Tomek Walkowski aka Weekender jest autorem jednego z najciekawszych polskich, rockowych debiutów w tym roku. Płyta „The Lighthouse” zabiera nas w muzyczne rejony southern rocka, zarezerwowane głównie dla zespołów amerykańskich. Jest to tym bardziej zaskakujące, gdy dowiadujemy się, że lider jest marynarzem z gdyńskiej dzielnicy Chyloni, a całość materiału została napisana… na statku. Poznajmy teraz sprawcę całego tego zamieszania.
Opowiedz proszę historię twojego zespołu Weekender. Kiedy zacząłeś grać, komponować, jak zainteresowałeś się gitarą.
Jako 8 letni chłopiec ujrzałem teledysk „Rough Boy” ZZ Top w telewizji i od tego zaczęło się moje zainteresowanie gitarą, jak widzisz, od razu było po linii rocka. Pierwszy zespół założyliśmy z chłopakami z Chyloni w 1990 roku. Nazywał się Vendor, z którym koncertowaliśmy głównie na trójmiejskich scenach, aczkolwiek był też Jarocin w 1992 roku oraz turnee po Danii.
Weekender to jednoosobowy projekt? Czy może masz ludzi, z którymi regularnie współpracujesz/współpracowałeś?
Weekender to po prostu kontynuacja Vendora z tą samą ekipą, tyle, że czas, praca i obowiązki zweryfikowały obecną rzeczywistość wiec zacząłem współpracę z muzykami sesyjnymi. Głównie nagrywam komponowane przeze mnie pomysły w studio, a zatem na początku pracuję jednoosobowo. Dziś Weekender i album „The Lighthouse” to jednoosobowy projekt, w którym współpracuję z wokalistą Rudigerem on-line.

Jak to jest spędzać połowę życia na statku i mieć cały czas w głowie muzykę, gitarę…? Czy spotykasz tam ludzi o podobnych zainteresowaniach? Jest szansa pojamować z kimś podczas rejsu?
Praca na morzu to wyzwanie dla charakteru. W tęsknocie za domem gitara jest zbawiennym elementem tejże rzeczywistości, gitarę mam zawsze przy sobie. Tam głównie komponuję odrywając się od marynarskich realiów. Dostrzegam sens, jest lżej kiedy przekładasz emocje na instrument – i te dobre i te złe.
Praca na morzu to wyzwanie dla charakteru. W tęsknocie za domem gitara jest zbawiennym elementem tejże rzeczywistości, gitarę mam zawsze przy sobie
Jak powstawał materiał na płytę „The Lighthouse”? Pisałeś w domu, czy na statku? Nagrywałeś demówki?
„The Lighthouse” powstawał przede wszystkim na morzu. Tytułowy utwór symbolizuje tęsknotę, jest krzykiem duszy zagubionej, wypatrującej światła wskazującego kierunek. Myślę, że każdy może dostrzec tam odrobinę siebie i własnej sytuacji. Utwór w swojej narracji przenosi na środek oceanu. Tam potrzebowałem szczególnej wrażliwości. No i Bob Spring, który ubrał to w swój mistyczny głos. Później założyłem profil na amerykańskiej stronie dla muzyków, gdzie wrzuciłem jeden z utworów. Rudiger dostrzegł to, jako coś, co może dobrze zabrzmieć. Efekt dla mnie był zaskakujący, wiec pociągnęliśmy to dalej, gdzie finałem jest album „The Lighthouse”. „Rudy” to typowy sideman, jak sam się określa „I’m not marketing man”. Ta płyta to nasze dziecko… Bez niego nie byłoby „The Lighthouse” w tej postaci.

Realizowałeś „The Lighthouse” w Studio Selecta z Gdańska. Kto ci pomagał i jak wyglądała praca?
Studio Selecta i Przemek Popławski – jemu też trochę zawdzięczam. Tam głównie wbijałem gitary, a działo się to już w 2017 roku. Pomagali mi w tamtym czasie basista i perkusista, z którymi Przemek współtworzył to studio. Ostateczny kształt materiał uzyskał jednak we Włoszech. Edycja, mix, procesowanie gitar, ten kolor i „sztylet” to ciężka praca Aurelio Folieriego, który był tu kompasem całego performansu. Giampiero Ullacco z kolei dał ostateczny szlif, czyli mastering.
Płyta „The Lighthouse” to niezwykły kawałek południowego rocka, można powiedzieć, rodem z pustyni Mojave. Rodzi się więc jeszcze raz pytanie o inspiracje i wpływy – jak myślisz, co sprawiło, że ta produkcja jest aż tak prawdziwa i tak wzorcowo stylowa?
Moimi inspiracjami był głównie „zestaw Seattle”, czyli Stone Temple Pilots, Alice In Chains, Soundgarden, Perl Jam, aczkolwiek, jak wspomniałem, ZZ Top to zupełny początek. „The Lighthouse” jest zwieńczeniem pięknej dyskusji z ludźmi o skrajnie różnych spojrzeniach na muzykę. Cieszę się, że album powstał w nie zmienionej formie jaką zakładałem na początku, bez modowych wklejek, czy obowiązujących dziś mechanizmów. Marynarz z Chyloni nie uległ sugestiom, czy algorytmom dnia dzisiejszego. Tu nie ma targetowania komercyjnego… tylko w ten sposób mógł powstać tak klasycznie prawdziwy przekaz.
Cieszę się, że album powstał w nie zmienionej formie jaką zakładałem na początku, bez modowych wklejek, czy obowiązujących dziś mechanizmów. Marynarz z Chyloni nie uległ sugestiom, czy algorytmom dnia dzisiejszego. Tu nie ma targetowania komercyjnego… tylko w ten sposób mógł powstać tak klasycznie prawdziwy przekaz
Wspominałeś o swojej fascynacji Billym Gibbonsem – za co go cenisz najbardziej?
Za co cenie Gibbonsa? Jego gra w swojej prostocie pokazuje, że emocje można przekazać nie koniecznie za pomocą wielkiej techniki, dla mnie jest on poetą gitary.

Nie unikniemy tematu brzmienia – powiedz proszę na jakich gitarach grasz i jaki jest swój podstawowy, ulubiony zestaw typu gitara – wzmacniacz – kolumna.
Używam Fendera Telecastera HH, to nietypowy tele, jest oparty na przetwornikach typu humbucker, wiec jest prawdziwą bronią laserową (śmiech). Do tego Fender Jaguar, bardzo selektywny, a jednocześnie z potężnym sygnałem. To wszystko wpięte w Hughes&Kettner Grandmeister plus paczka od Labogi – wszystko to robi robotę na „The Lighthouse”.
Co dalej z materiałem „The Lighthouse”? Będziesz montował jakiś zespół, żeby pograć te kawałki na żywo?
Myślę, że musimy to zrobić live, tak, to jest marzenie, które bardzo chce zrealizować. Zdradzę ci, że Rudiger i ja marzymy aby otworzyć jakąś dużą imprezę sportową utworem „Play Ball”. Obecnie pracuję już nad kolejnym projektem, tym razem w całości z Bobem Springiem. Pierwszy utwór jest gotowy, drugi w trakcie nagrywania wokali. Obiecuje, że po „The Lighthouse ten projekt również zaskoczy!
Trzymam za słowo, dzięki za rozmowę!
Dziękuję i do zobaczenia pod sceną!
Weekender & Rudiger „Mama”