Waldemar Tkaczyk jest na scenie od czterdziestu lat i przez cały ten czas nieprzerwanie tworzy i wykonuje muzykę, która inspiruje innych. Lista evergreenów polskiej muzyki, jakie ma na koncie, czy to z Kombi, O.N.A., czy obecnie Kombii, jest imponująca. Nam Tkaczyk opowiedział o tym, jak jego skromne początki wpłynęły na to, jak i co gra dziś oraz o tym, co go najbardziej drażni na rynku muzycznym.
Maciej Warda: Ile już lat funkcjonujesz na rynku muzycznym?
Waldemar Tkaczyk: Oficjalnie przyjmujemy, że nasza zawodowa działalność trwa od 1976 roku, czyli 43 lata. Wtedy założyliśmy Kombi i profesjonalnie, na umowie poszliśmy do Bałtyckiej Agencji Artystycznej. Wcześniej były czasy amatorskie. Pierwszy zespół, jeszcze w Mławie, założyliśmy z Grześkiem w pierwszej klasie liceum.
A kiedy w twojej głowie pojawiła się po raz pierwszy myśl, że możesz zostać muzykiem?
Chyba jak tylko zacząłem mieć jakąkolwiek świadomość. Jeszcze jako małego dzieciaka ciągnęło mnie do muzyki. Miałem sąsiadów, którzy także trochę muzykowali. To była dość duża rodzina, było tam chyba pięciu braci. Pod ich wpływem nauczyłem się grać na harmonijce ustnej. To był mój pierwszy instrument, kupiony w kiosku Ruchu. Swoje pierwsze dźwięki wydobyłem właśnie z niego. Mój dziadek był skrzypkiem, grał po weselach. Jeden z jego synów towarzyszył mu na perkusji. Bardzo chciałem grać na perkusji, więc wydobyłem ją od niego, kiedy przestał grać. To były super niepowtarzalne bębny, robione ręcznie. Miały skórzane naciągi. Jako mały dzieciak młóciłem w tę bębny i rozbudzało to we mnie muzyczne pasje. Wydzierałem się też do piosenek, które były wtedy modne, śpiewałem sobie od małego. To chyba była kwestia wrodzona, może to powołanie.
Co się stało z tą perkusją?
Nie wiem. Albo uległa jakiemuś złomowaniu, albo wróciła do właściciela. Nie sądzę, żeby jeszcze istniała.
Cztery dekady profesjonalnego muzykowania za tobą. Co jest najbardziej wkurzające w byciu zawodowcem?
Największą uciążliwością są chyba przejazdy. One mimo wszystko zajmują większość czasu. Obojętnie, czy lata się duże odległości samolotem, czy mniejsze samochodem. My najwięcej podróżujemy po Polsce i pokonujemy po kilkaset kilometrów dziennie. W ostatnim tygodniu pobiliśmy chyba rekordy, nie myślałem, że jeszcze takie czasowe odległości istnieją – z Nowego Sącza do Suwałk jechaliśmy ponad dziewięć godzin, niemalże cały dzień. Oczywiście nowe autostrady pomagają, ale kiedy zjedzie się w boczne drogi… Podróże to chyba największa uciążliwość. Samo granie i wszystko, co z tym związane, to miodzio.
Można się przyzwyczaić do tego, że cały czas w twoim życiu przewija się mnóstwo różnych ludzi?
To nieodłączny element, bez którego nie moglibyśmy tak fajnie egzystować i uprawiać muzyki. Mnóstwo ludzi – od kierowców, przez technikę, po menadżerów, dyrektorów agencji czy wytwórni płytowych – pracuje na nasz sukces. Ich obecność to nie jest problem, to pozytywne zjawisko. Fani? To przyjemne. Już dawno się nauczyłem, żeby nie narzekać na swoje marzenia. Kiedy byłem młody, jak większość ludzi, którzy parają się tym zawodem, marzyłem o popularności. Często słyszę od kolegów z branży, że są tym zmęczeni, że to uciążliwe, że nie mogą wyrobić. A przecież o to chodzi! Mówię im: „Przecież za tym tęskniliście, a teraz na to narzekacie?”. To schizofreniczna postawa. Staram się to jednak rozumieć. Ja nie jestem pierwszej wielkości gwiazdą, nie jestem frontmanem, więc mam z tym mniejszy kłopot, ale wiem, że niektórzy wręcz od tego uciekają ze zwykłego zmęczenia, bo to czasami faktycznie jest uciążliwe, a nawet upierdliwe. Poza tym nie zawsze człowiek ma siłę czy chęć. Unikam jednak czegoś takiego, co sam przeżyłem za młodu, kiedy podszedłem do pewnego znanego człowieka, który dla mnie wtedy był idolem, spytałem, czy on to on, a on odpowiedział, że nie. Miałem dwa przypadki – pozytywny i niepozytywny. Ten negatywny to był bardzo sławny aktor. Pozytywny zaś – Andrzej Zaucha. Pamiętam, że jako mały dzieciak pojechałem na plażę w Sopocie. Patrzę – idzie Zaucha. Myślę sobie: „Dżamble to super zespół!”. Podszedłem, zapytałem: „Przepraszam, czy pan Andrzej Zaucha?”. Odpowiedział: „Tak”. I pogadaliśmy chwilę. To była dla mnie lekcja: jeden się zaparł, żeby mieć spokój, a drugi nie, choć był narażony na rozmowę z kimś, z kim mógł nie mieć ochoty gadać. To mnie nauczyło pokory. Nienawidzę u kolegów i koleżanek z branży, kiedy się tak zachowują, że wolą się zaprzeć i mieć spokój.
To chyba jedno z niebezpieczeństw sukcesu.
Ale przecież dążysz do tego, żeby być popularnym, mieć przeboje, złote płyty. A jak to masz, to starasz się to odrzucać, bo jesteś zmęczony po dwóch koncertach. Nie rozumiem tego.
Jakie są jeszcze niebezpieczeństwa profesjonalnego muzykowania?
Żadnej z tych przypadłości okołomuzycznych nie nazwałbym niebezpieczeństwem. Te wszystkie efekty pracy są przyjemne.
Efekty pracy, sukces, na pewno. Ale profesjonalni muzycy, szczególnie ci, którzy parają się muzyką rozrywkową, są też narażeni na nieustanne imprezy.
A imprezy to ja akurat lubię.
A te bywają niebezpieczne.
Dlaczego? Ja i moi koledzy przetrwaliśmy tyle na rynku, przechodząc przez różne meandry i zachłyśnięcia się. Wszyscy mają jakieś fantastyczne wyobrażenia tych imprez w branży. A to jest przecież wszędzie. Ludzie, którzy pracują w normalnych zakładach, też sobie robią imprezy.
Oni robią imprezy firmowe dwa razy do roku. A wy cały czas, bo wy na imprezach gracie.
Jest taki moment po każdym koncercie, że człowiek się chce wyluzować. Przychodzą znajomi albo sam zespół stwierdza, że jeszcze nie chce spać, bo przecież mamy taki tryb życia, że gramy do późna, a jeśli nie ma jakiegoś grania następnego dnia, to nie trzeba się zrywać. Jest więc nasiadówka, coś się rozpije, pogada się. Ale to wszystko ma swoje granice. Były momenty, że się jechało po bandzie. Największa jazda była chyba w czasach O.N.A.
Czyli jednak rock’n’roll.
Rock’n’roll i wszystko co za tym idzie. Wcześniej też bywało różnie, ale może nie było aż takich możliwości i warunków?
Wielu ludziom się wydaje, że bycie profesjonalnym muzykiem grającym muzykę rozrywkową, to super lekka rzecz. Spełniasz się artystycznie, wychodzisz na scenę, ludzie cię kochają, robią ci zdjęcia, podpisujesz autografy. A to jednak męcząca praca, za którą stoi mnóstwo godzin harówki.
Masz rację, ale ja tego nie odczuwam, bo weszło mi to w krew. Wydaje mi się to normalnym życiem. Nie ma co narzekać – to nie jest praca przy łopacie czy młocie pneumatycznym. To są dopiero uciążliwe prace w kopalni czy hucie. Ja zresztą od małego starałem się tego uniknąć. Najbardziej bałem się tego, żeby pójść pracować od 8 do 16 dzień w dzień i być od kogoś zależnym. I udało mi się. Nigdy w życiu nie pracowałem na etacie w konkretnym wymiarze godzin. Zawsze byłem wolnym człowiekiem. To nie jest ciężka praca. Jeśli masz pasję, to ćwiczyć na instrumencie, robić próby, a potem grać koncert, to przyjemność. Oczywiście idzie za tym jakieś zmęczenie, głównie hałasem. Jeśli siedzisz kilka godzin w małym pomieszczeniu prób, to wychodzisz z bólem głowy. Chyba to bardziej powoduje zmęczenie niż samo granie. Ja nie wybrzydzam. Wszystko to, co się działo i dzieje, jest dla mnie bardzo pozytywne. Chciałem grać więc grałem i gram. Zobacz – nie jestem nawet zniszczony fizycznie, bo to jest lekka praca.
Bas potrafi jednak dać popalić kręgosłupowi.
Są takie wieści. Ale u mnie to jak ze słuchem: ja zwykle gram na najmocniejszych wzmacniaczach dostępnych na rynku. Nie schodzę poniżej 1000 W. Bas musi mieć moc. Przez ten czas nie straciłem słuchu, a jeżeli, to w bardzo minimalnym stopniu. Nie gram ze słuchawkami, nie odgradzam się parawanami, gram na scenie mocno. Akurat tak mam, że nie zaszkodziło mi to w żaden sposób.
Jak przeszedłeś od perkusji do basu? To niedaleka droga.
U mnie było jeszcze inaczej. Perkusja była tylko epizodem. Małemu chłopczykowi trudno było za tą wielką perkusją działać. Może gdyby to była taka fajna, nowoczesna perkusja, która ułatwia granie… A tam już było trochę wilgoci, to się rozstrajało, stopa była własnej roboty, niewygodna… Trzeba było z tym walczyć. Zamiast grania było więc raczej hałasowanie. Perkusja to jednak fizyczna praca, trzeba bardzo mocno ćwiczyć, to duży wysiłek. Ja wcześnie zapragnąłem być gitarzystą. W tamtych czasach był akurat boom na big bit, zaczęła się też rockowa historia, Beatlesi, Rolling Stonesi. Pierwszą gitarę akustyczną mam do dziś, leży na strychu, muszę ją odremontować. Na niej uczyłem się solówek ze słuchu. To zbiegło się z założeniem pierwszego naszego mławskiego zespołu Kameleon. Grałem w nim na gitarze solowej. Grzegorz śpiewał i grał na gitarze rytmicznej, ja grywałem solówki. Grzegorz zresztą do dziś twierdzi, że to ja go nauczyłem pierwszych solówek. Ale przyszło losowe zdarzenie – basiście, który z nami wtedy grał, zmarł ojciec. Mieliśmy grać koncerty, a nie było basu, który – jak się okazuje – jest konieczny, bez basu nie można [śmiech]. Ja szybko wtedy przerzuciłem się na bas i tak zostało. Jakoś mi się to spodobało. Poza tym Grzegorz zaczął się już uczyć solówek, więc mógł obsłużyć obie gitarowe funkcje. Ja nie byłem potrzebny na solowej. Taka była kolejność moich instrumentów.
Basiści są z tyłu, większość splendoru spływa na gitarzystów i wokalistów.
Taki jest charakter zespołu. Na ten temat krąży mnóstwo dowcipów – wokalista bliżej gitarzysty, gitarzysta bliżej klawiszowca, klawiszowiec bliżej basisty, a basista bliżej perkusisty. Perkusista zawsze jest poniewierany, basiście też się obrywa. Taka jest też nasza funkcja w zespole. Perkusiści muszą grać w zespole, ale basiści potrafią wieść niemal solową rolę. Kiedy grają solówki, to basuje za nich drugi basista albo klawiszowiec. Nasza rola jest jednak rzeczywiście drugoplanowa. Ja mimo tego nieskromnie twierdzę, że basiści są kręgosłupem zespołu i kierują niektórymi rzeczami. W Led Zeppelin duszą był John Paul Jones, który grał, komponował, wymyślał dużo rzeczy. I jest niedoceniany. Wiadomo – Plant, wokalista, wyjdzie, pokaże pępek i jest popularny [śmiech]. Zresztą chciałbym być wokalistą, tylko nie potrafię śpiewać.
Waldemar Tkaczyk a sprawa dziecięca
Jeśli urodziłeś się w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych lub pierwszej części pierwszej dekady nowego milenium, to jest spora szansa, że pamiętasz telewizyjny program „5–10–15”. Był on emitowany w sobotnie poranki latach 1983–2007 w TVP (początkowo w programie drugim, potem w TVP1). Jednym ze znaków rozpoznawczych programu była muzyka z czołówki – niezwykle charakterystyczny, przebojowy motyw do dziś wielu starszym i młodszym kojarzy się z beztroską dzieciństwa. A utworem tym był fragment „Bez ograniczeń” Kombi z albumu „Królowie życia”. Numer ten jest zresztą popisem technicznym Waldemara Tkaczyka. W latach osiemdziesiątych Tkaczyk zachwycił wszystkich swoim funkującym slapem. W tamtych czasach tylko on, Tomasz „Kciuk” Jaworski, Krzysztof Ścierański i Arkadiusz Żak mogli coś takiego zrobić.
Jak zmienił się sprzęt od momentu, kiedy zaczynaliście w Mławie? Pamiętasz ten swój pierwszy bas?
Tego się nie zapomina – nie pamiętam różnych późniejszych instrumentów, ale te pierwsze są niezapomniane. To była gitara polskiej produkcji, semi-acoustic firmy Alko. Była to własność klubu, w którym graliśmy. Grzegorz też grał na ich gitarze semi-acoustic Alko, podobnej do jednego z gibsonów. To były nasze pierwsze gitary elektrycznej. Dość długo na swojej grałem. Potem kupiłem sobie lotosa, a później doszedłem do kopii fendera, którą potem w czasach Kombi mi skradziono. Zrobiłem z niej fretlessa i przepadła.
A wzmacniacze?
To były chyba tesle, z takim mrugającym oczkiem. Potem były enerdowskie regenty. Klub zakupił nam combo 30 W pod gitarę i 60 do basu – w zasadzie były to kolumny nagłośnieniowe lub klawiszowe, ale dobrze nadawały się także do basu.
Część twojego aktualnego sprzętu stoi tutaj, koło nas.
Mój najnowszy wzmacniacz i kolumna to tysiącwatowy wzmacniacz Markbass sygnowany przez Marcusa Millera. Kolumna także jest jego sygnaturą. Ma 800 W. Mam jeszcze takie dwie. Od lat gram na fenderach. Jesteśmy nawet „official artist” Fendera. Od bardzo dawna gram na pięciostrunowych gitarach. Mam jeszcze swojego pierwszego, złotego fendera, którego kupiłem w Berlinie Zachodnim. To był czterostrunowy instrument z serii Anniversary, wypuszczony z okazji bodajże dwudziestopięciolecia firmy. Mam go do dziś. Jest niesamowicie ciężka. Przez kramery i warwicki w O.N.A. w drugim Kombii wróciłem do fenderów. Uważam, że to najbardziej wszechstronne basy. Można na nich zagrać każdą muzykę – od reggae, gdzie trzeba niesamowitego dołu, po jakieś kciukowe i solowe rzeczy, w których potrafi brzmieć bardzo ostro i wyraźnie.
Jakiego brzmienia szukasz? Z jakich ustawień korzystasz?
Każdy muzyk ma swoje własne brzmienie i ustawia je, na jakim wzmacniaczu by nie grał. Każdy dąży do takiego brzmienia, jakie mu się podoba – na jakimkolwiek sprzęcie podkręci sobie trochę góry, trochę dołu i nie da się przekonać do niczego innego, bo ma swoje brzmienie. Ale wzmacniacze oczywiście się różnią. Ja lubię środkowe, przebijające się brzmienie i na tego typu wzmacniaczach gram. Ostatnio są to głównie tranzystorowe, ewentualnie z przedwzmacniaczem lampowym. Nie lubię lampowych wzmacniaczy, nie lubię lampowego brzmienia w basach. Nie pasuje to do mojej muzyki. I dlatego każdy muzyk ustawia swoje brzmienie. Obojętnie do czego by nie podszedł, będzie szukał tego samego.
Jakich basistów śledzisz obecnie? Jest ktoś, kto cię inspiruje i wpływa na to, jak grasz i co komponujesz w Kombii?
Nasza część świata jest zafascynowana kulturą anglosaską, głównie amerykańską, przynajmniej jeśli chodzi o całą muzykę rockową, jazzową, popularną. Tamci muzycy są parę części do przodu. Cokolwiek by kto nie mówił o własnej kreacji, to wszyscy i tak są zapatrzeni w to, co się dzieje za oceanem i próbują to naśladować. Ze mną nie było inaczej. Kiedy wchodziłem w świat muzyczny, słuchałem różnych zespołów. Z racji tego, że zacząłem grać na basie, zwracałem dużą uwagę na to, co robią ich basiści. Generalnie, kiedy przeciętny słuchacz słucha muzyki, to robi to całościowo, nie wybiórczo, z podziałem na instrumenty. A basu to już chyba mało kto słucha, bo w bardzo wielu nagraniach jest on bardzo schowany, poduszkowaty, lejący sam dół, bez wybijających się partii. Mnie fascynowały te zespoły, gdzie bas miał dużą rolę. Na początku nie było z tym trudności, bo przez to, że sprzęt nie był tak doskonały jak w tej chwili, dźwięk basowy był bardzo środkowy i się przebijał. Mój pierwszy idol basowy, czyli Jack Bruce z Cream, grał bardzo przesterowanym dźwiękiem na Marshallu, chyba zresztą gitarowym, bo nie było jeszcze basowych. Jego brzmienie było bardzo przebijające się, wręcz solowe. Cream grali dużo solówek i wszystko było przesterowane, bo wzmacniacze miały za małe moce, więc jak się je rozkręciło, to siłą rzeczy wszystko przesterowywało. Nawet dziś słuchając ich starych nagrań bas jest bardzo czytelny. Nie ma już tego do końca w Zeppelin, choć też jest bardzo czytelnie. Jones grał na dwóch Acousticach, były piętnastocalowe głośniki, było niżej. Fascynowali mnie ci rockowi muzycy, których było słychać. Przesterowana gitara, głośno – był w tym jakiś bunt. Jako młodemu chłopakowi mi się to podobało.

Kto jeszcze cię inspirował?
Jack Bruce i John Paul Jones to pierwsze fascynacje. Potem szybko nadszedł okres jazz-rocka i pojawiły się Mahavishnu Orchestra McLaughlina czy Return to Forever Chicka Corei, gdzie grał Stanley Clark, świetny basista. Jeszcze później pojawiła się moja fascynacja i miłość do dziś, największy muzyk spośród żyjących, pianista Herbie Hancock. Do dziś jestem zafascynowany jego zespołem i grającą w niej sekcją rytmiczną. Co oni wygrywają – to nie do odtworzenia. Na koncercie Hancocka miałem okazję być ostatnio jakieś dwa lata temu. Grał z nim świetny basista James Genus. Przez to, że aparatura jest coraz doskonalsza, grał tak bezpiecznym dźwiękiem, że praktycznie nie było go słychać. A grali także stare standardy Hancocka z późnych lat siedemdziesiątych, kiedy zaczynał grać funk, w których ten bas był na równi z pianem. Był prawie solowy, było go słychać. Byłem tym zafascynowany i zostało mi to do dziś. Walczę z akustykami, którzy nagłaśniają koncerty i realizatorami płyt, bo spychają bas do roli podkładu. To kwestia także mody. Mało jest nagrań, w których bas jest czytelny i spełnia zasadniczą rolę. To się chyba skończyło na Michaelu Jacksonie. Teraz wszystko jest rozmyte i syntetyczne. Czasami, jeśli się coś pojawi, to na zasadzie wspominki z tamtych czasów. A po Hancocku pojawił się jeszcze Marcus Miller, który do dziś działa, a którego już wtedy zauważyłem. Debiutował z nowojorskimi zespołami, nagrywał dużo płyt, między innymi z naszym Michałem Urbaniakiem. W tamtych czasach interesowałem się do tego stopnia, że znałem muzyków na pamięć, wiedziałem kto co gra. Nie można zapomnieć także o Jaco Pastoriusie i jego Weather Report. Te jazzrockowe zespoły odciągnęły mnie od rocka. Była to bardziej złożona muzyka, bardziej dla muzyków. Rocka przestałem słuchać bardzo dawno, bo moim zdaniem od czasów Led Zeppelin i Deep Purple nic się w niej nie dzieje ciekawego. W gitarze – kiedyś grali McLaughlin czy Hendrix, a dziś w zasadzie nie ma takich gitarzystów. Są tacy, którzy grają sprawnie, świetnie, ale mnie to nie porusza. Odbieram muzykę od strony rytmicznej. Zakochałem się za młodu w muzyce czarnej i jeśli nie ma synkopowych rytmów, to muzyka jest stadionowa. To dla mnie wiocha. Angielska muzyka stadionowa, jak Queen. Jest mnóstwo takich zespołów, nie tykam tego w ogóle. Słucham sobie dużo muzyki synkopowanej, naprawdę bogatej, z solówkami i aranżami.
Jakiś rok temu rozmawialiśmy o nowej płycie Kombii. Miała być pod koniec roku, już niedługo, a wciąż jej nie ma.
Ciągle nad nią pracujemy. Są pewne trudności różnego typu. Chcemy, żeby była jak najbardziej dopracowana, nie chcemy wydać czegoś, co może przejść bez echa.
A czy są jakieś konkrety?
Na razie robimy numery, sprawdzamy je, testujemy i staramy się zebrać materiał.
Czego zatem możemy się spodziewać z twojej strony oraz ze strony Kombii w 2019 roku?
Mam nadzieję, że w końcu wyjdzie płyta. Jeśli nie na początku roku, to może przed wakacjami? A jeśli i wtedy nie, to miejmy nadzieję, że na następne święta. Na pewno czeka nas dużo koncertów, bo ciągle mamy sporo grania, jest zapotrzebowanie na to, co robimy. Może to trochę odcinanie kuponów, ale jest to bardzo przyjemne. Widzę tych młodych, którzy porywają tłumy, wypełniają hale, zresztą niektórzy z nich też mi się podobają. My mamy swoją działkę, o dziwo bardzo dużo fanów. Jak trzeba to też wypełniamy hale. Dopóki to trwa, jest bardzo fajnie.
Waldemar Tkaczyk w czterech płytach, czyli subiektywny TopGuitarowy wybór perełek
Kombi – „Królowie życia” (1981, Wifon)

Wielu z nas Waldemar Tkaczyk oszołomił liczbą technik, jakie zmieścił na albumie. Kombi byli tu w wybitnej formie, każdy z członków dorzucał swoje wpływy. Był tu rock, był piosenkowy pop, w końcu spora dawka funku, również – a może przede wszystkim – dzięki basowym partiom Tkaczyka. Pulsujący „Nie mam nic”, oparty na basie „Jesteś wolny”, a już szczególnie slapowany, jazz-rockowy „Bez ograniczeń” to klasyka. No i znów zdarzył się hicior w postaci utworu tytułowego. Ten album to elementarz polskiej muzyki rozrywkowej.
Skawalker – „Sivan” (1994, MJM)

Po rozpadzie Kombi Tkaczyk i Skawiński rozpoczynają muzyczną metamorfozę. „Sivan”, drugi album Skawalker, to niedoceniany klasyk polskiego rocka lat 90-tych. Płyta łączy elementy grunge i ówczesnego hard rocka, a Tkaczyk może w pełni wykorzystywać moc swojego basu. Momentami zaskakująco oszczędny w środkach skupia się na służeniu piosence. Słuchając „Na zawsze razem”, możecie odkryć, jak Waldemar brzmiałby, gdyby kiedyś wylądował w Scorpions. Zadziwiające, że Skawalker nie chwycił.
O.N.A. – „Mrok” (2001, Sony)

„Mrok” to ostatni album O.N.A. – zespołu, który już w tamtym momencie miał status legendy. I kolejna metamorfoza Tkaczyka. Zespół na swoim ostatnim krążku zbliżył się do industrialu, brzmiał, nomen omen, mrocznie i ciężko jak nigdy, momentami zaskakująco blisko nu-metalu. Mimo tego „Mrok” był albumem świetnym i w kapitalny sposób zakończył karierę jednego z najważniejszych rodzimych zespołów rockowych. Oczywiście basu jest tu pełno, może i więcej niż gitary – Tkaczyk nie tylko trzyma groove, ale buduje także klimat i wwierca się w głowę.
Kombii – „C.D.” (2004, Universal)

Tkaczyk i Skawiński robią zwrot o 180 stopni – z potężnego „Mroku” wracają nagle do poprockowych brzmień, jakie tworzyli w pierwszym Kombi. I znów czują się z tym dobrze. Bas znów wychodzi do przodu i jest cieplejszy, świetnie współgra z syntetycznymi dźwiękami nawiązującymi do lat osiemdziesiątych, choć z poważnymi naleciałościami rocka á la Skawalker. Tkaczyk wręcz popisuje się wpływem, jaki bas może mieć na kompozycje.