Miałem wrażenie, że Teatr Szekspirowski jest dość zaskakującym miejscem dla gdańskiego koncertu Me And That Man. Na albumie „Songs of Love and Death” przede wszystkim podobało mi się poczucie desperacji i te wszystkie niedociągnięcia, a sala w TS jest dla odmiany śliczna, nowiutka, wymuskana. Jakoś mi się to nie zgrywało, ale kiedy przypomniałem sobie, że z zewnątrz gmach Teatru Szekspirowskiego jest tak mroczny, że chyba pochłania światło słoneczne, zweryfikowałem swoje zdanie.
Bałem się, że koncert w Teatrze Szekspirowskim odbędzie się na siedząco, ale krzesełka na całe szczęście zostały wymontowane. Zdążyłem wejść na salę z piwkiem dosłownie na kilka chwil przed występem Sashy Boole. Całe szczęście, bo szczerze mówiąc, to facet był dla mnie zwycięzcą tego wieczoru. Wyszedł na scenę sam, z gitarą, harmonijką i jakimś stomp boksem, uzbrojony ponadto w ciekawe piosenki i trochę mniej lub bardziej zabawnych anegdot. Jego wschodni akcent (Sasha jest Ukraińcem, ale mówi po polsku lepiej niż niejeden Polak) dodawał przedstawieniu jakiegoś dziwnego klimatu. Sasha opowiadał śpiewem a to o wojnie, a to rozwijał temat z Mickiewiczowskich „Lilii” w jakąś opowieść o zombie. Facet ma w sobie jakąś ujmującą szczerość i skromność, która w połączeniu z talentem sprawia, że nie sposób oderwać od niego oczu i uszu. Fenomenalny „Play and Pray” utkwił mi w głowie na tyle, że zaraz po jego występie pobiegłem nabyć sobie płytkę.
Fertile Hump zaczęli bez fajerwerków. Choć po ich występie obiecywałem sobie sporo, to z początku byłem nieprzekonany. Ich brudne bluesy i rock’n’rolle na dwie gitary, dwa wokale i perkusję z kawałka na kawałek odsłaniały jednak swoje kolejne zalety i koniec końców – wkręciłem się. Lubię takie bagienne, duszne klimaty, a Fertile Hump fajnie oscylowali wokół wyjściowych gatunków, dodając trochę prostej klasyki gitarowego grania. W rezultacie wypadli trochę tak, jak gdyby The White Stripes postanowili zanurzyć się po uszy w bagna prowadzeni za rękę przez płytkę „A Bitter Harvest” Lonesome Wyatta i Rachel Brooke. Zespół na scenie też chyba czuł się pewniej z każdym kolejnym numerem, czego nie można powiedzieć o nagłośnieniowcach, dla których najgorsze miało dopiero nadejść.
I nadeszło wraz z białą półprzezroczystą kotarą, która zasłoniła scenę na czas pierwszego kawałka Me And That Man – „My Church Is Black”. Na początku jednak mimo wszystko nic nie zwiastowało tragedii dźwiękowej – poziomy były trochę kiepsko ustawione, ale zespół nie zdawał sobie z tego sprawy, więc ruszył do boju. Przedstawieniem kierował Nergal – to on dyrygował publicznością, do niego należała rola konferansjera, on biegał od lewej do prawej i zachęcał ludzi do zabawy. Z prawej strony sceny skromnie przystanął John Porter, skupiając się na swojej części wykonawczej, po drugiej stronie z basem bawił się Matteo Bassoli, a z tyłu rzecz jasna zasiadł Łukasz Kumański. Zespół z werwą przedzierał się przez kolejne numery z „Songs of Love and Death”, a muzycznie dowodził tym wszystkim Porter. Szczerze mówiąc, byłem zaskoczony, że MATM postawili na totalną imprezę i rock’n’rolla, bo album równie dobrze mógł zwiastować, że koncerty będą raczej skupione na tej mroczniejszej, bardziej kontemplacyjnej części klimatu. Nergal czuł się jednak zbyt dobrze, żeby odpuścić zabawę, a i publiczność dobrze odnajdywała się w takiej wersji MATM. Zespół był też świetnie przygotowany do koncertu – doświadczeni muzycy nie musieli się zastanawiać co mają robić, a sam scenariusz występu też był dopracowany tak, żeby na scenie coś się cały czas działo – a to zostawał na niej sam Porter w kapitalnej wersji „Of Sirens, Vampires And Lovers”, a to pojawiali się na niej gościnnie Sasha Boole i dziecięcy chórek w „Cross My Heart And Hope To Die”. W ten właśnie mocno energetyczny sposób Me And That Men przedstawili na żywo cały materiał z albumu. Publika oczywiście nie dała im tak łatwo zejść ze sceny – na bisy poleciały zatem covery „Psycho Killer” Talking Heads i genialny „Refill” Porter Bandu (czy to się liczy jako cover?).
Nie mogę jednak pominąć milczeniem problemów z dźwiękiem, jakie ciągnęły się od występu Fertile Hump przez całą pierwszą część koncertu Me And That Man. Nagłośnienie spisywało się fatalnie i coraz gorzej – padały przody, słychać było trzaski. Doszło w końcu do sytuacji, że ludzie publiczność zaczęła głośno skandować „NAGŁOŚNIENIE!”, bo zespół ze swoimi odsłuchami najwyraźniej nie miał pojęcia o tym, co się dzieje, a część osób dookoła mnie głośno rozważała opuszczenie Teatru. Koncert gwiazdy wieczoru został na moment przerwany, by umożliwić technikom naprawienie usterek. Na szczęście poszło to w miarę szybko, a sami muzycy na scenie byli przecież na tyle doświadczeni koncertowo, że nie zdołało to odebrać im entuzjazmu. Druga część koncertu odbyła się już bez zakłóceń.
Kliknij na zdjęcie, żeby obejrzeć całą galerię