Niewielu jest w historii polskiej muzyki wykonawców, którzy cieszą się na świecie takim szacunkiem, jak Vader. To już zespół-legenda, i to nie tylko polskiego metalu, ale metalu w ogóle. Po 36 latach od założenia zespołu Vader wciąż jest w absolutnym topie i nie ma zamiaru ustępować, a tegoroczna EP-ka „Thy Messenger” i zaplanowana na końcówkę roku płyta bez wątpienia potwierdzą formę kwartetu. Między innymi o zmianach w podejściu do nagrań i bogatych planach na najbliższe miesiące rozmawiamy z liderem Vader – Piotrem „Peterem” Wiwczarkiem.
Jak idą nagrania nowego albumu? Na jakim etapie jesteście?
Pająk skończył już kłaść ślady na swoje piosenki. Ja kontynuuję. Jest jeszcze trochę roboty, zostanę tu jeszcze ponad tydzień. Wracam pod koniec miesiąca, od razu uderzamy na próby do letnich koncertów. Mamy latem parę festiwali do zagrania. Wszystko idzie po kolei, systematycznie. Pracujemy tutaj trochę inaczej. Scott (Atkins, producent albumu – przyp. J.M.) jest bardzo skrupulatny, nagrywa dużo wersji. Znacznie więcej czasu zajmuje nam nagrywanie regularnego materiału niż miało to miejsce w Hertzu, ale podejrzewam, że efekt będzie adekwatny do spędzonego nad tym czasu i wylanego potu.
To ciekawy wątek w przypadku Vader – ostatnim długim albumem zespołu, jaki powstał w innym niż studio Hertz miejscu, był „The Beast” z 2004 roku. Od tamtego czasu byliście wierni Hertzowi.
Pierwszą płytą nagraną w Hertzu był minialbum „The Art of War”. Jeśli prześledzisz naszą historię to zauważysz, że zwykle współpracę z nowymi ludźmi w nowym miejscu zaczynaliśmy od nagrania małej płyty. Różnicą była tylko płyta pierwsza, którą nagrywaliśmy w Anglii, no i ostatnia, którą także nagrywamy na Wyspach. Zwykle początki współpracy z nowym studiem była jakaś mniejsza produkcja. To był test dla miejsca i ludzi.

Z Hertzem byliście związani przez długie lata.
Przez cały początek dwudziestego wieku rozwijaliśmy się razem. Kiedy zaczynaliśmy tam nagrywać pierwszą płytę to studio też nie było jeszcze tak rozwinięte. Dlaczego nagraliśmy tam tak dużo płyt? Bo tam się po prostu dobrze nagrywa. Gdyby było coś nie tak to po prostu zmienilibyśmy studio. Wiadomo, że podczas nagrywania ważne jest, żeby się czuć swobodnie, żeby było jak najwięcej czasu na pracę. Tam nam wszystko pasowało.
Dlaczego zatem teraz zdecydowaliście się na zmianę?
Żeby nabrać trochę powietrza, odetchnąć innym miejscem, spróbować czegoś innego. Długo siedzieliśmy w jednym miejscu, więc warto zobaczyć, jak wygląda inny styl pracy w zupełnie innym studio. Realizujemy ten plan. Ale mosty nie są spalone, nie jest powiedziane, że do Hertza nie wrócimy.
To wszystko brzmi jak poszukiwanie nowych bodźców.
To bardziej sprawdzanie siebie, innych miejsc, próba plastycznego stworzenia innego brzmienia, bo przecież inny człowiek realizuje te nagrania. Jest też inny charakter samej muzyki. Zespół pozostał ten sam, ale potrawa znana jako Vader będzie podana z innymi przyprawami.
To naturalna ewolucja, nie chcemy na siłę raptem grać tak, jak jest dziś modnie. Gramy tak, jak ludzie nas znają i lubią. Poza tym dlaczego, po tylu latach rozmawiania takim, a nie innym językiem, mielibyśmy nagle zacząć mówić inaczej?
Jak będzie zatem wyglądać ta potrawa?
O brzmieniu będzie można mówić, kiedy nagramy całość. Teraz nagrywamy ślady, a to nie różni się niczym od nagrywania w każdym innym studiu. Na finalne brzmienie przyjdzie czas na końcu, w trakcie miksowania materiału.
Ale przecież masz na to jakiś koncept.
Zgadza się. Przede wszystkim jeśli chodzi o sam materiał to wiąże się on troszeczkę z dwudziestoleciem nagrania płyty „Litany”. To jest jedna z ulubionych płyt naszych fanów. Powstała dokładnie dwadzieścia lat temu, nagrywaliśmy ją pod koniec 1999 roku, wyszła na początku 2000. Od tamtej pory poszliśmy trochę inną drogą. „Litany” była naszą dotychczas najbardziej ekstremalną płytą w każdym sensie – realizacji, kompozycji. Po tej płycie przestaliśmy się ścigać sami ze sobą i z całym światem. Dowodem na to była zresztą kolejna płyta „Revelations” rozpoczynająca się zupełnie nietypowo, bo jednym z wolniejszych kawałków stworzonych przez Vader, a przynajmniej taki był otwierający ją riff. Na tej płycie był też w ogóle najwolniejszy utwór w historii Vader, zamykający z kolei album.

„Revelations of Black Moses”.
Dokładnie! Kolejne płyty były troszeczkę poszukiwaniem, oczywiście w obrębie stylu Vader, ale były bardzo różne. Po dwóch dekadach poszukiwań w metalu przypomniało mi się, że Vader to była ekstrema i szybkość. I chyba zgłodniałem trochę za tą formą, za utworami krótkimi, bardzo mocnymi, prostymi. Taka właśnie jest koncepcja nowej płyty. Najlepszym aperitifem będzie EP-ka „Thy Messenger”, którą nagraliśmy jeszcze w Hertzu. Wychodzi pod koniec maja. Pierwszy utwór, który zaprezentowaliśmy jako przedstawiciela tej płyty, jest dobrym odzwierciedleniem tego, czego można się spodziewać po dużym albumie. Na „Litany” było dużo takich szybkich, mocnych ciosów, ale po drodze było trochę ciekawych rozwiązań. Tak samo będzie tu. Płyta będzie przepotężnym uderzeniem. To też zasługa Jamesa – przekroczył chyba swoje możliwości. Ja również próbuję przekraczać swoje sfery stylizacyjne wokalu. Będzie trochę więcej poszukiwań innych rodzajów krzyczenia niż te, do których przyzwyczaił wszystkich Vader w pierwszym dziesięcioleciu, może od momentu „Black to the Blind”, kiedy mój wokal się ustabilizował.
Takie rzeczy pojawiały się już na ostatnich płytach. Jeszcze na „Impressions in Blood” wokale oscylowały wyłącznie wokół charakterystycznych dla ciebie growli, a potem systematycznie zaczęło pojawiać się coraz więcej wyższych krzyków.
To chyba właśnie przez granie na żywo. Poczułem się trochę pewniej w tym innym krzyczeniu. Na poprzednich płytach było to już zaznaczone, na nowej będzie tego więcej. Ale nie mówię tylko o dwóch rodzajach śpiewania – staram się poszukiwać też innych tonacji. Oczywiście nie będzie jakichś rewolucji, Ameryki po raz drugi nie mam zamiaru odkrywać, ale jeśli chodzi o Vader to będzie to nietypowe.
Wspomniałeś o EP-ce „Thy Messenger”. Pomijając nagrany na niej na nowo numer „Litany” oraz cover Judas Priest „Steeler”, najdłuższy kawałek na płycie ma dwie minuty i trzydzieści osiem sekund, a „Despair” ma nieco ponad minutę.
Ale słuchając tych numerów nie ma się wrażenia, że one są za krótkie. Może pozostawiają troszeczkę niedosytu, ale nie są urwane. Jest to pełna forma, miniaturka całości, zagrana na wyższych obrotach, bez rozwijania poszczególnych momentów. W pierwowzorze, kiedy komponowałem całość, „Despair” było częścią utworu „Emptiness”, ale stwierdziłem, że je rozdzielę. Popracowałem nad nimi osobno i wyszły dwie zupełnie inne od siebie miniatury. Ktoś zauważył, że po przesłuchaniu EP-ki ciężko byłoby wnioskować, co się wydarzy na dużej płycie, ale taka jest formuła samej EP-ki. Natomiast nie bez przyczyny jako utwór promujący wybraliśmy otwierający kawałek „Grand Deceiver”. To utwór, który może chyba najlepiej przedstawić dużą płytę i zaprezentować, jak ona będzie brzmieć.
A to przecież kawałek bardzo Vaderowy.
Bo jesteśmy Vader.
Ale nie ujawnia żadnych nowinek czy nawet powrotu do „Litany”.
„Litany” wtedy, kiedy wyszła, też nie była niczym szczególnie rewolucyjnym – po prostu była dużo szybsza, nagrana trochę inaczej, z dominującymi stopami i cofniętym wokalem. To były rzeczy inne realizacyjnie, ale na koncertach, kiedy gramy utwory na tym samym poziomie i tym samym brzmieniu, są to wszystko numery vaderowskie. To naturalna ewolucja, nie chcemy na siłę raptem grać tak, jak jest dziś modnie. Gramy tak, jak ludzie nas znają i lubią. Poza tym dlaczego, po tylu latach rozmawiania takim, a nie innym językiem, mielibyśmy nagle zacząć mówić inaczej? Nie chcę tego.
Chyba nikt od Vader nie oczekuje, że wejdziecie na inne tory i zaczniecie grać metalcore albo doom metal.
Są tacy, którzy chcieli, ale po tylu latach prób namawiania nas i naszej twardej głowy i odporności na to już chyba nikt nie będzie tego oczekiwał. Poza tym jest mnóstwo zespołów, które grają zupełnie inaczej. Jest w czym wybierać. Vader nie musi grać jak inni żeby się znaleźć w dzisiejszym świecie metalu.
Vader powinien grać jak Vader.
Dokładnie tak uważam.

Czy znane są jakieś inne szczegóły odnośnie tego albumu?
Mam roboczy tytuł, bo lepiej się czuję, jak coś, nad czym pracuję, ma konkretną nazwę. Ale jest roboczy, bo wiem, że do wydania płyty może się to zmienić, co zdarzało się w przeszłości. Płytę nazwałem w tłumaczeniu „…And Then There Was Only Pain”, co trochę nakreśla charakter płyty jeśli chodzi o liryki. Jest też kilka tytułów utworów, które napisałem, i które po części podałem zresztą w niusach: „Declaration of Hatred”, „Sanctification Denied”, czy „Incineration of the Gods”.. Na płycie znajdą się dwa kawałki z EP-ki, ale w innych wydaniach, bo nagrane gdzie indziej – wspomniane „Emptiness” i „Despair”. Tytuły czy porządek utworów na płycie mogą się jednak zmieniać. Wiem, że fani lubią znać takie detale wcześniej, sam jestem fanem i też takich rzeczy wypatruję, ale jako kompozytor wiem jak jest podczas pracy, dlatego nazywam te tytuły roboczymi, żeby nakreślić charakter jakiego należy się spodziewać. Będzie dużo brutalności. Jak w dzisiejszym świecie.
Czy za całą płytę od początku do końca odpowiadasz ty?
Marek był w studio, nagrał swoje partie swoich utworów. Jako kompozytorzy sami wgrywamy swoje gitary i opracowujemy po części bębny, oczywiście wspólnie z Jamesem. Różnica jest taka, że wcześniej Pająk do swoich utworów wgrywał także bas, a tym razem bas do całości będę nagrywał ja.
Od basu zaczynałeś w końcu swoją przygodę z graniem.
Dlatego bez problemu mogę go nagrywać i dobrze się z tym czuję. Poza tym jako kompozytor utworów mam od razu w głowie linię basu, nie zostawiam tego przypadkowi. Czy to dobre, czy to złe – są różne zdania. Niemniej jeśli widzę utwór jako całość to będzie on bardziej spójny niż w przypadku, kiedy każdy interpretuje go po swojemu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są ludzie, którzy uważają inaczej, uważają, że każdy powinien grać swoje. Ale to po prostu nie zawsze wychodzi dobrze.
Pierwszym zestawem był upgrade’owany Defil Kosmos. Upgrade polegał na tym, że piłą do drewna odciąłem dolny róg. Gitara była bardzo brzydka, ale chociaż trochę przypominała Flyinga.
Z jakiego sprzętu korzystasz obecnie w Grindstone Studio?
Do nagrywania używam obecnie Peavey’a 5150. Ale tak naprawdę używam go jako monitora, więc nie wiem jeszcze jakie wzmacniacze znajdą się na albumie, bo dzisiaj się je re-ampuje. W rozmowie ze Scottem próbowałem go namawiać, żeby budować brzmienie na podstawie klasycznych Marshalli 800, 900 czy starych Mesa Boogie, ale to on będzie decydował, bo jest producentem. Oczywiście słyszałem jego wcześniejsze produkcje. Wiadomo, jedna podoba mi się bardziej, druga mniej, ale bez wątpienia Scott wie, co robi. Na tym polega jego zadanie. A my musimy zaufać człowiekowi, który to ciasto będzie ostatecznie kształtował. A zatem, jakie wzmacniacze ostatecznie posłużą do budowania brzmienia na płycie – nie wiem, ale na 80% będą to Marshalle z lat 80-tych, starszy typ, oczywiście trochę podpalone, bo przy tak gęstej muzyce zbyt twarde brzmienie nie byłoby wskazane. Jeśli zaś chodzi o instrumenty, to większość jest nagrywana na Gibsonach Flying V z lat 90-tych i początków XXI wieku. Są też gitary RAN – a dokładniej mój sygnowany model „InVader” – do dogrywek i solówek. Pająk używa swoich Jacksonów. Bas to ta sama gitara, jakiej używa Hal na scenie – Warwick. Wspaniała barwa i moc.
Na scenie też masz 5150?
Nie, na koncertach używamy EVH 100 Watt. Bardzo dobrze się sprawdzają i zastąpiły stare Mesy. Oczywiście tam, gdzie nie możemy zabierać swoich wzmacniaczy, na przykład na festiwalach, używamy innych pieców, ale są to zazwyczaj lampowe Marshalle 800 lub 900, ewentualnie Mesa Boogie Dual Recto Solo Head. Oczywiście to jest sama końcówka mocy, bo główne brzmienie, zarówno moje, jak i Pająka, od jakiegoś już czasu pochodzi z Fractal’a AX8. To panel modelowy, który daje nam dużo możliwości brzmieniowych, ale przede wszystkim wygodę w szybkim ustawianiu się i przygotowaniu. Nie widziałem na razie lepszego urządzenia, łączącego wygodę, bezpieczeństwo grania na scenie, prostotę obsługi i tak pięknych próbek dźwięku. Sprawdzaliśmy i Line6, i Kempery. Fractal zdecydowanie to przebił. To subiektywna opinia, ale w naszym przypadku tak jest.
Vader to zespół oldschoolowy, więc to zaskakujące.
Chodzi o wygodę: dużo podróżujemy i dużo gramy. Znalezienie dobrego sprzętu, który nie dość, że dobrze brzmi, to jest jeszcze odporny na podróże, graniczy z cudem. Na koncertach Vader dużo się dzieje. Czasami ileś osób po tych efektach się solidnie przebiegnie albo na nie upadnie. Bywało wcześniej, że słaby sprzęt po prostu przestawał działać. A Fractale są pancerne.
Na koncertach Vader dużo się dzieje. Czasami ileś osób po tych efektach się solidnie przebiegnie albo na nie upadnie. Bywało wcześniej, że słaby sprzęt po prostu przestawał działać. A Fractale są pancerne.
Pamiętasz swój pierwszy zestaw gitara + wzmacniacz?
Pierwszym zestawem był upgrade’owany Defil Kosmos. Upgrade polegał na tym, że piłą do drewna odciąłem dolny róg. Gitara była bardzo brzydka, ale chociaż trochę przypominała Flyinga. Byłem wtedy strasznie mocno pod wrażeniem KK Downinga i w ogóle Judas Priest, zarówno brzmienia, jak i image. Do tego miałem domowej roboty klasyczny fuzz, choć z dzisiejszego punktu widzenia był to bardziej booster – po prostu dopalał sygnał gitarowy. Oryginalne przystawki z Kosmosa poleciały z szóstego piętra. Pierwszymi, na jakie wymieniłem, były nakręcane przy mnie na szpulkę przystawki Mayones kupione w Gdańsku. Chwilę potem zakupiłem przystawki Schallera, które nazywały się Golden 50. Były bardzo ładne, stworzone do brzmień lat 50-tych. W tym Kosmosie oczywiście brzmiały kompletnie inaczej, miałem bardzo mocny sygnał. Sprawdzały się. Początkowo grałem na takim starym kombo, które oferował klub Mercury, gdzie robiliśmy próby z Vaderem. Ten wzmacniacz nazywał się Dr. Böhm . Pisane to było gotykiem, nie wiem czy nie pamiętał czasów niemieckich, ale na pewno pamiętał czasy Honeckera. Miał zresztą dwa świetnie brzmiące głośniki, nie mam kompletnie pojęcia jakie. Wiem, że wzmacniacz był lampowy. Powiem ci, że brzmiał naprawdę solidnie jak na tamte czasy. Mieliśmy też do wyboru klasyczną Vermonę, ale ten wzmacniacz nie nadawał się absolutnie do niczego. Na tych wzmacniaczach nagrywaliśmy nasze pierwsze demosy live na próbach, dzięki którym zresztą dostaliśmy się na pierwszą Metalmanię, a potem dalej. Tak się zaczęło. Z czasem kolega Zbyszka , Zygmunt, samouk-elektronik, zrobił nam wzmacniacze. Nie były lampowe, ale tak wyglądały. Nazwał je London Town. Cały nasz zespół miał te wzmacniacze i zrobione w piwnicy duże głośniki. W latach 80-tych na scenie, jak na zespół z podziemia, wyglądaliśmy naprawdę dobrze. I całkiem nieźle to też brzmiało. Na tym zdobywałem pierwsze szlify jako gitarzysta, a Vader jako zespół.

Dzisiaj masz w domu dużo sprzętu?
Nie jestem kolekcjonerem, aczkolwiek mam w domu około dziesięciu gitar i parę wzmacniaczy. Mam swojego starego Dual Rectifiera Solo Head, kupionego u Waldka Tkaczyka w nieistniejącym już Guitar Center w Sopocie. To był mój pierwszy wzmacniacz, na który wydałem majątek, wszystkie pieniądze jakie udało mi się zdobyć, chociaż nie było mi lekko, bo miałem dwójkę dopiero co urodzonych dzieci. Ale dobry wzmacniacz trzeba było mieć. Pamiętam, jak mi go prezentował Grzesiek Skawiński rozkręcając w sklepie na maksa. Myślałem, że te wszystkie gitary pospadają z półek. Mam również dwa wzmacniacze Laboga. Jeden Hector został zresztą w Stanach na trasę. To też bardzo fajne brzmienie. Posiadam również końcówkę mocy Marshalla. Na jednej z tras europejskich należała ponoć do Dave’a Mustaine’a. Jest też Marshall 800, rocznik 1983 – nowy zakup. To wszystko to mój domowy sprzęt. Do tego jest troszeczkę elektroniki, ale od kiedy mam Fractala używam go i w domu, i na próbach, i na koncertach. Niczego więcej nie potrzebuję. Być może kupię jedynie backup, czyli drugi taki sam model.
Nie jestem kolekcjonerem, aczkolwiek mam w domu około dziesięciu gitar i parę wzmacniaczy. Mam swojego starego Dual Rectifiera Solo Head, kupionego u Waldka Tkaczyka w nieistniejącym już Guitar Center w Sopocie. To był mój pierwszy wzmacniacz, na który wydałem majątek, wszystkie pieniądze jakie udało mi się zdobyć, chociaż nie było mi lekko, bo miałem dwójkę dopiero co urodzonych dzieci
Wspomniałeś wcześniej o letnich festiwalach – w tym roku po raz trzeci wystąpicie na Cieszanów Rock Festiwalu. Jak wspominasz tę imprezę?
Bardzo dobrze. Kiedy jechaliśmy tam po raz pierwszy, to trochę z dozą niepewności, bo nie wiadomo było czego się spodziewać. Ale po tym pierwszym razie już wiedzieliśmy, że przychodzą tam naprawdę fajni ludzie. To festiwal rockowy, nie skoncentrowany na jednym stylu muzyki. Na takich imprezach jest z takimi zespołami jak Vader różnie. Spodziewaliśmy się, że dostaniemy cięgi. Ludzie, którzy przychodzą zjeść kiełbaskę z musztardą i wypić piwko z koleżkami, mogą nie czuć klimatu. Okazało się, że publiczność Cieszanowa przyjęła nas fajnie. Fakt, że graliśmy na koniec, więc publiczność, dla której było to zbyt agresywne brzmienie, mogła spokojnie pójść do domu lub do namiotu (śmiech). Ale jednak było dla kogo grać. Podobnie było za drugim razem, więc liczę, że w tym roku nie będzie gorzej. Tym bardziej, że szykujemy parę niespodzianek. Jeśli nie fani mocnego brzmienia, to na pewno przyjdą tacy, którzy nas jeszcze nie słyszeli, a słyszeli o nas, a dla których może to być ciekawe. Warto zaryzykować i posłuchać tego Vadera (śmiech).
Uchyl rąbka tajemnicy co do tych niespodzianek.
Na sto procent będzie materiał z EP-ki. Będą też utwory z „Litany”. Nieprzypadkowo sam utwór „Litany” znalazł się na EP-ce. Mija dwadzieścia lat od wydania tej płyty. Chcielibyśmy starym zwyczajem zaprezentować ten materiał w całości. To niespełna trzydzieści minut, więc spokojnie może stanowić część setu. Choć może w Cieszanowie jeszcze nie skupimy się na nim, bo przypomnienie całego „Litany” szykujemy raczej na jesień. Postaramy się przedpremierowo zagrać coś nowego z płyty, którą właśnie nagrywamy. Wszystko zależy od tego, ile będziemy mieli czasu. Ale znajdzie się coś dla każdego.
Co konkretnego planujecie na tę jesień?
Nie czas w tym roku na dużą płytę, bo ona pojawi się dopiero w grudniu, więc trasę promującą ją szykujemy na marzec i kwiecień 2020. Być może zagramy przedpremierowo jeden utwór, ale skupimy się na EP-ce, którą nagraliśmy właśnie po to, żeby mieć aperitif i coś nowego nie tylko na sezon letni, ale cały rok. No i „Litany” – na kilku koncertach w Polsce na pewno zagramy ją w całości, tak jak w zeszłym roku robiliśmy to z „The Ultimate Incantation”. To będą specjalne wydarzenia. Szykuje nam się trochę wyjazdów w miejsca bardziej egzotyczne. Mamy wrześniową trasę po Skandynawii, dość sporą, kolejna jest na wschodzie i Bliskim Wschodzie. Mamy zamiar odwiedzić kraje, w których jeszcze nigdy nie byliśmy, jak Uzbekistan, Kazachstan, Armenię, będziemy też w Turcji czy Indiach. Pojawiło się też światełko w tunelu, żeby wrócić do Stanów Zjednoczonych, ale będę się skłaniał raczej ku temu, żeby poczekać na nową płytę. Będzie więc okazja spotkać się i w kraju, i za granicą. Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz – we wrześniu i grudniu szykujemy po trzy-cztery koncerty, w sumie około siedmiu, które będą zatytułowane „Legendy metalu”. Zagramy tam wspólnie z kolegami z Quo Vadis, Acid Drinkers i KAT z Romkiem Kostrzewskim. Tam też będzie parę niespodzianek. Nie mogę się tego doczekać, bo to będzie coś niesamowitego. Pomijam już fakt, że sam jestem fanem Romka i KAT-a od lat wielu, ale takiego zestawu, z Titusem i Skayą z ekipami, jeszcze nie było.
W przyszłym roku rusza Blitzkrieg?
Od tego zaczniemy promocję nowej płyty. Szykujemy się na marzec i kwiecień 2020, ale będzie to z wypasem.
