał Zakrzewski: Pisząc piosenki, nie narzucamy sobie żadnych ram gatunkowych. Po wydaniu pierwszej płyty często słyszeliśmy opinie, że jest ona niespójna stylistycznie. Postanowiliśmy potraktować to jako komplement i nie starać się na siłę stworzyć monolitycznego albumu, chociaż pewnie byłby wtedy dla niektórych łatwiejszy w odbiorze. Jeżeli na „Blooming” słyszysz korzenne, bluesowe klimaty to oznacza to tylko tyle, że gdzieś to w nas dalej siedzi i tak naprawdę nikt, nawet my sami, nie wie jeszcze w jakim kierunku pójdziemy przy trzeciej płycie.

Kompozycyjnie „Blooming” jest albumem nieco bardziej złożonym i dojrzalszym. Wszystkie wpływy i inspiracje wciąż są mocno słyszalne, ale wydają się ze sobą sprawniej połączone. Czy to wymagało od was jakiegoś innego podejścia do kwestii kompozycyjnych i aranżacyjnych?
Mateusz Galecki: Ta płyta powstawała w sporym chaosie. Nasze podejście do pisania na pewno było inne niż przy pierwszym krążku, choćby dlatego, że teraz mieliśmy dużo mniej czasu. W zasadzie było tak, że w listopadzie powiedzieliśmy sobie, że czas już wydać kolejnego longplaya, zabukowaliśmy studio na koniec lutego i zaczęliśmy dogłębnie przeszukiwać otchłanie naszych szuflad. Płyta powstała podczas krótkiego i intensywnego okresu pracy i to prawdopodobnie stąd wzięło się wrażenie, że wszystko się lepiej razem klei.
Jakich podstawowych inspiracji powinniśmy szukać w brzmieniu „Blooming”?
Mateusz Galecki: Jako Strain zawsze brzmieliśmy surowo i nie poświęcaliśmy zbyt dużo czasu na szukanie swojego soundu. Staramy się kreować brzmienie poprzez treść tego, co robimy, i nie podchodzimy do niego jak do osobnego tematu. Sami tak naprawdę nie wiedzieliśmy, jaki to będzie miało charakter aż do momentu miksów.
Adam Rajczyba: Ciężko też mówić w kontekście tej płyty o inspiracjach, ponieważ w procesie komponowania opieraliśmy się na naszych muzycznych instynktach, które są wypadkową paru ładnych lat grania i słuchania różnej muzyki. Nie mieliśmy czasu na to, żeby zastanawiać się na tym, skąd one się biorą. Chcieliśmy nagrać przede wszystkim płytę, która będzie szczera, przyjemna dla ucha i pokazująca, na jakim etapie tak naprawdę jest zespół.
Na jakim sprzęcie gracie i dlaczego? Co składa się na brzmienie Strain?
Mateusz Galecki: Ja gram na starym włoskim wzmacniaczu z lat sześćdziesiątych o wdzięcznej nazwie Sound Big 25, podrasowanym zresztą lekko i przerobionym z combo na głowę przez Adama Labogę. Do tego używam kolumny również produkcji pana Labogi. Jedyne efekty, jakie posiadam, to tuner i prosty przester. Zawsze wychodziłem z założenia, że brzmienie zespołu kreuje się głównie poprzez treść tego, co się robi, i trochę na siłę zmuszam się do pracy na prostym i podstawowym sprzęcie.
Rafał Zakrzewski: Mój łańcuch sprzętowy zaczyna się od kremowego Squiera sygnowanego przez J. Mascisa, potem trafia do podłogi, która prawdopodobnie w najbliższym okresie obrodzi w nowe dzieci, ale obecnie składa się z podstawowego zestawu: tuner, DigiTech Whammy V oraz kaczucha Voxa. Na końcu znajduje się malutka, ale zaskakująco charakterna głowa Jet City JCA20H podpięta do kolumny na dwóch Celestionach Vintage 30.
Adam Rajczyba: Używam na co dzień pięciostrunowego Fendera Jazz Bassa American Standard po pierwsze ze względu na osobiste preferencje, a po drugie dlatego, że nadaje on dużo fajnego charakteru w niższych częstotliwościach i w połączeniu z dość krzykliwymi gitarami chłopaków składa się to na bardzo przyjemny efekt końcowy. Mój pedalboard to wypadkowa wieloletnich eksperymentów z efektami, których jestem wielkim fanem, ponieważ dają mi pełne spektrum możliwości w procesie komponowania. Na dzień dzisiejszy posiadam tuner podłogowy TC Electronic Polytune i jego mniejszego brata Policlipa, który świetnie sprawdza się np.: przy bardziej akustycznych graniach, gdzie cała podłoga nie jest potrzebna. Do tego dochodzi kompresor basowy MXR-a, basowe Whammy DigiTecha, dwa przestery (EHX Deluxe Bass Big Muff i Darkglass Alpha Omega), EHX Flanger HOAX i delay TC Electronic Flashback x4. Wzmacniacz, którego posiadaczem jestem od niedawna, to Ampeg SVT 2 Pro i muszę powiedzieć, że jestem nim zachwycony.
Jak wyglądała praca nad nowymi utworami? Czy któryś z was pełni rolę głównego kompozytora?
Mateusz Galecki: Na tej płycie ja odpowiadam za większość kompozycji. Prawie każda piosenka, jaka się na niej znajduje, jest po prostu manifestacją chwili i powstała pod wpływem jakiejś prostej emocji. Potem, kiedy przynoszę takie surowe formy na próbę, zaczyna się szlifowanie materiału – czasem ktoś wrzuci bardziej kontrowersyjny pomysł, który zmienia feeling danego utworu, ale zasadniczo większość muzyki zaczyna się w mojej głowie. Jestem natomiast pewien dwóch rzeczy: po pierwsze, każdy miał wpływ na ostateczne brzmienie płyty; a po drugie, trzeci longplay będzie wynikiem bardziej wspólnej pracy.

Gdzie i w jaki sposób nagrywaliście „Blooming”? Czy napotkaliście po drodze na jakieś trudności?
Mateusz Galecki: Płytę nagraliśmy we wrocławskim studiu Tower. Nie mieliśmy w ogóle czasu na trudności, bo nagrania instrumentów trwały trzy dni i były realizowane na setkę – graliśmy wszystkie instrumenty na raz, a potem tylko trzeba było do nich dodać wokal. To jest bardzo dobry tryb pracy, bo nie ma przestrzeni do tego, żeby za bardzo kombinować, dzięki czemu trzeba opierać się na pierwszych instynktach, które w muzyce zazwyczaj bywają najlepsze. Ponadto taki typ nagrania powoduje, że podczas słuchania płyty czuć tę energie, która w panowała w studiu. Jest to naszym zdaniem niewykonalne przy nagrywaniu każdego instrumentu osobno, chociaż oczywiście ma to swoje wady i zalety.
Które utwory z albumu były szczególnie wymagające i dlaczego?
Mateusz Galecki: Wykonawczo dosyć ciężkie było „Ocean Calls”, ponieważ ma bardzo gęsty riff, który trzeba zagrać dokładnie w punkt. Feelingowo duże wyzwanie stanowił „Dog Without A Bone”, bo to jest taki kawałek, który trzeba przez cztery minuty cisnąć coraz mocniej i mocniej i nie można odpuścić, a przy nagrywaniu na setkę utrzymanie całego składu w takim ciągłym wzroście napięciowym nie jest łatwe.
Adam Rajczyba: Do tego względnie spokojny „Szybowiec” i „Little Thunderstorm”, które przez swój charakter, prostą formę i dużo przestrzeni były trudne do wykonania, tak aby ostatecznie wyszły ciekawie i urzekająco. To są piosenki, które opowiadają konkretne historie, nie tylko w warstwie muzycznej, ale przede wszystkim – w warstwie tekstowej. Musieliśmy się w nich naprawdę głęboko zanurzyć, żeby osiągnąć zamierzony efekt.
Do jakich wykonawców na polskiej scenie jest Strain najbliżej?
Mateusz Galecki: Uwielbiamy słuchać Hey, twórczości Waglewskich, panów Łony i Webbera i naszych kolegów z miasta Wrocławia. Żyjemy w czasach, w których granice pomiędzy gatunkami przestają mieć cokolwiek wspólnego z gustami muzycznymi. Twórczość Fisza i Peji nie ma ze sobą za wiele wspólnego, a przecież obaj panowie rapują. Wyrośliśmy na muzyce rewolucji hippisowskiej i zawsze będzie nam blisko do tych artystów, którzy mają w sobie nadzieję.
Adam Rajczyba: W dzisiejszych czasach ciężko jest o oryginalność. Gatunki się ze sobą mieszają i powstają całkowicie nowe formy. Każdy ma możliwość wyrażania się poprzez muzykę na swój unikalny sposób. Piękne jest też to, że większość ludzi dostęp do muzyki ma na wyciągnięcie ręki. Codziennie możemy szukać i poznawać nowych twórców. Dla nas, jako zespołu, bardzo przyjemna jest świadomość, że to co napiszemy i nagramy nie pozostanie tylko na naszych półkach i że mamy możliwość zainteresowania swoją muzyką każdego potencjalnego odbiorcy z całego świata.