Jeśli masz brodę i słuchasz metalu, to zestaw Amon Amarth + Grand Magus traktujesz raczej jako obowiązek. Dlatego też grzecznie jak przystało na słowiańskiego woja zameldowałem się pod drzwiami gdańskiego B90 8 grudnia wieczorem.
Dwóm szwedzkim ekipom towarzyszył niemiecki Dawn of Disease uzbrojony w dużo chęci i polskiego wokalistę. Pomimo tego ich koncert mogę podsumować jednym słowem – nieporozumienie. Nic w tym nie miało sensu. Wokalista nie potrafił trzymać rytmu nawet podczas zachęcania publiczności do klaskania w trakcie utworu. Perkusista gubił się między dziesiątkami bębnów i talerzy. Gdzieś tam po bokach wili się gitarzyści, ale praktycznie ich nie słyszałem, bo do moich uszu docierał tylko werbel i fatalnie brzmiący wokal, a reszta zlewała się w jakąś niewyraźną ścianę dźwięku. No i bas. Bas brzmiał nieźle. Ale publiczności to wszystko o dziwo nie przeszkadzało. Dla mnie ten koncert był tak wielkim nonsensem, że aż musiałem wygooglować Dawn of Disease, co zresztą skutkowało kolejnym zdziwieniem, że to wcale nie jest jakaś początkująca kapela wyciągnięta z garażu, że na swoim koncie mają trzy albumy, że najnowszy z nich wydał szanujący się label Napalm Records i że płyta ta jest całkiem słuchalna.
Na szczęście nie poszedłem na ten koncert ze względu na jakiś bliżej nieznany niemiecki zespół. Następni w kolejce na scenę byli bowiem Grand Magus, a z nimi już trzeba się liczyć. Na dodatek Szwedzi przyjechali w składzie, który zamienia Grand Magus w supergrupę. Obok lidera i mózgu zespołu JB Christofferssona (prywatnie bardzo miłego gościa) i perkusisty Ludwika Witta stanął bowiem Per Wiberg, który grał już na wszystkim ze wszystkimi (ostatnio widziałem go na koncercie Candlemass, gdzie grał na basie, zastępując lidera Leifa Edlinga). W ten sposób Grand Magus, który zaprezentował się w B90, to trzy piąte składu Spiritual Beggars, który nagrywał „Demons” i „On Fire”. Szwecja – dziesięciu muzyków, pięćdziesiąt zespołów…
Tak czy inaczej, trio nie potrzebuje na scenie dużo miejsca. Ze sceny zniknął przesadnie duży zestaw perkusyjny, z którego korzystał perkusista Dawn of Disease, a jego miejsce zajął piękny, czerwony i skromny komplet firmy Ludwig. Witt jest mistrzem w swoim fachu i nie potrzebuje pompować swojego ego obstawiając się nie wiadomo czym. Brodaty JB zajął swoje stanowisko po jego prawicy, Wiberg stanął po drugiej stronie sceny. Gitary nastrojone, piwo gotowe – to wszystko, czego potrzebowali Grand Magus.
Jeśli ktoś śledził choć troszeczkę dyskografię Szwedów to wie, że JB prowadził swoją ekipę po różnych meandrach metalowego grania. Raz brzmieli bardziej stonerowo, raz zaglądali na doomowe poletko, obecnie kręcą się w okolicach klasycznego heavy metalu. Znam wielu, którzy zakochali się w którejś z poprzednich wersji GM i nowy album „Sword Songs” nie podszedł im kompletnie. Na żywo jednak nie słyszałem jakichś jakościowych czy stylistycznych różnic między starym i nowym repertuarem, może dlatego, że w sumie z nowego albumu Szwedzi zagrali jedynie „Varangian”. Grand Magus mają repertuar wybitnie koncertowy, więc nie mieli chyba zbytniego problemu z doborem utworów. Były zatem „Steel Versus Steel”, „Sword of the Ocean” i obowiązkowo większy zestaw z albumu „Hammer of the North” – utwór tytułowy, otwierający koncert „I, the Jury” i „Ravens, Guide Our Way”. Wszystko brzmiało po prostu jak Grand Magus. JB ma w sobie luz, takie rock’n’rollowe podejście, dzięki któremu dobrze rozumie się z publicznością niezależnie od kształtu utworu. Kilka osób spośród publiczności przyznało mi, że nie znało Grand Magus wcześniej. Podejrzewam, że dotyczyło to jakiejś połowy zgromadzonych ludzi, ale Szwedzi na przyjęcie w B90 nie mogli narzekać.
Niemniej jednak największą gwiazdą byli Amon Amarth. Valhalla’s finest. Powiedzmy, że pod względem popularności między Amon Amarth a Grand Magus jest różnica jednej ligi (a Grand Magus, o Amonach nie wspominając, wciąż są o dwanaście lig wyżej od Dawn of Disease i to pod każdym względem), więc jeśli jakieś napisy na koszulkach fanów powtarzały się najczęściej, to dotyczyły one właśnie tego zespołu. No i cóż – jeśli ktoś miał jakieś wątpliwości co do klasy Amon Amarth, to powinny one zostać rozwiane. Szwedzi weszli na scenę jak po swoje, jakby jeden koncert zagrany w B90 przed dwoma laty sprawił, że wzięli klub w posiadanie i zamienili go w jeden ze swoich portów, do których czasami pozwalają zawinąć innym załogom. Amoni przywitali się z publicznością łamaczem karków „The Pursuit of Vikings”. Ten numer, choć nie jest najszybszy i najbrutalniejszy w katalogu nordyckich łupieżców, nadał energii całemu ich występowi. Gdańska publiczność znakomicie przyjęła kawałki z ostatniego albumu zatytułowanego „Jomsviking”, a wykonanych zostało ich aż sześć, czyli zdecydowana większość zamieszczonego na płycie materiału. Choć zazwyczaj budowanie setlisty w oparciu o tak dużą dawkę nowego materiału działa mi na nerwy, to w przypadku Amon Amarth nie nudziłem się – płyta nie jest moim zdaniem najlepsza, ale koncertowo sprawdza się jak ta lala. Trzeba jednak powiedzieć, że starsze numery były przyjmowane nieco lepiej – taki „Death in Fire” rozgrzał publiczność do czerwoności, a zagrane na samym końcu „Guardians of Asgaard” i Twilight of the Thunder God” (z obowiązkową prezentacją okazałego młota Thora i nie, to nic dwuznacznego) dokończyły dzieła zniszczenia.
Jak brzmieli Amon Amarth? Jak to zwykle oni. Jak ogień, pożoga, gwałt i śmierć, czyli jak kwintesencja death metalu. A jednocześnie, dzięki swojemu frontmanowi, te ich hymny o wojnach i zabijaniu mają otoczkę wesołej biesiady i przypominają, że to napinanie muskułów i pompowanie adrenaliny to wciąż tylko rock’n’roll. Właśnie, frontman. Z każdym kolejnym koncertem Amon Amarth upewniam się w przekonaniu, że Johan Hegg jest jednym z najlepszych frontmanów, o jakich mógłby marzyć jakikolwiek zespół metalowy. Gość brzmi jak pękanie płyt tektonicznych, jego struny głosowe nie mają chyba gorszych momentów. Na dodatek ma siedem metrów wzrostu, a w Ameryce Północnej był na długo przed Kolumbem, podpłynął tam w wolnej chwili drakkarem ukręcić jakiemuś bizonowi łeb gołymi rękami, bo żywi się surowym mięsem. Serio, facet wygląda jak archetyp barbarzyńcy, a jednocześnie sprawia ze sceny wrażenie niezwykle miłego faceta, z który protestuje przeciwko zabijaniu zwierząt na futra. Po prostu chce się z nim napić z rogu. Na dodatek jak nikt potrafi zachęcić publiczność do jeszcze głośnego darcia ryja, do jeszcze bardziej zapalczywego machania banią, do jeszcze bardziej szalonej zabawy. Jak dorosnę zostanę Johanem Heggiem.
Z takim gościem z przodu Amon Amarth nie mogą grać słabych koncertów. Ten w B90 bez wątpienia był dobry. Ekipa jest zresztą znakomicie przygotowana pod względem technicznym, gitarzyści miotą swoje riffy (niektóre z nich na żywo brzmią zaskakująco klasycznie (nigdy nie patrzyłem na „War of the Gods” albo na „Father of the Wolf” od tej strony…). Jocke Wallgren, nowy perkusista Amon Amarth, też nie jest gościem przypadkowym. Walił w tarabany ze straszliwą skutecznością, udowadniając pałkerowi Dawn of Disease, że i z dużym zestawem perkusyjnym można sobie poradzić (swoją drogą Jocke to ciekawy rodzaj Wikinga – oficjalne dane mówią, że urodził się w Chile, ale został adoptowany przez parę Szwedów i wychowany w Szwecji, ja sądzę, że został porwany z ojczystej ziemi podczas jednej z łupieżczych wypraw nordyckich wojów). Reszta ferajny to znani zabójcy, wprawni w operowaniu swoimi elektrycznymi i basowymi toporami jak nikt inny. Koncert Amon Amarth to dopracowane szoł, nie tak teatralne, jak choćby Behemoth, ale równie wciągające i pokazujące chyba prawdziwy charakter muzyki metalowej – co z tego, że śpiewamy o ścinaniu łbów, skoro chodzi tylko i wyłącznie o to, żeby się dobrze bawić przy muzyce.