Jeśli czytaliście już kilka relacji z gdańskiego koncertu Mastodon (bo ja jak zwykle muszę być ostatni) i wynikało z nich, że Amerykanie zagrali okej, ale supporty były palce lizać, to niniejszym pozwolę sobie wyprowadzić was z błędu.
Nie jestem jakimś szalikowcem Mastodon, żeby nie było. Owszem, lubię, zarówno te starsze rzeczy, jak i te nowsze, bardziej przebojowe i łatwiejsze w trawieniu. Cenię kwartet za muzykalność i techniczne zaawansowanie, co często nie idzie w parze. Lubię to ich takie nowoczesne rock’n’rollowe podejście – pomieszanie etosu starego rockmana wyrzucającego pod wpływem narkotyków telewizor z pokoju hotelowego, z nowoczesnym luzem i humorem, co się też objawia na scenie. Czego nie lubię? Tego, że zdarzało im się na żywo wypadać przeciętnie. Kiedy widziałem ich po raz pierwszy, kilka lat temu na festiwalu na otwartym powietrzu, nie przekonali. Nieco nudzili, mieląc wtedy materiał bodajże z „Crack the Skye”, który był wyśmienity, ale nie do końca sprawdzał się na takiej scenie w pełnym słońcu.
Ale w B90 na Mastodonie nie mogło mnie zabraknąć. Datę 4 czerwca miałem zaznaczoną w kalendarzu na czerwono i nie było bata, żeby miało mnie nie być. Tym razem jednak nie odrobiłem pracy domowej przed koncertem i zupełnie nie wiedziałem, czego spodziewać się po supportach. Często bywa tak, że kapele rozgrzewkowe bardziej mi imponują niż gwiazda wieczoru, ale nie tym razem. Proghma-C zagrała poprawnie, ale nic ponadto. To jeden z tych zespołów, które zawsze miałem na radarze, ale nigdy nie znalazłem czasu ani motywacji, żeby zapoznać się z nim bliżej. Po ich występie w Gdańsku raczej się to nie zmieni, bo choć brzmieli nieźle, nie przekonali mnie. Ot, nieco progresywne, nieco postmetalowe granie. Choć członkowie zespołu z niejednego muzycznego pieca chleb już jedli (na pokładzie w zasadzie śmietanka progowo-postowego grania rodem z Polszy, sprawdźcie sobie sami), to ich muzyka niestety nie wyróżnia się obecnie na tle innych, zbliżonych stylistycznie zespołów. Może jeszcze 10 lat temu tak było, ale czas leci. Ponoć to wszystko, co usłyszałem w B90 w wykonaniu Proghmy-C było jednym długim utworem, który ma znaleźć się na albumie, co to miał wyjść już dawno, ale wciąż nie wyszedł. Nie potrafię wiele powiedzieć o tym materiale, bo w klubie zabrzmiał mało selektywnie i zbił się w jedną niezbyt jasną dźwiękową kluchę. Nawet momenty, w których zespół ewidentnie stawiał na małe połamańce rytmiczne nie robiły wrażenia, dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie wyróżniały się dynamicznie.
Jeśli koncert Proghmy-C uznałem za przeciętny, to Wolves Like Us w ogóle nie zrobili na mnie wrażenia. Ich koncert był zapowiadany jako petarda, ludzie pisali, że to najlepszy koncertowy zespół ever. Zamiast petardy wyszedł jednak kapiszon, który nakłonił mnie do tego, żeby po jakimś czasie dołączyć do sporej grupki klubowiczów bawiących się przed klubem, bo nie tylko mnie Wolves Like Us nie kupili. Miałem wrażenie, że brakuje im jakiejś naturalnej energii, a sama sceniczna prezencja tego nie nadrobi. Przede wszystkim jednak nie pochłonął mnie repertuar Norwegów – duszna muzyka na pograniczu hard rocka i heavy metalu w dość melodyjnym wydaniu okazała się dość prosta i jakoś dziwnie nieautentyczna. Na dodatek kojarzyła mi się ze wszystkimi kapelami, które pojawiają się na rynku chwilę po największej fali popularności danej stylistyki, by jeszcze spróbować wpaść w ucho tym, którzy się na nią nie załapali. Zresztą, jeśli promocyjne opisy kapeli zaczynają się od tego, że jej członkowie kumplują się z Kvelertakiem, to coś już jest mocno nie halo.
Na Mastodon zgłosiłem się zatem nieco wygłodniały. Na szczęście wraz z zespołem na scenę wjechał luz i energia. Od samego początku koncertu czułem, że będzie dobrze, że będzie lepiej, niż się Mastodonowi zdarzało. Odpowiednie miejsce, odpowiednia pora i środek trasy koncertowej – wszystko to sprawiło, że kwartet po prostu był w formie. W zasadzie od początku otwierającego set „Sultan’s Curse”, po ostatnie nuty „Blood and Thunder” panowie z Atlanty wyrzucali z rękawów kolejne asy w złaknioną publikę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że stary materiał łączy się na scenie z nowym praktycznie bezszwowo, że można na luzie zestawić ze sobą miłą pioseneczkę „Show Yourself” z progresywno-kosmicznym „Oblivion” i porąbanym „Bladecatcher”. Trzeba jednak też uczciwie powiedzieć, że Mastodon świadomie wyrzucili z seta te bardziej piosenkowe momenty – nie było ani „Curl of the Burl”, ani „High Road”, a „Show Yourself” został pewnie dlatego, że przecież pochodzi z nowej płyty. Być może chłopaki z zespołu chcieli wykorzystać swoje największe konkrety, jak „Mother Puncher”, „March of the Fire Ants”, wspomniany „Blood and Thunder”, który poleciał na bis, czy wrzucony na początku koncertu mój ulubiony „The Wolf is Loose” z fenomenalnymi przebiegami gitarowymi.
Miałem też wrażenie, że Mastodon po prostu dobrze się ze sobą czuli na scenie. Widać było wypracowany latami gry profesjonalizm – Troy Sanders momentami chował się gdzieś w głębi sceny, żeby oddać pola gitarzystom, Bill Kelliher, ze swoją pozbawioną emocji twarzą dobrze się bawił po swojej stronie sceny, a po drugiej Brent Hinds po swojemu skupiał się na swoich partiach i nawet udawało mu się jako tako śpiewać, co wcale nie jest takie oczywiste. No i oczywiście Brann Dailor, będący jakimś cudem w stanie wygrywać te swoje gęste perkusyjne partie, jednocześnie śpiewając czyściutko i bez zająknienia. Mastodon to nie jest zespół składający się z szesnastolatków, którzy biegają i skaczą po scenie jakby przez cały dzień walili amfetaminę. Nie ten wiek muzyków, nie ten repertuar. Mimo wszystko nie są to też goście, którzy poświęcają sceniczny wizerunek dla idealnego wykonania swoich partii. Nawet jeśli zdarzą się potknięcia, to nic – na koncertach Mastodon liczy się frajda i zabawa. A bez wątpienia oglądanie i słuchanie kwartetu z Atlanty na deskach B90 do tych dwóch kategorii się zaliczało. Czapki z głów, wpadajcie do Gdańska choćby co tydzień.