Zeszłoroczny album „The Stage” pojawił się na rynku znienacka. Avenged Sevenfold opisują go jako najważniejsze wydarzenie w karierze, a gitarzyści Synyster Gates i Zacky Vengeance są dumni, że udało im się pójść jeszcze krok dalej w tworzeniu muzyki. Wydana zimą specjalna edycja „The Stage” stała się pretekstem, by porozmawiać z Synysterem o coverach, realizacji nagrań koncertowych i przygotowaniach do występu.

Jakub Milszewski: W grudniu ukazała się wersja deluxe waszego ostatniego albumu „The Stage”. Dorzuciliście do tej edycji covery piosenek Mr. Bungle, Del Shannon, Rolling Stonesów, Pink Floyd, Beach Boys i hiszpańskojęzyczną „Malaguenę”. Nawet nie wiem, czy dobrze wymawiam ten tytuł. Skąd taki dobór coverów?
Synyster Gates: Wymawia się: [z udanym hiszpańskim akcentem] „Malaguena Salerosa”. To wszystko to po prostu kolekcja piosenek, które w jakiś sposób reprezentują zespół. To jedne z naszych ulubionych kawałków wszech czasów. Nie zastanawialiśmy się, czy ten zestaw ma być zróżnicowany, czy nie, po prostu wyliczyliśmy sześć naszych ulubionych piosenek i tyle. Wybieraliśmy je też pod względem tego, czy będziemy w stanie zrobić porządne nagrania, czy będziemy mieli jakąś koncepcję na wymyślenie ich na nowo, po naszemu. Tak powstał ten zestaw.
„Malaguena Salerosa” i „Runaway” są dość dalekie od waszego standardowego hardrockowego czy też heavymetalowego brzmienia. Nagrywanie tych piosenek nastręczyło wam jakichś trudności?
„Malaguena” była zdecydowanie ekstremalnie wręcz trudna. Ten groove, który napędza piosenkę, jest pełen pułapek. To zabawne, bo jak tego słuchasz, to wszystko wydaje się proste, myślisz, że nie jest tak szalone, ale kiedy zaczynasz analizować, kiedy zaczynasz w to głębiej wchodzić, słuchać poszczególnych partii, okazuje się, że jest zupełnie na odwrót. Musisz grać zupełnie inaczej, niż wydawało ci się na początku. Ale było to fantastyczne doświadczenie, dzięki któremu się dużo nauczyliśmy. Dało nam to naprawdę sporo jako muzykom, czujemy, że dzięki takim rzeczom ewoluujemy.
A co z „Runaway”?
Ja nie miałem nic wspólnego z tą piosenką, więc było zajebiście [śmiech]. Zaprosiliśmy do nagrania tego numeru Warrena Fitzgeralda, jednego z moich ulubionych gitarzystów, grającego w jednym z moich ulubionych zespołów, czyli The Vandals. Zacky zaśpiewał, Brooks zagrał na bębnach, Johnny na basie, a ja waliłem kokę.
Czy podczas nagrywania tych wszystkich coverów musieliście dobierać jakiś inny sprzęt i inaczej konfigurować studio niż podczas nagrywania „The Stage”?
Tak. Nagrywaliśmy w kilku miejscach. Bębny nagrywaliśmy w tym samym studio co „The Stage”, bo wiedzieliśmy, że będziemy robić te covery, ale nie nagraliśmy tam reszty, dopóki album nie wyszedł. Wróciliśmy do domu po trasie po Europie, jakoś w marcu, i zabraliśmy się za dokończenie nagrań. Nagrywaliśmy album z Joem Barresim w jego studiu. Na potrzeby „Malagueny” najęliśmy prawdziwych mariachi, perkusjonistów, trębaczy i tak dalej. W studio Joego można zrobić wszystko. Ma chyba wszystkie zabawki świata. Nie zabraknie ci tam inspiracji.
Do tego wydania dorzuciliście też nagrania koncertowe. Kiedy jesteś na scenie i wiesz, że jesteś nagrywany na potrzeby takiego wydawnictwa, masz większą tremę niż zazwyczaj czy to nie ma znaczenia, koncert jak koncert?
Nie, nie robi mi różnicy. Jeśli się zepnę, to nie będę grał lepiej. Zazwyczaj, jak wychodzę na scenę, to jestem już trochę rozluźniony, bo wlałem w siebie parę piwek albo winko. Nie chcę powiedzieć, że każdy koncert jest taki sam, bo nie jest, ale nagrywanie nie ma z tym nic wspólnego. Nawet nie potrafię powiedzieć, czy zdaję sobie z tego sprawę, czy jestem tego świadom podczas koncertu. Nagrywanie robi różnicę dopiero potem – kiedy słucham tego nagrania i słyszę, że grałem do dupy, denerwuję się, że skoro wiedziałem, że jestem nagrywany, to dlaczego się bardziej nie skupiłem? Ale to tak nie działa.

A czy to nie jest tak, że ty słyszysz, że coś położyłeś, ale słuchacz nie będzie zdawał sobie z tego sprawy? Nagrania, które wrzuciliście na „The Stage” są świetne.
[śmiech] Dzięki. Jest na nich parę wpadek, ale fajnie się dowiedzieć, że tego nie słychać. Ale widzisz, nawet jeśli tylko ja wiem, że coś zagrałem inaczej, niż powinienem, to wciąż muszę żyć z tą świadomością [śmiech].
Koncertowe nagrania na „The Stage” pochodzą z waszego występu w O2 w Londynie. Przygotowywaliście się do tego koncertu w jakiś specjalny sposób?
Nie, nic specjalnego. Wiesz, my jesteśmy nagrywani każdej nocy, więc każdej nocy powinniśmy się specjalnie spinać. Ale tak nie jest. Po prostu wiemy, że każdy koncert jest rejestrowany. Pomysł o wrzuceniu nagrań na płytę przyszedł dopiero później. Nie robi nam to. Jedyny moment, w którym mnie to wkurza, to kiedy na backstage’u mamy telewizory i oglądamy nagrania z poprzedniego koncertu – widzimy, że coś spieprzyliśmy, a po reakcjach ludzi z publiczności wiemy, że oni też widzieli. Poza tym – spoko, nie ma problemu, nie musimy się specjalnie przygotowywać. I tak naprawdę to dopiero kilka miesięcy temu zdecydowaliśmy, żeby wybrać kilka z tych nagrań i dorzucić do płyty.
W jaki sposób zazwyczaj przygotowujesz się do koncertu? Poza piwem i winem. Grywasz skale, robisz pompki?
Zdecydowanie nie pompki [śmiech]. Najważniejszą rzeczą, jaką zawsze staram się zrobić, jest przegranie sobie wszystkich solówek i najtrudniejszych partii przynajmniej raz. Zajmuje mi to jakieś pół godziny. Przed tym zawsze chcę trochę pograć z metronomem do podkładu, żeby popracować nad wyczuciem, złapać atmosferę. Nie lubię takich standardowych ćwiczeń, jak ogrywanie skal. To bzdury. Ćwiczę bardziej w ten sposób, że staram się stosować trudne zmiany akordów albo jakieś rytmiczne wyzwania w muzyce, by jednocześnie stymulować kreatywność. Uważam, że to najlepszy sposób.
Czy granie numerów z „The Stage” różni się dla ciebie czymś od grania kawałków z poprzednich waszych płyt? Pytam dlatego, że gitary twoje i Zacky’ego na najnowszej płycie pracują zupełnie inaczej niż wcześniej – są nieco bardziej orkiestralne. Czy ta różnica odbija się podczas grania koncertu?
Masz rację z tymi gitarami i fajnie, że to zauważyłeś. Ciężko pracowaliśmy wspólnie nad tym albumem i wypracowaliśmy coś, co jest chyba unikalne dla każdego z nas. I faktycznie jest różnica podczas grania na żywo. Nowe numery są cholernie trudne. Zawsze staramy się dawać z siebie wszystko i grać ze smakiem i polotem, przynajmniej mam taką nadzieję, musimy się zatem mocno przykładać do techniki gry. W studiu często nagrywasz daną partię kilka razy, żeby w końcu siadło, stosujesz jakieś studyjne triki, żeby zabrzmiało dobrze. Na scenie nie masz na to szans. Po sesji jest jakiś cykl prób przygotowujących do koncertów, wtedy jest moment, żeby wszystko dopracować. Ale tak naprawdę nic nie przygotuje cię do grania koncertów jak… granie koncertów. Za każdym razem masz przecież inne warunki, inną akustykę, dzieje się coś niespodziewanego, może boli cię głowa albo jesteś zmęczony, a musisz sobie poradzić i dać maksa. Do tego dochodzą wokale, musisz się dobrze czuć z mikrofonem, wiedzieć jak zaśpiewać i co. Tak, granie na żywo kawałków z „The Stage” to kawał ciężkiej szkoły.
Ostatniego lata graliście dużo z Metalliką, Gojirą i Volbeat. Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem z innym słynnym gitarzystą heavymetalowym na temat zespołów, które kiedyś zmienią gigantów rocka i metalu na stadionach – Black Sabbath już odeszli, AC/DC mają swoje problemy, Judas Priest czy Metallika też nie będą grać w nieskończoność. Kiedy tak rozmawialiśmy o zespołach, które są na dobrej drodze do osiągnięcia tego poziomu popularności, jedną z nazw, które pojawiały się regularnie, było Avenged Sevenfold. Obecnie zapełniacie jako headliner hale na całym świecie, ale czy czujecie się już gotowi na stadiony?
Szczerze mówiąc, to nie wydaje mi się, żebym musiał być gotowy na cokolwiek. Lubię grać w przeróżnych miejscach, jeśli jest tam publiczność. Okej, im więcej ludzi, tym fajniej. Na stadiony chyba jeszcze nie jesteśmy przygotowani, ale mamy chyba dobrą trajektorię, kariera tego zespołu się świetnie układa. Wydaje mi się, że jest to owoc naszej integralności, tego, że nigdy nie poświęciliśmy czegoś z naszej muzyki w imię jakiegoś sukcesu. Jeśli to utrzymamy i dalej będziemy tworzyć muzykę, która podoba się ludziom, to nie widzę przeciwwskazań, żeby wspiąć się na ten poziom.

Wracając do trasy z Metalliką: nauczyłeś się czegoś od nich?
Tak – tego, żeby po prostu być świetnym gościem. Lars jest jednym z najzajebistszych ludzi w biznesie. Wszyscy są po prostu spoko. Świetnie się razem czuliśmy, trochę poimprezowaliśmy. Kiedy urodziło mi się dziecko, trzymali rękę na pulsie i cieszyli się, ale jednocześnie nie wchodzili w prywatne sprawy zbyt głęboko. Widać było, że zależy im na innych ludziach, że się o nich troszczą. To sprawiało, że czułeś się po prostu bezpiecznie. Jako naczelną zasadę postawili sobie chyba być miłym dla innych i naprawdę czuć to w ich ekipie.
Bycie miłym dla innych brzmi lekko, ale takie łatwe nie jest.
Jeśli jesteś muzykiem, to jest mnóstwo ludzi, dla których możesz być miły, z czego część na to nie zasługuje. A jeśli jesteś w Metallice, tych ludzi, dla których możesz być miły, jest o wiele, wiele więcej. Nieważne, czy masz zły dzień, masz kaca, jesteś zmęczony, głodny albo masz jakiś problem osobisty – musisz być miły. To trudne i brutalne, ale tak jest. A oni doskonale sobie z tym radzą.
Wiem, że latem zagracie na kilku festiwalach w Europie – parę dat zostało już ogłoszonych. Możemy się spodziewać większej liczby koncertów? Wiesz coś o Polsce?
Robimy wszystko co możliwe, żeby do was wrócić. Teraz właśnie trwa cały młyn związany z logistyką, ustalaniem, planowaniem, bo chcielibyśmy grać wszędzie. Także spokojnie, wkrótce się zobaczymy.
Będziemy czekać cierpliwie.
My również!