Stołeczny Tankograd to doom metalowy wóz opancerzony, który przejeżdża po swoich słuchaczach, niosąc wojnę i beznadzieję. Debiutancki krążek zespołu zatytułowany „Totalitarian” ukazał się z początkiem lutego i jest prawdopodobnie jednym z kandydatów do miana najciekawszego debiutu roku. O płycie, zespole i wojnie opowiada nam założyciel i dowódca Tankograd, a przy okazji Bogusław Wołoszański polskiego metalu – Herr Feldgrau, czyli Tomasz Walczak.
Jakub Milszewski: Skąd się wziął Tankograd? To był twój projekt?
Tak. Oryginalnie mój pomysł zakładał, że zrobię wszystkie kawałki sam, napiszę wszystkie partie wszystkich instrumentów, sam to nagram – albo w domowym zaciszu, albo w studiu – a ewentualnie potem, jeśli pojawi się zapotrzebowanie i jeśli będę chciał, to znajdę muzyków, z którymi będę mógł to grać na żywo. Po drodze jednak mój przyjaciel, który jest naszym basistą, stwierdził: „Nie, Tomek, nie róbmy tego tak, zróbmy z tego normalny zespół. Zobaczysz, będzie fajnie!”. I tak się właśnie skończyło. Pierwsze zamysły, żeby grać cokolwiek swojego – bo póki co jest to mój materiał, z jednym wyjątkiem – pojawiły się w okolicach 2012 roku. Jestem bębniarzem, więc jak to zwykle w przypadku perkusistów bywa, miałem wtedy milion zespołów, zresztą nadal tak jest. Jako perkusista byłem jednak zawsze z tyłu, dokładałem swoje cegiełki, ale nigdy nie było tak, że przynosiłem własny numer. Można choćby spojrzeć na bębniarza Iron Maiden, któremu po trzydziestu latach grania pozwolono przynieść własny utwór… Nie chciało mi się czekać trzydziestu lat, więc stwierdziłem, że zrobię sobie zespół, w którym będę sterem, żeglarzem i okrętem. Trochę denerwowały mnie też próby stworzenia kapeli, w której będzie panować demokracja – to prawie nigdy nie wychodzi. Doszedłem do wniosku, że zrobię sobie coś własnego.
Pragnąłeś więc wiecznej sławy i chwały.
Gdybym chciał sławy i wiecznej chwały to bardziej kierowałbym się w stronę popu, R’n’B i disco polo. Chciałem mieć po prostu kontrolę, przeświadczenie, że jeżeli coś w tym zespole nie będzie grało, to przynajmniej będę doskonale wiedział, kto jest temu winien, i tą osobą będę ja. W tym momencie będzie wiadomo, że jeżeli coś nie działa, to jest to moja wina, a jeżeli coś działa, to coś robię dobrze.
Rozumiem, że w Tankograd nie ma demokracji i żelazną ręką trzymasz wszystkich za gęby.
Nie, nie, aż tak nie jest. Trochę się chłopcy buntują. [śmiech] A tak serio, zasada jest taka, że dyskutujemy. Nie jest tak, że ja wymyśliłem te numery od A do Z i chłopaki grają to, co ja im każę. Możemy dyskutować i dyskutujemy często bardzo żarliwie. Ostateczna decyzja jest jednak moja. Ale nie jestem w stu procentach zamknięty na to, co koledzy z zespołu mówią. Jestem w stanie przyznać, że niektórych rzeczy po prostu nie wiem albo nie jestem w stanie ogarnąć sam. No i niektóre pomysły, które przynoszą chłopaki, są świetne. Zwłaszcza nasz basista jest skarbnicą pomysłów. Są one często dziwaczne, ale równie często są bardzo, bardzo dobre.
W Tankograd przeniosłeś się z tyłu do przodu. Z bębniarza przekształciłeś się we frontmana z gitarą i mikrofonem. Jak się czujesz w tej roli? Sam przecież przed chwilą określiłeś się mianem perkusisty.
Tak, to moje główne zajęcie, wręcz od paru lat można powiedzieć, że zawód. Bycie z przodu to szczeniackie marzenie. Zawsze mi się podobała wizja mnie stojącego z gitarą i śpiewającego do mikrofonu. Miałem taki obraz w głowie, choć jest on już nieaktualny, bo jestem trochę grubszy, niż sobie wyobrażałem. Jak jesteś za bębnami, to w większości przypadków możesz zagrać koncert nie widząc publiczności, zwłaszcza kiedy dymiarki są odpowiednio ustawione. Potem słyszysz opowieści: „Tutaj byli tacy ludzie, po lewej stronie sceny działo się to i to”. Ja tego nie wiem, bo widzę plecy moich kolegów w kapeli. Mam wciąż zespoły, w których gram na bębnach i mi to nie przeszkadza. Chciałem jednak zobaczyć, jak to jest z przodu. Poza tym jednak to, że ogarniam więcej niż jeden instrument, bardzo pomaga w innych sytuacjach muzycznych. Kiedy gram na bębnach, jestem w stanie bardziej wydajnie dogadywać się z gitarzystami, ponieważ w Tankograd też gram na gitarze.
Dlaczego Tankograd wymyśliłeś jako zespół doomowy?
Tankograd porównuje się do różnych rzeczy, zacząłem je nawet zapisywać. Kiedy nagrywałem wokale i skończyłem jakąś partię, usłyszałem przez interkom, że brzmi to jak Alice in Chains. Usłyszałem też porównanie do zespołu Hunter i w tym wypadku porównującym zajęły się już odpowiednie służby. Ja słucham bardzo dużo różnej dziwnej muzyki, która w dzisiejszych czasach nazywana jest „guilty pleasure”. Bardzo lubię na przykład szanty, stąd też bardzo lubię harmonie wokalne. W Tankograd od początku mieliśmy założenie, że zrobimy więcej niż jeden wokal wszędzie, gdzie tylko się da i gdzie tylko będzie to miało sens. Co do riffów… Numer, który wrzuciliśmy na singla, czyli „Lot do kraju”, ma co najmniej pięć lat. Kawałki, które nagrywaliśmy na demo, poza jednym, mają już po siedem albo osiem lat. Ewoluowały sobie powoli – niektóre ich partie są starsze, niektóre nowsze. Zawsze jednak wiedziałem, że to będzie doom. Oryginalnym źródłem tego zespołu jest zespół KYPCK z Finlandii, a gra on jak najbardziej doom. Pierwsze rzeczy, które robiłem z myślą o Tankogradzie, były – nie bójmy się tego powiedzieć – kalką. Pierwsze płyty KYPCK były jak ze sztancy – nie było tam wycieczek poza pewien zakres środków wyrazu, który sobie narzucili. Ja uznałem, że skoro mi się to tak podoba i taką chcę grać muzykę, to to jest właśnie element, na który powinienem zwrócić uwagę. Chodziło zatem o to, żeby nie było za bardzo wycieczek na zewnątrz. Od początku było wiadomo, że Tankograd ma wyglądać tak i tak, ma takie środki wyrazu, takich klocków możemy używać i nic więcej. Myślę, że to się z czasem zmieni. Na przykład kiedy nauczę się lepiej grać na gitarze, bo to przecież też ograniczenie.
Spodziewałem się, że Tankograd będzie w sferze lirycznej dotykał tematu socjalizmu, a ty zrobiłeś płytę o wojnie. Sabaton to taki Tankograd dla małych dzieci.
[śmiech] Też używam Sabaton dla metafory tego, co się dzieje na „Totalitarian”. Mówię zawsze, że Sabaton śpiewa, że wojenka i fajnie, z szabelką uderzamy na wroga i mamy bohaterskich lotników, a Tankograd bardziej o tym, że leżysz w okopie i jest ci zimno, urwało ci obie nogi i raczej już, kurwa, nie odrosną. To jedna rzecz. Druga rzecz to to, że pierwszą strefą klimatyczną, w jaką chciałem Tankograd puścić, były okolice filmu „Stalker”. Obejrzałem go jakoś w 2011 czy 2012 roku i było to wspaniałe. Nastrój tego filmu, nastrój gier komputerowych, bo w Tankograd ich wpływy są też dość duże – to właśnie chciałem uzyskać. Chciałem stworzyć ten klimat beznadziei. Wyobraź sobie, że mieszkasz w jakiejś miejscowości w środkowym Związku Radzieckim. Przez całe życie pracowałeś w fabryce ebonitowych budzików. Było ci, jak to w Związku Radzieckim, chujowo, ale stabilnie. W pewnym momencie ZSRR się kończy, co z twojej małej perspektywy oznacza, że ta twoja fabryka ebonitowych budzików zostaje zamknięta i nic cię już nie czeka. Nawet nie tyle, że czekają cię rzeczy złe – nie czeka cię nic. Nic się nie zmieni, wszystko od teraz będzie totalnym marazmem. Coś takiego chciałem przekazać – sowiecką beznadzieję. Zasadniczo zespół Tankograd śpiewa o totalitaryzmach i stosunku człowieka wobec nich oraz o tym, co się w nich wydarza. To, czy będzie to totalitaryzm czerwony, czarny, czy też może jeszcze jakiś, może nawet religijny, jest bez znaczenia. Wszystko to będzie odpowiednie do wpakowania do jednego worka. Absolutnie nie wychwalam tu w żadnym wypadku ani jednej, ani drugiej strony, po prostu śpiewam o tym, że tak było. Robię to nie dlatego, żeby kogoś zasmucić albo uradować, a dlatego, że to prawda.
„Lot do kraju” na przykład bardziej niż kwestię życia w ustroju totalitarnym porusza sytuację stricte wojenną.
Stricte wojenną, aczkolwiek w XX wieku wojny były związane głównie z totalitaryzmami. To one wpadły na pomysł, żeby całe pokolenie swoich siedemnasto-, osiemnasto-, dziewiętnastoletnich mężczyzn wysłać w kierunku maszynki do mięsa, którą był niewątpliwie front wschodni w Rosji. Do armii wciąga się nie ludzi dojrzałych tylko młokosów, którzy mają siano w głowie, co zresztą często wychodzi im na dobre, bo gdyby mieli trochę więcej oleju w głowie, to okazałoby się, że to, co się tam działo, jest absolutnie nie do przyjęcia. A i tak do przyjęcia nie było. „Lot do kraju” jest pisany z perspektywy człowieka, który nie jest fanatykiem, a zupełnie normalnym człowiekiem, który – tak się składa – jest dobry w tym, co robi i za to właśnie dostaje urlop i może polecieć do domu na dwa tygodnie. Tak było – za medal, czyli w skrócie za ubicie jakiejś ilości przeciwników, dostawało się urlop i leciało się na jakiś czas do domu, co było rzadkością i wielkim przywilejem. Świadomość, za co ten urlop, człowiek na pewno miał.
O czym jeszcze jest ta płyta? Co to są za historie? Na przykład „Ostatni sen Joachima”?
O tym wszystkim będzie na płycie, muszę to wszystko opisać, tylko oczywiście zwięźlej, bo nie mogę zrobić z wkładki płyty podręcznika historii. Tekst do „Ostatniego snu Joachima” powstał po muzyce, co się w Tankogradzie raczej nie zdarza. Na ogół jest tak, że tekst powstaje pierwszy i dorabiam do niego muzykę, ale w tym przypadku muzykę napisał nasz basista, więc tekst dołożyłem z gotowych, które miałem napisane. Opowiada o człowieku, który się nazywał Joachim Peiper. Nie ma co owijać w bawełnę – facet był SS-manem i zbrodniarzem wojennym. Jest odpowiedzialny między innymi za masakry jeńców wojennych. Krótko mówiąc, wpisuje się bardzo dobrze w definicję najgorszego człowieka, który jednocześnie był niezbyt przyjemny dla swoich własnych podwładnych. Do historii przeszła jedna jego akcja wojenna, która miała miejsce w 1944 roku. Jego oddział miał przekroczyć pole minowe, a on nie chciał czekać aż przyjadą saperzy i zrobią przez nie przejście. Wysłał więc przez nie swoich własnych żołnierzy na półciężarówkach. Wysyłał ich tak długo, aż za ofiarę własnego życia to przejście zrobili. Według niego ci ludzie służyli określonemu celowi, a cel uświęcał w stu procentach środki. Rzeczony Joachim Peiper przeżył wojnę, posiedział w więzieniu, a następnie osiadł we Francji po tym, jak był przedstawicielem handlowym firmy Porsche. Czyli: niby dostał po uszach, ale jednocześnie nie za bardzo. Koniec końców padł ofiarą francuskich komunistów, którzy go zastrzelili i podpalili jego dom.
Klasyczny przykład pozbawionego skrupułów przedstawiciela handlowego.
Patrząc na jego karierę wojskową z zupełnie pragmatycznego, pozbawionego moralności punktu widzenia, to był on bardzo skuteczny. I to jest problem – z tego punktu widzenia jego działania miały sens. Z punktu widzenia ludzkiej moralności absolutnie nie, jest to odpychające.
W zeszłym roku byłem na prowincji w Walii. Miejscowi wiedzieli, że jesteśmy z Polski, więc przychodzili do nas starsi ludzie i ze łzami w oczach opowiadali o swoich przyjaciołach i członkach rodzin, którzy zginęli podczas wojny. Te wspomnienia wojenne u nich były wciąż żywe i wywoływały emocje, podczas kiedy w Polsce historie wojenne się banalizuje – młodym wpycha się Sabaton i filmy wojenne skupiające się na wręcz komiksowym bohaterstwie. Jak się w tym odnajduje Tankograd?
Absolutnie nie podejmę się politycznego zaangażowania, bo nie uważam, że muzycy powinni się politycznie angażować, chyba że się na tym znają. Ja się nie poczuwam do takiej wiedzy. Mnie się jednak wydaje, że jest to kwestia tego, w jaki sposób jest prowadzona polityka historyczna w danym kraju. W Polsce traktuje się ją bardzo instrumentalnie, patriotyzm i te filmy służą określonemu celowi. W innych krajach też tak jest, przy czym dla nas historie wojenne są czymś totalnie oczywistym. Nie ma w Polsce rodziny, która w ten czy inny sposób nie byłaby dotknięta II wojną światową – czy to chodzi o śmierć kogoś z rodziny, czy otarcie się o śmierć kogoś bliskiego. Wiadomo, że wkład wojenny Wielkiej Brytanii był bardzo duży, jednak wiadomo także, że ci ludzie, którzy byli cywilami, nie musieli brać udziału w jakichkolwiek działaniach wojennych, jeżeli nie mieszkali w Londynie i na południu kraju, gdzie były bombardowania. Mieszkali na przykład w Szkocji i o wojnie dowiadywali się wyłącznie z gazet. W Polsce mamy bardziej bezpośrednie dojście do tych historii wojennych. Są elementem polskiej kultury, kinematografii od zawsze. Być może dlatego są traktowane mniej poważnie. Po prostu jest ich mnóstwo i są wszędzie. Przejdź się po ulicach Warszawy. Co dwie ulice znajdziesz tabliczkę o tym, kto tutaj zginął i kiedy. Po jakimś czasie przestajesz myśleć o ludziach. Masz po prostu tabliczki.
Jest w Polsce jakaś mniejsza lub większa grupa ludzi, którzy chłoną też mniej mainstreamową część muzyki metalowej. Jak do nich dotrzeć? Jaki w tym kontekście jest marketingowy potencjał Tankogradu?
Hmm, marketingowy potencjał… Człowiek sobie stawia w życiu różne cele. Ja na początku miałem cel, żeby pojechać w trasę. Pojechałem. Potem miałem cel, żeby pojechać w więcej tras. Też pojechałem. A obecnie moim celem jest, żeby pojeździć trochę z własnym zespołem. Chcę się pokazać w różnych miejscach, zobaczyć, jak na tak postawione kwestie zareaguje publiczność niemiecka, jak to wyjdzie gdzieś na Wschodzie… Wspomniany zespół KYPCK robi w Rosji furorę, choć nie śpiewa o rzeczach miłych i nie wychwala ustroju. Co do aspektu marketingowego – podjęliśmy współpracę z Godz Ov War Productions, więc daje to nam bardzo dużo pod względem promocji. Gdybym chciał mieć pieniądze z grania muzyki, to zostałbym muzykiem sesyjnym i grałbym sobie wesela, co nawiasem mówiąc też czasami robię. Ale gdybym chciał mieć kasę, to zostałbym sobie prezesem banku albo coś odziedziczył… [śmiech] Raczej nie szukałbym ich w muzyce. Niemniej po graniu choćby z Dopelord wiem, że są ludzie zainteresowani taką muzyką i są oni wszędzie, w każdym kraju. Czy to Rumunia, Serbia, Niemcy, Francja – znajdą się ludzie, którzy będą chcieli tego słuchać.
Zgadza się, ale jak do nich dotrzeć?
To się chyba nie zmieniło od bardzo dawna. Trzeba do nich dotrzeć, grając koncerty. Im więcej koncertów grasz, tym możesz zagrać ich więcej, bo ludzie cię widzą, a informacja o twoim zespole idzie dalej, oraz grasz te koncerty lepiej, a ludzie chcą przychodzić na występy, które są bardzo dobre. A żeby były dobre, trzeba w tym po prostu nabrać doświadczenia. Jako że ja koncerty grać lubię bardzo i taki jest mój cel na najbliższy czas, to to będziemy robić. Jeśli ktoś to czyta i pomyślał, że fajnie by było nam taki występ zorganizować, to zachęcam! [śmiech]
Prawdziwy Tankograd
Czelabińsk – rosyjskie miasto daleko, daleko na Uralu. W 2010 roku zamieszkiwało je ponad milion mieszkańców. Jest to jeden z najważniejszych ośrodków przemysłowych byłego ZSRR. Jego nagły rozwój rozpoczął się wraz z otwarciem połączenia kolejowego łączącego go z Moskwą, a także Kolei Transsyberyjskiej. Czelabińsk był także stacją przesiadkową podczas relokacji na Syberię. Statystyki podają, że w ciągu piętnastu lat przez miasto przejechało ponad piętnaście milionów ludzi. Niektórzy z nich pozostali w Czelabińsku lub jego okolicach, przyczyniając się do jego wzrostu. Dzięki położeniu na szlaku handlowym miasto stało się ważnym ośrodkiem handlu.
Nie o tym jednak chcieliśmy opowiedzieć, a o czołgach. W latach trzydziestych Czelabińsk doświadczył nagłego rozwoju przemysłowego. Pojawiły się tutaj zakłady huty i zakłady produkcyjne, między innymi Czelabińska Fabryka Ciągników. Podczas II wojny światowej Józef Stalin przeniósł wiele zakładów przemysłowych z miast zagrożonych atakiem wojsk niemieckich. Sporo z nich ulokowano w Czelabińsku. Produkowano tutaj m.in. rakiety Katiusza i czołgi T-34 (czyli takie, jak „Rudy” z „Czterech pancernych i psa”). W trakcie trwania wojny tutejsze fabryki wyprodukowały 18 tysięcy czołgów, 48,5 tysiąca silników Diesla i ponad 17 milionów sztuk amunicji. To wszystko sprawiło, że Czelabińsk został okrzyknięty mianem Tankogradu, czyli Miasta Czołgów.
Z jakiegoś powodu w polskiej kulturze postsowieckiej Czelabińsk dał się poznać jako miasto występujące w ogromnej liczby żartów o ZSRR.
Czy są już jakieś konkretne zaklepane daty? 2 lutego jest koncert premierowy w Warszawie, dzień później gracie w Toruniu. Coś poza tym?
Sprawa jest w załatwianiu. Pewne fajne terminy już wpadły, ale jeszcze nie mogę nic powiedzieć, bo nie zostały ogłoszone. W ciągu ostatnich paru lat zauważyłem dużą przemianę na rynku. Pojawili się choćby bookerzy. Kiedy zaczynałem grać z moimi różnymi zespołami, nagrywało się jakiś materiał, demówkę, płytę, trzymało się ją w ręku i nie bardzo wiedziało się co z nią zrobić. Były jakieś kluby, ale kiedy napisało się do nich mail, żeby zrobić jakiś koncert, to nie dostawało się żadnej odpowiedzi. Nie było wiadomo, do kogo się z tym wszystkim odezwać. W tej chwili już jest z kim gadać. Można się odezwać do Roberta z I Did It, można do Banshee Booking, Piranha Booking, Leave No One Behind, do kolegów z Red Smoke Festival, którzy też robią koncerty… Można nawiązać współpracę. Jest do kogo pisać i to jest super. Jeśli chodzi o tych ludzi, których wymieniłem, bo z nimi współpracowałem, to mogę powiedzieć, że organizują koncerty na fajnym, wysokim poziomie – takim, który czasami przewyższa poziom spotykany na przykład w Niemczech. Są możliwości. Wiadomo, zobaczymy, jak na to zareaguje tak zwany rynek, czyli ludzie, którzy są zainteresowani taką muzyką. Ja sobie już dawno obiecałem, że jeżeli nie będzie zainteresowania, to nie zostanę starym człowiekiem, który w internecie będzie twierdził, że to międzynarodowy spisek, tylko po prostu dam spokój. Może przecież to, co zrobiłem, naprawdę nie jest na tyle dobre, żeby ludzie tego słuchali. Póki co jednak odzew jest pozytywny, więc staramy się jak najwięcej pograć.
Gdzie i na czym nagrywałeś „Totalitarian”?
Nagrywaliśmy w Nebula Studio. Pierwszego dnia był z nami Haldor Grunberg, żeby ustawić mikrofony i tak dalej, ale miał pewne inne zobowiązania i resztę sesji zrobił z nami Maciek Karbowski z Tides From Nebula, którego bardzo polecam. Uratował nam dupy. Na sesję zabrałem swój wzmacniacz Bash Manufacturing Studio Head 20. On mi się bardzo fajnie sprawdzał na żywo, ale koniec końców go nie użyłem. Chyba po prostu przez to, że lampy były już dość stare, bo czysty kanał był bardzo spoko, ale przesterowany trochę niedomagał. Jak podpięliśmy się do JCM 800 dopalonego fuzzem, to zaczęło być dobrze. Obie gitary są nagrane na tej osiemsecie naszego bębniarza Miśka, który jest też gitarzystą Major Kong. Po drodze wpięty jest czarny rosyjski Big Muff, który wygląda, jakby ktoś po nim przejechał Żukiem i Nysą jednocześnie. Jest on też narzucony na bas. Co do samych instrumentów: ja gram na Ibanezach Icemanach, ponieważ Celtic Frost. Grzesiek nagrywał na swoim Gibsonie SG kupionym ongiś od Gada z Sunnaty, więc wszystko zostaje w takiej jednej wielkiej dysfunkcyjnej warszawskiej doomowej rodzinie. Nie było też dużo nakładek. W większości nie nagrywaliśmy dubli gitar. Wszystko jest surowe i bez wielkiego kręcenia.
Większość materiału na „Totalitarian” jest twojego autorstwa. Przyszłe rzeczy będą też twórczością solową czy powstaną bardziej zespołowo?
Nie zaczęliśmy jeszcze pisać nowego materiału, bez przesady. Ale ze względu na to, że nasz basista ma ogromne ilości rozpisanych w nutach utworów, które są gotowe do wzięcia, nie przewiduję jakichś wielkich problemów z materiałem na następną płytę. Sam też mam jakieś nowe pomysły. Mnie bardzo odpowiada taki styl pracy, kiedy przynoszę jakiś numer i wspólnie go potem aranżujemy. Zwłaszcza że – tak jak mówiłem – u mnie wszystko zaczyna się od przeczytania jakiejś historii w internecie, książce czy prasie i stwierdzenia, że z tego będzie dobry numer. Powodem, dla którego Tankograd powstał, było to, że na każdej płycie, jaka mi się podoba, na ogół najbardziej lubię numery, które opowiadają jakąś konkretną historię. Jeżeli to jest historia wojenna, to w ogóle super, ale jeżeli jest po prostu o tym, że tego dnia wydarzyło się to i to, w związku z czym ci i ci ludzie odczuwali takie, a nie inne emocje, to też mnie przyciąga. Zawsze dryfowałem w stronę takich utworów. Na ogół więc najpierw u mnie jest opowieść, a potem muzyka. Taki styl pracy mi bardzo odpowiada.
To muzyka dokumentalna.
Tak! Żeby nie powiedzieć: programowa.
https://www.youtube.com/watch?v=Vsj5Cs1yqlk