Jak wiadomo nie od dziś, Wojtek Pilichowski jest bezapelacyjnie jednym z najznakomitszych polskich instrumentalistów. Dlatego za każdym razem, kiedy raczy nas nową płytą, świętujemy. Wraz z tegorocznym albumem „Vandal” Wojtek postanowił pójść w inną stronę niż zwykle, ale w dalszym ciągu stawia na młodych.
Wydajesz się być dumny z tego, że jesteś wandalem.
W tytule mojej nowej płyty i muzyce na niej zawartej nie chodzi o wandalizm, a o Wandali. Szukając naszych korzeni i nie chcąc za wszelką cenę naśladować krajów anglosaskich, postanowiłem poszukać w miejscu, z którego pochodzę, o moje miejsce na mapie Europy i świata. Przyglądając się temu i cofając się w latach, stwierdziłem, że to wielki powód do dumy mieszkać na ziemiach, z których wywodzą się Wandalowie. Chodzi zatem o nasze pochodzenie. Chciałbym pokazywać coś, co jest nasze, polskie i europejskie. Nie przypadkowo na nowej płycie są też kawałki z góralami z Pienin.
Mówisz o tym, że chciałbyś zajrzeć do przeszłości. Kiedy słyszę takie deklaracje, to jawi mi się, że na płycie będzie sporo folku. A tymczasem na twojej poprzedniej płycie „Intro” było nowocześniej. Czego się zatem możemy spodziewać po albumie „Vandal”?
Album „Vandal” jest zwrotem w drugą stronę. To płyta nagrana w kwintecie. Nie używamy żadnych loopów, żadnej elektroniki, poza syntezatorami i tym, że barwa fortepianu jest syntetyczna, nie żywa. Poza tym 90% instrumentów to instrumenty żywe, naturalne, ewentualnie barwy syntetyczne, które imitują brzmienia żywe.

Jak wyglądał proces tworzenia i nagrywania? Kto ci w tym wszystkim pomagał?
Już od czterech lat współpracuję z dwoma dżentelmenami, którzy pracowali ze mną także przy „Vandalu”. Na perkusji gra Tomek Machański. To niesamowita postać. Znam go od dobrych dziesięciu lat. Przyjeżdżał na warsztaty do Muzycznej Owczarni kiedyś jako uczestnik, potem jako pomocnik wykładowcy. Po kilku latach stał się pełnoprawnym wykładowcą i cieszę się, że mam go w zespole. To znakomity perkusista i znakomity pianista. Jeśli ktoś go słyszy po raz pierwszy jak gra na pianie to myśli, że to pianista. To zresztą muzyk, który „czesze dżoby” zarówno na bębny, jak i na piano. Świetny muzyk i świetny przyjaciel. Na gitarze gra Michał Trzpioła. Kiedy szukałem do składu nowego gitarzysty zadzwoniłem do Mietka Jureckiego, bo on, przez organizację festiwalu Solo Życia, ma najlepsze rozeznanie jeśli chodzi o gitarzystów. Poprosiłem Miecia, żeby mi wysłał ze trzech kozaków. Michał Trzpioła był pierwszym gitarzystą, do którego nagrań link otworzyłem i, szczerze mówiąc, pozostałych słuchałem już niechętnie. Wiedziałem, że Trzpioła to ten gość, którego chcę w zespole. Gra u mnie na w zasadzie nie na gitarze, a na gitarach, bo świetnie operuje różnymi barwami. Dobrze się czuje na gitarze siedmiostrunowej z humbuckerami, ale dobrze porusza się też na stracie. Brzmi kapitalnie, znakomicie myśli. Nagraliśmy razem „Electro Step”, koncertową wersję albumu „Intro”, graliśmy razem także koncert w Trójce na moje dwudziestopięciolecie, co też się ukazało na płycie. Dobór tamtego składu był podyktowany tym, że wiedziałem, jaką płytę chcę nagrać za kilka lat, a był to album „Vandal”. Na instrumentach klawiszowych gra Adrian Latosiewicz. Chłopak ma dwadzieścia cztery lata. Bardzo szeroko myśli o muzyce – nie tylko w kwestii wykonawczej, bo ma także bardzo duże pojęcie w kwestiach rejestracyjnych, co jest dla nas bardzo pomocne. Często myśląc o tym, jak coś się odnajdzie na koncercie czy w studiu, w sali prób, już to konsultujemy, zastanawiamy się, jak mogłoby to wyglądać. Zresztą Adrian też potrafi w sprawny sposób ustawić kilka mikrofonów, dzięki czemu próba już nie jest notatką w brudnopisie, a dobrze brzmiącym materiałem. Na „Vandalu” znalazł się też Michał Rorat. To świeża postać, na którą zwrócił mi uwagę Tomek Machański. Kiedyś z Woobie Doobie często graliśmy taki standard „C.T.A.”. Z tym składem znowu mogę go grać. Czasami wykonujemy go na koncertach. Nie jest to utwór łatwy, ale kiedy posłuchałem na YouTubie, jak gra go Michał Rorat, wiedziałem, że jest to klawiszowiec, którego muszę mieć na płycie. Moja współpraca z Michałem zaczęła się od pracy nad albumem „Vandal”. To jednak nie wszyscy muzycy, którzy wzięli udział w pracach nad albumem. Jest oczywiście Wojtek Olszak – nasza przyjaźń trwa już blisko trzydzieści lat, czujemy się razem znakomicie. W tej jest go najmniej, bo gra zaledwie w dwóch kawałkach. Na siedemnaście solowych płyt, które nagrałem, łącznie z koncertowymi, Wojtek Olszak jest przynajmniej na dziesięciu. Na płycie pojawił się także Michał Dąbrówka, choć w bardzo nietypowej roli. Ma taki superkosmiczny instrument, który nazywa ksylosynt. Zagrał na nim w dwóch kawałkach. Nie będę zdradzał jak to brzmi i w jakim charakterze Michał tam występuje, ale zrobił znakomitą robotę. Gościem bardzo specjalnym jest mój serdeczny przyjaciel Adrian Maruszczyk, z którym razem założyliśmy nawet dwuosobowy zespół – dwóch basistów, świetny skład. Cóż może brzmieć lepiej niż gitara basowa? Dwie gitary basowe. Cieszymy się tym, że gramy na instrumentach, które Adrian wymyślił. Mam w jego firmie sygnowany instrument, to świetna gitara, znakomicie mi się z nią gra. Adrian Maruszczyk gra jedno cudowne solo na fretlessie. Adrian jest niesamowitym muzykiem. To on natchnął mnie do tego, żeby szukać we własnych korzeniach, a nie za wszelką cenę w krajach anglosaskich. To, że w Anglii albo w Brazylii ktoś mnie nie zrozumie, bo na płycie są dwa kawałki śpiewane po polsku, to naprawdę nie jest duży problem. Bo kto rozumie w Polsce, Stanach albo Brazylii Richarda Bonę? Adrian Maruszczyk gra w kawałku pod tytułem „W Pieninach się mrocy”. To utwór, który wykonuję z kwartetem góralskim ze Szczawnicy. Ten kwartet góralski to pierwszy prym, drugi prym, altówka i góralski bas. Do tego jest Adrian Maruszczyk i ja. Gościnnie na płycie pojawia się też Julita Zielińska. Super postać. Znalazłem ją kilka lat temu na festiwalu Top Music Festival w Gdyni. Z Julitą zrobiliśmy kawałek o tytule „Gdybyś ty, gdybym ja” i jest inspirowany utworem Fryderyka Chopina. Wystąpiły w nim też dziewczyny z Pienin – cudowny kwartet żeński, który znakomicie się tam odnalazł i wprowadził – zwłaszcza w kodzie – wartości, których się w tym kawałku nie spodziewałem. Najważniejszą osobą w tym wszystkim jest Łukasz Błasiński, który ze mną ten album produkował. Robiliśmy to w studio Woobie Doobie. To już w zasadzie kombinat studiów nagraniowych. Pierwszy raz z Łukaszem współpracowałem, idąc w tę współpracę aż tak daleko, i jestem bardzo zadowolony z efektu. Konsultacje brzmienia basu były wysyłane aż do Nowego Jorku, gdzie Robert Dudzic jeszcze poprawiał parę rzeczy. Z Robertem pracowałem przy kilku produkcjach w Stanach i też miał na tę płytę ucho, współpracował z nami przy ustawianiu brzmienia. Mastering wykonał Grzesiu Piwkowski. Bardzo ważnym elementem przygotowania tej płyty były trzy sesje demo, w których uczestniczył mój menadżer Tomek Lipiński, absolutnie niezastąpiony także przy realizacji brzmienia moich produkcji.
Czyli są nazwiska znane – Dąbrówka, Olszak, Maruszczyk. Ale także sporo nowych twarzy, które wynajdujesz w różnych miejscach. Pojawiasz się też systematycznie w Muzycznej Owczarni, więc pomyślałem sobie, że ty chyba lubisz wyciągać te młode talenty i patrzeć, jak się rozwijają. Czujesz się mentorem?
To, że często współpracuję z młodymi ludźmi, jest podyktowane własnym komfortem. Ciężko rozmawia się z zawodowymi muzykami, którzy otwierają kalendarz i szukają dla ciebie miejsca między jednym dżobem a drugim. Potem jest pertraktowanie: „może to zdejmę, dam tu zastępstwo, a tutaj pojadę…”. Jest to sytuacja dyskomfortowa. Kiedy zatem pozyskuję młodych, świeżych ludzi, to poświęcają mi się bez reszty. A ja nie gram łatwej muzy. Jest tam sporo do nauczenia się. Nie lubię oswajać sobie materiału przez pięć koncertów, żeby na szóstym było okej. Lubię wychodzić na pierwszy koncert i wiedzieć, że to jest to, o co mi chodzi. Nie tylko jeżeli chodzi o emocje, ale o precyzję zagrania aranżacji, o umiejętność zrozumienia się w solówkach, o umiejętność zrozumienia się w przedłużaniu form. Zwłaszcza w tym materiale, bo na koncertach te formy naprawdę kompletnie otwieramy. Żeby to zrobić, muszę mieć odpowiednią bazę. To muzyka, w którą trzeba włożyć dużo pracy, żeby wyjść na scenę i być pewnym tego, co się robi.
Ale skoro chcesz mieć tę absolutną pewność od pierwszych sekund pierwszego koncertu, to czy nie gwarantują ci bardziej tego uznani i sprawdzeni muzycy?
To zależy od tego, jakich młodych znajdziesz. Ci ludzie, z którymi pracuję, to muzycy z własnym, dojrzałym spojrzeniem na muzykę, co przekłada się bezpośrednio na absolutną świeżość brzmienia moich albumów.
Domyślam się, że nie skupiasz się na tych, którzy nie potrafią grać.
Ja się cieszę z tego, że Michał, Tomek i Alf nie są pierwszymi młodymi muzykami, których znalazłem i zaciągnąłem do współpracy ze sobą. Na każdej płycie znajdują się młodzi ludzie i bardzo się cieszę, że dalej bardzo dobrze funkcjonują i radzą sobie znakomicie. Wiadomo, po jakimś czasie każda formuła się wyczerpie. Dla mnie jednak radością jest to, że Sebastian Piekarek, który w 1993 roku przyszedł do mnie na próbę z ojcem, mając lat chyba szesnaście, od tamtej pory zrobił tak dużo w muzyce, że nic tylko się cieszyć. Absolutnie nie czuję się nawet wujkiem chrzestnym jego sukcesu. Ci młodzi muzycy – także basiści, bo kiedyś miałem czas spotykać na indywidualne lekcje – są już dojrzałymi muzykami. Bardzo się cieszę, że usłyszałem ich jako pierwszy. Tych młodych ludzi mógłbym wymieniać długo. Ale na pewno warto wspomnieć o takich ludziach, jak Tomek Świerk, który współprodukował ze mną album „Intro”, Tomek „Żaba” Mądzielewski – świetny perkusista, wciąż niesamowita Lena Romul i naprawdę wiele innych osób.

Wspomniałeś, że z doświadczonymi muzykami jest trudniej, bo mają zapełnione kalendarze, bo cały czas sesje, koncerty i tak dalej. Czy to nie świadczy o tym, że mamy za mało profesjonalnych muzyków? A może mają za mało płacone, dlatego muszą brać wszystko, co popadnie? Jak to rozwiązać?
Powinienem się poprawić – najważniejszą kwestią nie jest to, że ci młodzi mają więcej czasu. Najważniejsze jest to, że ja ich mogę naprawdę anektować do swojego projektu. Ci ludzie są jeszcze niezdecydowani. Są bardzo chłonni. Chcą wbić się w jakiś projekt, który mógłby im pokazać jakiś kierunek, w którym mogą się dalej rozwijać. To dla mnie ważne, że nie zagrali jeszcze zbyt wiele. To ludzie, których mogę przekonać do własnej wizji i oni naprawdę w pełni mi zaufają. Mogę nimi pokierować, pod warunkiem, że się na to godzą. Grając ze mną perkusiści na przykład muszą pogodzić się z tym, że rytm ma wyglądać dokładnie tak, a nie inaczej, że hi-hat ma być otwarty dokładnie w tym miejscu, a nie w innym. Będę się zastanawiał, czy reverb na gitarze powinien być taki, czy może dłuższy, czy może gitarzysta powinien kostkować w jedną stronę, czy w dwie, zagrać taką artykulacją, czy inną. Wszystkie te rzeczy są dla mnie istotne. Ci młodzi muzycy są na to jeszcze otwarci, chcą to robić, dzięki czemu budujemy coś nowego, świeżego. Nie opieram tego o cudze doświadczenia, a o cudzą energię.
Rozumiem, że skoro tą płytą chcesz poszukać pewnych tradycji i korzeni, to nie korzystaliście specjalnie ze studyjnych cudów i supernowoczesnych technologii?
Trudno powiedzieć, że nie korzystaliśmy z cudów, nagrywając w Woobie Doobie, bo to naprawdę świetne studio i polecam je każdemu, podobnie jak pracę z Łukaszem Błasińskim i Wojtkiem Olszakiem. Ważną dla mnie jednak rzeczą było to, że przed płytą zrobiliśmy ponad cztery tygodnie prób, oczywiście nie ciurkiem, bo spotykaliśmy się przez jakieś pół roku. Zrobiliśmy to po to, żeby wejść do studia i grać na setkę. W Woobie Doobie są specjalne boksy, do których można schować wzmacniacze, więc najgłośniejszym, jedynym słyszalnym instrumentem, były bębny. Ta płyta ma zupełnie inną temperaturę. Już wcześniej, przy płycie „Electro Step”, którą nagrywaliśmy w 2014 roku, zrobiłem taki eksperyment – to było nagranie studyjne z udziałem publiczności. Graliśmy to w Studiu Polskiego Radia Szczecin – wpadło tam ze czterdzieści osób i co jakiś czas bili brawo. Ale to jednak zupełnie inna akcja. Tutaj było studio, każdy kawałek graliśmy po pięć-sześć razy i wybieraliśmy najlepszą opcję. Taka płyta ma zupełnie inną dynamikę, są zupełnie inne emocje, zupełnie inna temperatura. Przy pracy nad albumem „Vandal” trzeba było pewne sekwencje dodawać do tego, co nagraliśmy na setkę. Były na przykład duble gitar – zależało nam na tym, żeby były w paru miejscach. W kilku innych jest zdublowany bas. W niektórych kawałkach grałem od razu improwizację, w innych najpierw grałem podkład, a dopiero później solo. Część improwizacji była grana na setkę, część dogrywana, ale najważniejsze dla mnie było, że cała sekcja, cały aranż, forma utworu była grana na sto procent, w jednym pomieszczeniu. Paru kolesi po prostu siedzi, patrzy się na siebie i to, w jaki sposób ktoś się zachowuje kiedy gra solówkę, dla mnie też jest inspiracją do tego, w jaki sposób mu akompaniować. To po prostu oddawanie atmosfery koncertu w studiu.
Mam wrażenie, że w ostatnich latach zespoły odkryły na nowo ideę nagrywania na setkę. Okazało się, że to jest fajne, że jest ferment, że unosi się energia. Nowo powstające studia kładą nacisk na to, żeby mieć fajne liveroomy.
Dokładnie tak. Poza tym powiem szczerze: dla mnie w muzyce bardzo ważne są emocje. Im więcej gramy koncertów, im więcej ćwiczymy w domu czy z kapelą, tym bardziej trzeba uważać na pewną pułapkę. Jakiś czas temu postanowiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, dla kogo chcę grać. Muzykiem zawodowym jestem od trzydziestu lat. Ten czas pozwolił mi się przekonać bez wątpliwości, że z reguły branża nie kupuje płyt, ale jeśli ktoś chce przygotowywać swój materiał pod kątem kolegów ze szkoły muzycznej – żyjemy w wolnym kraju. Trzeba myśleć o tym, w jaki sposób odbieram muzykę ja sam, w jaki koledzy z zespołu, a w jaki koledzy z podwórka obok. Spójrzmy prawdzie w oczy: jeżeli na koncercie jazzowym znajdzie się sto osób, które kupią bilety, to nawet jeśli wszyscy muzycy na scenie mieli szóstki z kształcenia słuchu i pięciogłosowe dyktanda kończyli przed czasem, to nie ma to żadnego znaczenia, jeśli chodzi o emocje, którymi odbierają ten koncert ludzie. Być może z tych stu osób pięć skończyło jakąś szkołę muzyczną. Być może dwie osoby będą kumały o co chodzi w tej akrobatycznej skali, dwustronnie gwintowanej, z czarcią zapadką już na samym początku. Liczą się emocje. Wróciłem do sytuacji, która nastąpiła przy pierwszej płycie Jana Bo „Wojna w mieście”. To była pierwsza taka poważna płyta w moim życiu i była to płyta na setkę. Energia i emocje w muzyce to coś, co pozwala przenieść ciężar ciężkich i długich lat ćwiczenia. Bez emocji tego nie przeniesiemy.

Mówiliśmy o młodych ludziach i edukacji, a tymczasem płyty „Vandal” można się będzie nauczyć. Albo przynajmniej spróbować.
Wspólnie z redakcją „TopGuitar” uradziliśmy pewną rzecz. Wcześniej już miałem taki pomysł, żeby tę płytę w wersji cyfrowej można było kupić w dziwnych wersjach. Na przykład minus bas, czyli cały podkład bez gitary basowej. Albo bez gitary lub bez bębnów. Wpadliśmy na pomysł, żeby zrobić filmiki, które będą opublikowane na stronie topguitar.pl, na których z całym zespołem będziemy pokazywać wszystkie kawałki, w jaki sposób zostały zagrane, jak ustawić rękę i tak dalej. Będą do tego gotowce, z którymi można będzie ćwiczyć. Te kawałki nie są łatwe, więc nie będzie to zagadnienie dla tych, którzy zaczynają swoją przygodę z muzyką. Miałem od ludzi sporo pytań o to, czy można gdzieś znaleźć tabulaturę. Do większości płyty „Vandal” będą. Album zawiera dziesięć kawałków, osiem z nich będzie dokładnie rozpisanych na trzy bas, bębny i gitarę. Można będzie z tym ćwiczyć. Mówiłem o emocjach, ale one też nie mogą brać góry nad tym, jak wygląda nasze rzemiosło. Ono musi być platformą dla emocji. Jeśli jesteśmy ograni, mamy w łapach 10 lat po 10 godzin dziennie, to bezpiecznie te emocje przenosimy. Ważne jest to, żeby czuć się dobrze, otworzyć się na emocje, towarzyszyć kolegom w muzykowaniu, wiedzieć, że przy własnej solówce można na nich liczyć. Ale na ten komfort trzeba zapracować. Wtedy można wyzwalać emocje bez obawy o słabe rzemiosło.
A ty dalej ćwiczysz po dziesięć godzin dziennie?
Nie, ale kiedyś naprawdę tyle ćwiczyłem. Ludzie mnie czasami pytali co zrobić, żeby grać dobrze. Mówiłem, że trzeba ćwiczyć po dziesięć godzin dziennie i już. I wtedy się śmiali: no jak? Ale to nie jest żart! I to naprawdę nie jest długo. Z perspektywy gościa, który zaraz będzie miał pięćdziesiąt lat, ćwiczenie dziesięć lat po dziesięć godzin dziennie naprawdę się opłacało.
Wróćmy do płyty. Czego używałeś podczas sesji? Jakie było twoje podstawowe narzędzie?
Od trzech lat jestem szczęściarzem, mogąc grać na basówkach Maruszczyk Instruments. To są bardzo dobre lutnicze instrumenty. Firma jest niemiecka, a fabrykę ma w Polsce. Mówiąc krótko – chłopy dają radę. Instrumenty są świetne, doskonale brzmiące. Lubię układać instrument pod siebie. Natomiast to drewno, z których basówki Maruszczyk są robione, to dobre drewno, wysezonowane, wyselekcjonowane. Gitary są znakomite. Cieszę się, że mam swój customowy czterostrunowy bas, ale używam też sześciostrunowego instrumentu Frogg oraz jazz basa opartego na tradycyjnych singlach. Ten cały materiał powstał w zasadzie na Maruszczykach, chociaż w jednym kawałku użyłem Alembica.
Do czego się podłączałeś?
Od kilku lat jestem endorserem Aguilara. To znakomita marka. Na płycie używałem dwóch wzmacniaczy. Po pierwsze głowy DB 751, która jest absolutnie mistrzostwem świata. W niektórych przypadkach, chyba w dwóch kawałkach, użyłem także AG 700. Do tego dwa rodzaje kolumn: SL 4×10 i DB 4×10. W części kawałków wykorzystywałem brzmienie nie szukając później obróbki, co było dość ryzykowne, ale jestem zadowolony z efektu. Używaliśmy do tego efektów Taurusa. Ta trójmiejska firma się jak najbardziej sprawdziła.
Czy w takim razie jest to przypadek, że basowa głowa Taurusa nazywa się „Vandall”?
To zbieg okoliczności. Adam uznał, że zrobi taki model, a ja już wcześniej myślałem o albumie. Jestem z Aguilarem cały czas związany, więc nie ma w tym żadnego podstępu. Przypadek, choć uśmialiśmy się serdecznie.
Masz też nowe struny. Niewiele się w Polsce jeszcze o nich mówi, producent jest tutaj stosunkowo nieznany.
Nie wiem, czy one w Polsce mają w ogóle dystrybutora. Mówimy o strunach marki IQS. W zeszłym roku poznałem właściciela tej firmy przez Dave’a Aveniusa, jednego z dwóch bossów Aguilara. On zwrócił moją uwagę na te struny. Są bardzo dobre. Dostałem od nich kilka kompletów, żeby je przetestować. W studio zakładałem różne struny, ale rzeczywiście większość albumów jest grana na IQS, choć jeszcze wtedy nie miałem z nimi żadnego kontraktu. Podpisałem się z nimi dosłownie kilka dni temu i cieszę się, że mam swój sygnowany set IQS-ów. Oczywiście mój set jest nietypowy – 35 do 95. W swojej mieszance mają nieco więcej stali, niż te struny, na których grałem do tej pory. Brzmią bardzo dobrze.

Jaka jest różnica w brzmieniu?
Powodują większą dynamikę. Przy zakładaniu i zdejmowaniu strun tej samej grubości ale różnych marek na ten sam instrument uznałem, że te są rzeczywiście bardzo dobre, szczególnie przy slapie. Lepiej się zachowują jeżeli chodzi o sam sustain. Co ciekawe, są wciąż bardzo elastyczne. W przypadku mojego grania nie jest to tylko kwestia wygody, że używam tak cienkich strun, ale też tego, że w odpowiedni sposób staram się zbudować barwę instrumentu. Na humbuckerowym basie nie jest łatwo zbudować dynamikę solowego i pierwszego w składzie instrumentu. To wszystko jest temu podporządkowane – jaki mam instrument, na jakich gram strunach, jaki mam wzmacniacz, jakich używam efektów, na ile kompresuję barwę. Wszystko razem zagrało. Jest to kwestia świadomości każdego z elementów, żebym mógł uzyskać dokładnie to brzmienie, o jakie mi chodzi.
Zawsze byłeś zajętym facetem. Co teraz się dzieje w muzycznym świecie Wojtka Pilichowskiego?
Premiera płyty miała miejsce 28 września, wydawcą jest Universal Music. Pierwsze koncerty w Polsce zagram dopiero na przełomie listopada i grudnia. W październiku trzy tygodnie spędzę w Azji – w Japonii, Chinach, Tajwanie. W listopadzie Brazylia i Chile. Pod koniec listopada wracam i gramy do końca roku sześć lub siedem koncertów w Polsce. To będzie start z koncertową promocją „Vandala”. W styczniu NAMM Show i Bass Bash, z czego się bardzo cieszę. To zawsze wielka przygoda. Jedziemy całym bandem, tak jak w zeszłym roku na Java Jazz Festival w Indonezji, na którym byłem z całym zespołem niezłych modeli, więc to nie tylko wydarzenie artystyczne, ale w ogóle przeżycie duchowe [śmiech]. W przyszłym roku czeka nas Los Angeles. W lutym chwilka odpoczynku, a marzec, kwiecień, maj – znowu koncerty. Za trzy dni zaczynam nagrywać płytę z kontrabasistą Piotrkiem Lemańczykiem. Jedziemy sobie do Winnicy De Sas, gdzie będziemy tę płytę wymyślać od zarania. Akurat mam wolne dwa tygodnie, więc wymyśliliśmy, że zrobimy wspólną płytę.
Masz wolne dwa tygodnie, więc pomyśleliście, żeby je zająć. I w ten sposób stałeś się właśnie tym muzykiem, który ma wszystko w kalendarzu pozajmowane.
Staram się też szukać jakiegoś wolnego czasu. Nawet kupiłem sobie trochę ziemi w górach, pierwszą siekierę w życiu… Może to pod wpływem nazwy płyty?
Chciałbyś coś jeszcze dodać? O czymś poinformować czytelników?
Album „Vandal” to płyta nagrana jako całość. Myślę, że aby dobrze odebrać mój przekaz na tym albumie, trzeba po prostu znaleźć nie tylko parę złotych, żeby go kupić, ale też chwilę, żeby go posłuchać w całości.