Najnowsza płyta legendy polskiego thrashu, zespołu Dragon, ukazała się 24 lutego nakładem Metal Mind Productions. To wielka chwila dla Jarosława „Gronosa” Gronowskiego i jego zespołu, który nie zawsze miał z górki na swojej muzycznej drodze. W tej rozmowie zapytaliśmy lidera grupy o powstanie tego albumu, historię Dragona i oczywiście o sprzęt!
Gratuluję płyty, która, jak można doczytać się z nielicznych materiałów w internecie, rodziła się w bólach… Jesteś dobrym przykładem na to, że dążenie do celu i nie odpuszczanie, ostatecznie ma sens.
„Unde Malum” nie tyle rodziło się w bólach, co w dużym wysiłku i stresie dotyczącym terminów. Kiedy planowaliśmy jej nagrywanie, wczesną wiosną, na wszystko wydawało się wystarczająco dużo czasu – w końcu najważniejsze – muzykę – miałem w dużej mierze skomponowaną. Ale praca twórcza okazała się bogata w wyzwania… Najpierw – mnóstwo czasu pochłonęło nam z Fazim „uporządkowanie” struktur, aranżacja, zmiany, dodatki, cięcia, wgranie szkieletów gotowych kompozycji do Guitar Pro… Potem przyszła pora na Mikiego – on, jak to on, migiem opanował partie perkusyjne, dosmaczył i ustawił po swojemu – no ale okazało się, że zagrane na żywo numery nie zawsze tak działają, jak w cyfrowym „trupie”. Ale dobra, uporaliśmy się i z tym. Termin studia zbliżał się wielkimi krokami, a tutaj wokali nie ma! Miałem całą szufladę tekstów pisanych na płytę, ale teraz trzeba było skomponowane instrumentalnie numery „zarybić”, ułożyć linie wokalne, a następnie teksty „wpasować” do ułożonych ryb! No i tutaj już musik czasowy był ogromny – dość powiedzieć, że sporą część ryb ułożyłem z Fredem …już w MAQ studio – w trakcie nagrywania przez Mikiego bębnów!
A już najzabawniejsza anegdota – po „zarybieniu” jednego z numerów, czyli po „wpisaniu” tekstu do ułożonej linii wokalnej okazało się, że ten numer zupełnie nie żre. Fred go nagrał w studio, ale ogólnie coś tam nie do końca grało, tak, że już w zasadzie postanowiłem wywalić ten wałek z płyty – „trudno się mówi, będzie krótsza, ale słabego numeru nie ma sensu mieć”. I już rano, jadąc na ostatni dzień do studia, dosłownie za kierownicą, przyszła mi do głowy całkowicie nowa „ryba”, taka, przy której i numer zabrzmiał świetnie i tekst nabrał sensu. To „Agonia Wskrzeszenia”.
„Unde Malum” nie tyle rodziło się w bólach, co w dużym wysiłku i stresie dotyczącym terminów
Powspominajmy przez chwilę. Jak to się u ciebie zaczęło z gitarą? Co zadecydowało, że załapałeś bakcyla?
Było to w 1979 lub 1980 roku. Jako nastolatek głównie interesowałem się sportem. Mieszkałem na osiedlu, na którym zaczęły się tworzyć grupy starszych ode mnie chłopaków próbujących grać na różnych instrumentach, czy to bębny, gitara, czy to pojawiali się nieliczni basmani. Jako, że mój Dziadek parał się lutnictwem i sam grał w różnych zespołach miałem w domu różne mandoliny, banja i gitary. No to zacząłem eksperymentować, najpierw za strojeniem, bo za cholerę nie wiedziałem jak to się robi. Wymyślałem więc jakieś własne patenty i grałem jakieś własne, wymyślone akordy. Tak zostało mi do dziś. Lubię kombinować ze strojem gitar. Krótko po tym załapałem się do jakiegoś początkującego jazz-rockowego bandu i tam kolesie nie grali ognicha, tylko jakieś dziwne akordy, które jako najmłodszy musiałem ogrywać, aby oni mogli pograć sobie solówki. I to też zostało mi do teraz, granie i składanie dźwięków czasem oddalonych od siebie, a jednak razem tworzących całość. Zawsze jak coś komponuję, to idę gdzieś obok standardu. W ’82 założyłem pierwszy zespół, a w ’84 Dragona i tak to się potoczyło…
Jako, że mój Dziadek parał się lutnictwem i sam grał w różnych zespołach, miałem w domu różne mandoliny, banja i gitary
Wracamy na ziemię. Po 16 latach przerwy Dragon reaktywował się w 2016 roku. Zaczęło się dobrze, w 2017 zagraliście trasę i… zaczęły się problemy. Powiedz w skrócie dlaczego tyle to trwało, zanim nagraliście swój kolejny premierowy materiał.
No tak… po udanym roku 2017 zdecydowaliśmy, że kolejny rok poświęcimy na przygotowanie nowego, premierowego materiału. I zaczęliśmy jego wykuwanie na próbach i, okazało się, był to proces mozolny i bardzo, bardzo powolny… Z wysiłkiem udało nam się „zamknąć” jeden numer – „Przemoc” – przy pracach nad kolejnym – „R.T.H.” – coś pękło. Nie byliśmy w stanie zrobić kroku naprzód, co tydzień kręciliśmy się praktycznie w tym samym miejscu – a próby mieliśmy wyłącznie „analogowe” – tj. wspólne granie i wykuwanie każdej jednej nutki, no i uznałem, że konieczna jest znacznie bardziej intensywna praca – musimy mieć dużo częściej, kilka razy w tygodniu próby. Bomba nie był gotowy na taką intensywność prac, a my byliśmy zdeterminowani, by nowy materiał, który już przecież miałem skomponowany, powstał. Konieczne okazało się rozstanie.
W tym momencie z Kat & Roman Kostrzewski odchodził Irek Loth. Jako że znamy się i kolegujemy „od zawsze”, i wiemy jak dobrym jest bębniarzem, jakoś tak naturalnie wyszło, że dołączył do nas i zaczęliśmy wspólne granie i próbowanie. Na początku było naprawdę dobrze, mnóstwo nowej energii, Irek szybko podłapywał nowe motywy, fragmenty, wydawało się, że prace pójdą szybko. Ale czas mijał, a jakoś „zamknąć” poszczególnych form, utworów,nie potrafiliśmy, one co próba mutowały, zmieniały się, a metal to nie jest free jazz, by forma mogła być za każdym razem dowolnie zmieniana – do tego stopnia, że w pewnym momencie z Fazim zdecydowaliśmy się na wgranie wszystkich kompozycji do Guitar Pro, ich niejako „zamknięcie”, ustalenie ostatecznego kształtu. Jako, że to były nasze początki z tym programem, prace toczyły się dość powoli. Ale ważniejsze było, że, przy całej wzajemnej sympatii, wraz z kolejnymi utworami okazywało się, że muzycznie drogi nasze, Dragona i Irka, zmierzają w innych kierunkach. Irek chce bardziej tradycyjnego metalu, Dragon to kapela thrash/deathowa – tutaj estetyka nam się coraz bardziej rozjeżdżała i na koniec groziło albo „wymuszenie” na Irku grania rzeczy, które go nie przekonują – blastów, nawałnic na stopach, łamania rytmów itp,. albo zamiana Dragona w „DraKata”, gdyż w ujęciu Irkowym nasze numery niepokojąco zaczynały przypominać te katowskie. Nie było sensu się wzajemnie przeciągać, stąd też rozstanie.
Dopiero Miki okazał się „brakującym ogniwem”. Poszukujący nowoczesnych form, otwarty na eksperymenty, błyskawicznie i samodzielnie ogarniający przesyłane my materiały – wystarczyło kilka wspólnych prób, by CAŁY materiał na „Arcydzieło” został precyzyjnie ograny i przećwiczony.
Już w 1986 roku podpisaliście się z Metal Mind, a zatem można powiedzieć, że wasza współpraca trwa już niemal 40 lat. Jak ten wydawca przyczynił się do nagrania i wydania waszej najnowszej płyty „Unde Malum”?
Mieliśmy w naszych relacjach chwile lepsze i gorsze :-), ale dzisiaj nasza współpraca układa się harmonijnie i bez żadnych zarzutów. Od reaktywacji Dragona wydawało się nam oczywiste, by pierwsze kroki skierować do MMP, a oni od razu zdecydowali się na wydanie „Arcydzieła”. Szybko się dogadaliśmy. Jego wydanie przebiegło bez zarzutów, a płyta została pozytywnie przyjęta przez fanów. Łatwo nam było się porozumieć się w konsekwencji co do „Unde Malum”.
W wywiadach powtarzałeś, że zawsze chciałeś brzmieć ekstremalnie. Płyta „Unde Malum” faktycznie brzmi siarczyście i ewidentnie można by tu zastosować powiedzenie, że „w starym piecu diabeł pali”… Jak powstawał ten materiał? Jak wpłynęły na niego pandemia, lockdowny, wojna itp.
Od strony „warsztatowej” to właśnie czas pandemii ostatecznie przekształcił nas w zespół gotowy do „zdalnego komponowania”. W tym sensie, że wypróbowaliśmy nowe metody tworzenia – wgrywanie kompozycji do GuitarPro, samodzielną pracę każdego z nas nad kompozycjami i później tylko wspólne „zgranie” na kilku próbach. I wiemy, że to działa. Nie ma chyba kapeli, która nie pragnie na każdej płycie brzmieć lepiej niż na poprzedniej. Zawsze są jakieś oczekiwania i wizja. W przypadku „Unde” było podobnie. Chociaż byliśmy bardzo zadowoleni z brzmienia „Arcydzieła”, to zaczęliśmy poszukiwać wypełnienia przestrzeni w taki sposób, aby utwór słuchany cicho lub coraz to głośniej nie tracił kopa. Często jest tak, że czym głośniej się słucha, tym bardziej pojawia się hałas. Myślę, że udało nam się osiągnąć to co zamierzyliśmy. Największa zasługa oczywiście Tomka „Zeda” Zalewskiego, u którego nagrywaliśmy materiał. Nagrałem też trochę więcej gitar niż poprzednio.
Od strony zaś ideowej, koncepcyjnej – to oczywiście nasza polska rzeczywistość, wojna i bandycki napad Putina na Ukrainę miał wpływ na gorycz moich tekstów, na to, że to klasyczne dla naszej twórczości pytanie „skąd zło” i udzielona przez wiersz Różewicza odpowiedź „z człowieka, tylko z człowieka” znalazło tak dobitne i gorzkie potwierdzenie.
Nasza polska rzeczywistość, wojna i bandycki napad Putina na Ukrainę miał wpływ na gorycz moich tekstów
Czym jeszcze się inspirowałeś pisząc i aranżując te utwory?
Po „Arcydziele” miałem taki plan, aby kolejna płyta była skierowana bardziej w kierunku death metalu. Często słucham tego gatunku i widzę, że moje ukochane kapele nadal grają i mają się dobrze. Jest też wiele nowych, które nie do końca trzymają się utartych ścieżek. I tak też stało się w przypadku „Unde”. Trochę jest thrash, trochę death i trochę elementów progresywnych. Wyszło na to, że aby muzyka nie była wydumana i wyrzeźbiona, musi wynikać sama z siebie, nieskrępowana gatunkiem. Kluczową rolę odegrał w tym momencie Fazi, który zajął się aranżowaniem kompozycji. Intuicyjnie wyczuwa moje pomysły i super je rozwija, przy okazji dbając o poprawność muzyczną. U mnie z tym gorzej, bo za bardzo się emocjonuję. Dodatkowo, mając wszystkie nutki w Guitar Pro byliśmy w stanie szybko przebudowywać utwory oraz ich tonacje. Co też często, a nawet bardzo często czyniliśmy.
Jakkolwiek by to zabrzmiało, to jesteś przedstawicielem starej gwardii, która wychowywała się na fanzinach i przegrywanych kasetach magnetofonowych. Dzisiaj o wszystkim w zasadzie decyduje internet. Jak się odnalazłeś w tej sytuacji? Pozakładałeś sobie i zespołowi Instargramy i inne TikToki?
Bez przesady z tą „starą gwardią”! Miło sobie wspominać stare czasy i kserowane ziny, ale jak najbardziej używamy social mediów, bez tego dzisiaj się nie da. Naszą główną „centralą” jest Facebook i nasza oficjalna strona. Mamy też oczywiście zespołowego instagrama. Czasami jednak tęsknię za dziennikarstwem w starym stylu.
Tęsknię za dziennikarstwem w starym stylu
A jak wygląda wasza publiczność dzisiaj? W bardziej oldschoolowych metalowych kręgach jesteście kultową kapelą, ale czy ta kultowość przekłada się na dzisiejsze realia, o których powiedzieć, że są wyjątkowe, to jak nic nie powiedzieć…
Obecna publika metalowa jest różnorodna. Wciąż są nasi wierni, starzy fani, pamiętający nas jeszcze z lat 90-tych, gotowi śpiewać „Beliara” i „Łzy Szatana” – i jesteśmy dumni z tego, że są z nami i że dobrze odbierają naszą nową twórczość. Ale jest też grupa młodszych – którzy o Dragonie często czytali jedynie w Wikipedii. Chętnie przybywają na koncerty, szaleją na nich i mogę powiedzieć, że w żadnej mierze nie odbierają nas jako weteranów grających przestarzały metal dla oldbojów – przeciwnie, często podkreślają, nowoczesność naszych obecnych kompozycji i aranżacji, to, że będąc wiernymi naszej muzyce – thrash/death metalowi, nie zamykamy się w skorupce z lat naszej młodości, nie skupiamy się tylko na odtwarzaniu kolejnej „Hordy Goga” ale poszukujemy wciąż czegoś nowego.
Jest też grupa młodszych – którzy o Dragonie często czytali jedynie w Wikipedii. Chętnie przybywają na koncerty, szaleją na nich i mogę powiedzieć, że w żadnej mierze nie odbierają nas jako weteranów grających przestarzały metal dla oldboyów
Opowiedz jakie jest twoje podstawowe instrumentarium – wiem, że grasz głównie dna B.C. Rich – i jak zmieniało się ono na przestrzeni lat?
Początki były trudne. W Polsce w latach 80 – tych królowała gitara Jola, a później Kosmos o awangardowym, metalowym kształcie. Były też niemieckie: Musima, czeska Jolana i bułgarski „Orpheus”, który posiadał już tremolo, a przełączniki przystawek były te same co w magnetofonie szpulowym… Na tej gitarze zagraliśmy pierwszy koncert pod nazwą Black Angel, który następnie przekształcił się w Dragon. Miałem też w początkowym okresie japońską Arię Les Paul Castom oraz jakimś cudem Gibsona Flying V, którego skradziono mi w Spodku na koncercie Metal Battle w 1988. Korzystałem też z gitar lutniczych. A B.C. Rich…? Na przestrzeni lat przybyło mi ich… Bardzo lubię i często korzystam z tej marki. Moim pierwszym był model „Mockinbird”, kupiony w 1990. Teraz mam również inne: Worlock, Ironbird oraz Virgo. Ogólnie wiosła z wajchą. W ostatnim czasie widzę pogarszającą się jakość Floyd Rose i sięgam po tremola Schaller. Kocham też Gibsona Les Paul Custom Black Beauty – ciemne, brudne brzmienie. Oprócz tego inne wiosła, ale z nich korzystam głównie w domu i na próbach.
W ostatnim czasie widzę pogarszającą się jakość Floyd Rose i sięgam po tremola Schaller
A wzmacniacze? Jaki jest wg ciebie „najlepszy zestaw do metalu”, czyli gitara + wzmak + paczka + ewentualnie jakieś dopalenie. Takie pytanie najczęściej zadają młodzi gitarzyści chcący „iść w metal”.
Od początku mojej przygody ze wzmacniaczami miałem to szczęście, że grałem na lampach. Najpierw na radiach lampowych, później na wzmacniaczu, który odkupiłem z basenu, a następnie na podróbach Marshalla. W końcu, gdy kupiłem wymarzonego Marshalla JCM800 po kilku dniach mieliśmy pożar w kanciapie. Nieźle się popalił, ale po wymianie kabli, lamp i odnowieniu obudowy jeszcze długo na nim grałem. Zawsze byłem zwolennikiem brzmienia z pieca, ale często go czymś dopalałem. Głównie był to Boss, np.: DS1, Turbo Over Drive, ale też Mesa Boogie V Twin, czy Formula. Obecnie używam pieca Engl Fireball i dopalam go starodawnym Ibanezem Tube Screamerem oraz dwóch paczek Marshall box 1960B 300W i Marshall box 1960A Vintage 120W w stacku. Miałem też epizody z Digitech 2120, wpiętego w pętli i z Boss GT100, którego podłączałem metodą four cable. Dużo brzmienia tworzy się jednak w ręce, tak lewej jak i w prawej. Żaden wzmacniacz, czy też efekt tego nie załatwi.
Dużo brzmienia tworzy się jednak w ręce, tak lewej jak i w prawej. Żaden wzmacniacz, czy też efekt tego nie załatwi
Czy Jarek „Gronos” Gronowski używa w ogóle jakichś innych modulacji niż przester? Delay? Reverb? Chorus? Flanger? Kaczka?
Mój pedalboard jest skromny. Jako switchera używam G Lab GSC4. W pętlach mam Ibanez TS9, TC Electronic Flanger Thunderstorm, TC Electronic Spark Booster, Boss Super Chorus CH-1, Boss Digital Delay DD-3, po Midi Whammy DT, na wejściu Morley Steve Vai Bad Horsie 2 Wah i Boss Noise Suppressor NS-2. Mam też Boss Noise Suppressor NS-2 w pętli pieca.
A jednak sporo tego… Jakie plany na wiosnę i lato? Ruszacie w trasę?
Oczywiście! Cały rok 2022 poświęciliśmy pracy nad „Unde Malum” i teraz aż nas rozsadza, żeby wyjść na scenę i zagrać te numery fanom! Ruszamy już 3 marca w Bielsku w klubie Rudeboy, a potem grać będziemy m.in. w Krośnie, Krakowie, Wrocławiu, Tarnowskich Górach, Kielcach. To będzie wspólna trasa z naszymi metalowymi druhami z Wolf Spider. W lecie mamy zaplanowany występ na Steel Fest w Stalowe Woli, a jesienią wracamy na trasę – będziemy m.in. w Warszawie, Tczewie, Skarżysku, Częstochowie, Sosnowcu, Szczecinie i jeszcze parę się nadal kręci.
Współpracujesz jeszcze z innymi zespołami, albo masz jakieś inne „aktywne” projekty muzyczne?
Dragon to obecnie cała moja aktywność – już ona pochłania mi tyle czasu, że aż mam wyrzuty wobec mojej rodziny, więc póki co, przestrzeni na inne granie po prostu nie mam.