Być może zostało mi to sprzed kilku lat, kiedy przyjazd do kraju zespołu pokroju Judas Priest był dla mnie świętem i wymagał wzięcia tygodniowego urlopu, ale uczestnictwo na koncercie Bogów Metalu w Ergo Arenie było dla mnie obowiązkiem tak oczywistym, jak odwiedzenie babci w święta. Dzień święty trzeba święcić i basta.
Zanim jednak na świąteczny stół wjechały ulubione specjały przygotowane przez babcię, trzeba było przebrnąć jeszcze przez proces przywitania się z nieznanymi sobie wujkami i ciociami. Niby się ich kojarzy, jacyś podobni do reszty rodziny, ale mimo wszystko przyjmuje z rezerwą i na wszelki wypadek siada na drugim końcu stołu. Tak też było z warszawskim zespołem Scream Maker, który otwierał koncert. Dużo werwy, sporo ambicji, być może nawet więcej niż talentu. A na pewno więcej, niż słychać go było w piosenkach. Ale cóż – zespół młody, więc w gruncie rzeczy czego więcej oczekiwać? Publika (w czasie koncertu Scream Maker jeszcze nieliczna) trochę się pobujała, poklaskała, by na UFO być już Pełnoprawną Rockową Publicznością. Czyli support spełnił swoje zadanie. Nieznajoma ciocia w postaci młodego Warszawskiego zespołu zaprezentowała sprawny, klasycznie brzmiący heavy metal, z którego w pamięć zapadło mi to, że muzycy próbowali groźnie wyglądać, jedna gitara ginęła, a wokalista dwoił się i troił, żeby naładować energią tak wiele osób, jak to było tylko możliwe. Mnie jednak nie wciągnęło, więc byłem już prawie wpół do alkoholizmu, kiedy Scream Maker, żegnany burzliwymi oklaskami, zszedł ze sceny.
Wciąż jednak zachęcam do chodzenia na całe koncerty i oglądania występów supportów. Halford i Kilmister nie będą żyli wiecznie, ktoś ich musi na stadionach zastąpić i trzeba tego kogoś odkryć. A chłopakom ze Scream Maker w sumie gratuluję. Na pewno o występie przed UFO i Judas Priest będą mogli opowiadać wnukom, o ile za 60 lat ktoś jeszcze będzie chciał słuchać o heavy metalu.
Po Scream Maker poziom nagle skoczył, ale nic w tym dziwnego – na scenie pojawili się kombatanci z UFO. Może można o Philu Moggu, wokaliście, powiedzieć, że wygląda na swoje lata, ale wystarczy go posłuchać, żeby się naprawdę zdziwić. On i jego kumple, którzy obecnie tworzą UFO, są w formie. Andy Parker wciąż wali w swoje tarabany tak, że po hali unosi się kurz. Paul Raymond wciąż wygląda, jakby polował na dziewczyny w pierwszym rzędzie. Vinnie Moore to jeden z najlepszych skrzydłowych w tym biznesie (ale hej, jest o jakieś dwie dekady młodszy od Mogga). Do tego młodszy, ale przecież też nie nieopierzony Rob De Luca na basie i przepis na hard rockową petardę gotowy. UFO przeleciało w Ergo Arenie nad całą swoją dyskografią mniej więcej równomiernie, chociaż wiadomo, że wszystkie godne zagrania utwory nie miały prawa się zmieścić. Pojawiły się za to m.in. „Venus”, „Rock Bottom” i obowiązkowo na koniec „Doctor Doctor”. Grupa wykonała też dwa kawałki ze swojej ostatniej płyty „Conspiracy of Stars”, które – muszę przyznać – wypadły całkiem, całkiem.
Oglądając show UFO nagle przypomniało mi się, dlaczego te stare zespoły rockowe i metalowe wzięły szturmem cały świat. Poziom wykonawczy, kompozytorski, absolutny luz na scenie, ale też jednocześnie dyscyplina – wszystko to biło od UFO. Tym zespołom jest wszystko jedno, czy grają w hali, na stadionie, czy dusznym klubie. Po prostu znają się na swojej robocie jak nikt. Chylę czoła przed UFO. Warto było wpaść do Ergo Areny nawet tylko dla tego występu.
Ale przecież nie przyszedłem do Ergo Areny tylko na występ UFO. Jakbym nie pamiętał po co się właściwie tam znalazłem, to przypomniała mi o tym wielka kurtyna, która zawisła na scenie, a która przedstawiała przesłynne logo gwiazd wieczoru – Judas Priest.
Pod sceną robiło się coraz tłoczniej, ale bez przesady. Z głośników poleciało „War Pigs” Sabbathów. Zgasły światła. „War Pigs” zamieniło się w „Battle Cry” z ostatniej płyty Priest. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach kurtyna opadła i Bogowie Metalu zaczęli strzelać riffami do publiczności. Najpierw trochę nowości – „Dragonaut”. Po pierwszych taktach na scenie pojawił się Rob Halford we własnej osobie. Okutany w skórzany płaszcz, obwieszony łańcuchami, z czarnymi okularami na nosie i czarną laską w ręku przywitał nas w swoim „świecie ze stali”. Halford przez chwilę walczył z nagłośnieniem, ale kiedy w końcu jego głos odnalazł się w huku gitar i bębnów okazało się, że gość wciąż to ma. Często schodził ze sceny żeby przebrać się, pewnie wziąć łyka wody, ale wracał triumfalnie by dyrygować publicznością. Choć może dyrygowanie nie jest tu najlepszym określeniem. Halford górował nad nami, rozkazywał, a my wiernie spełnialiśmy jego zachcianki. Majestatycznie przechadzał się z jednego krańca sceny na drugi, czasami stawał z tyłu i pozwalał gitarzystom na pełnienie roli mistrzów ceremonii. Drugi w setliście „Metal Gods” nie pozostawił wątpliwości w formę kwintetu. Nawet kiedy frontman dawał sobie chwilę odpoczynku na brzegu sceny pojawiał się Tipton, a Faulkner w zasadzie był na nim cały czas. „Desert Plains”, numer, który średnio cenię, zabrzmiał w końcu potężnie. Następnie cofnęliśmy się w czasie jeszcze bardziej, bo do „Victim of Changes” z „Sad Wings Of Destiny”. Potem poszły „Halls of Valhalla” z ostatniego numeru, a po tym w zasadzie leciały już same hymny. Najpierw „The Rage” z „British Steel”, po nim odśpiewany z publicznością „Turbo Lover” z „Turbo”. Po kolejnym przerywniku służącym przypomnieniu nam o najnowszej płycie „Redeemer of Souls” pod postacią utworu tytułowego, nastąpiły kolejne uniesienia. Najpierw power ballada „Beyond the Realms of Death” z „Stained Class”, w którym Halford wznosił się na wyżyny swojego kunsztu wokalnego, potem „Screaming For Vengeance”, w którym o zemstę prosiła cała Ergo Arena. Nie mogło rzecz jasna zabraknąć świdrującego riffu „Breaking the Law”, a na koniec pierwszej części występu Halford odpalił swoją maszynę i w towarzystwie ryku silników i gardeł wjechał triumfalnie na scenę rozpoczynając szaleństwo pod tytułem „Hell Bent For Leather”.
Ale myliłby się ten, kto by sądził, że to wszystko. Po odegranym z głośników „Hellion” Tipton i ekipa wyprowadzili jeszcze cztery ciosy ponad ciosami. Najpierw Halford postraszył swoim elektrycznym okiem, potem zespół zagrał rozbudowaną do jakichś 10 minut wersję „You’ve Got Another Thing Comin’”. Następny był „Painkiller”, którego rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Na koniec Priest zagrali jeszcze nieśmiertelny „Living After Midnight” i musieliśmy się pożegnać.
A pożegnanie przyszło mi z trudem, bo koncert był wyśmienity. Halford się nie oszczędzał i piszczał do mikrofonu tak, że pękały bębenki w uszach. Faulkner i Tipton rzucali gorącymi solówkami i riffami jakby ledwie co wyszli z piekła. Hill ścinał krew w żyłach swoim basem. Travis bębnił jakby wzywał wszystkich na wojnę. Nie bez kozery tych gości nazywa się „bogami metalu”.
Co ciekawe, Priest obyli się bez efektów, które wozi ze sobą choćby Iron Maiden. Na scenie wystarcza im kilka wizualizacji, okładki albumów i oczywiście motor, bo jak by to wyglądało, gdyby przed „Hell Bent For Leather” Halford nie wjechał na scenę na swoim motocyklu? Poza tym jednak na scenie nie było żadnych ogni, żadnych wielkich potworów ze świecącymi oczami. Wystarczy czysta energia elektryczna i pięciu gości.
Na koniec smutna konstatacja. Z rozmowy z pracownikiem Ergo Areny dowiedziałem się, że przed koncertem sprzedano stosunkowo mało biletów i na pewno nie był to frekwencyjny rekord. Publiczności było na tyle mało, że przeniesiono tych, którzy mieli bilety na wyższych poziomach, na płytę. Smutne to, bo ile jeszcze razy w Trójmieście będziemy mieli okazję oglądać metalowe legendy, jeśli nikt nie będzie chodził na koncerty?
Zdjęcia: Tarakum Photography
Poniżej galeria zdjęć z tego koncertu: