Tegoroczna edycja festiwalu odbyła się 12 i 13 lipca na postindustrialnych terenach przy klubie Progresja. Park tym razem chyba oznaczał „parking”. Przez dwa dni fani rockowo-progresywnych dźwięków mogli zachwycać się występami dziesięciu wykonawców. Wspólnie z fotografistą dotarliśmy na drugi dzień, ale jesteśmy przekonani, że i pierwszy przyniósł wiele wspaniałych muzycznych wrażeń i emocji.
Bright Ophidia
Bright Ophidia – białostoccy progmetalowcy muszą mi wybaczyć. Na drodze w dotarciu na czas ich koncertu stanęło urwanie chmury. Podróż autostradą zaczynała przypominać spływ Amazonką. Prędkość malała z minuty na minutę. Kiedy już auto zamieniło się w amfibię, a ulewa zamieniła się w biblijny potop, trzeba było przystanąć i odczekać.
Muzycy zespołu Bright Ophidia! Wybaczcie mi, że nie zdążyłem na Wasz występ! Siła wyższa, naturalna, okoliczności obiektywne. Przyroda oraz żywioły. Wiem, że daliście z siebie więcej niż wszystko, a Wasi fani byli z koncertu bardzo zadowoleni.
Soen
Soen – Amazonka zamieniła się w Dunaj, Dunaj w Wisłę, Wisła w Ner i jakoś dotarliśmy. Na sam koniec występu Soen. Pisze się o nich jako o międzynarodowej supergrupie wykonującej metal progresywny. Zespół ma już w Polsce grono oddanych wielbicieli. Jednak, przyznaję, nie rozumiem na czym polega progresywność Soen. Ostatnie utwory, jakie wykonali, a jakie dane mi było usłyszeć przypominały Tool tak bardzo, że raczej było to zawstydzająco wtórne niż rozwojowe. Fanom się podobało, czyli nie było źle. Być może pierwsza część koncertu Soen była ciekawsza od końcówki. Chcę w to wierzyć.
Haken
Haken – to moi „ulubieńcy” tego festiwalu. Zawsze bowiem znajdzie się taki zespół, który nie powinien w ogóle wychodzić na scenę. Dramatyczny wokalista, instrumentaliści na poziomie; przed chwilą wyszliśmy z garażu i teraz to dopiero pokażemy na co nas stać! Brzmienie mało oryginalne, całkiem jak zespół Maryli. Kompozycje toporne, jednorodne niczym płyty „The Best Of” Krawczyka. I tak przez około 45 minut. Pod koniec wokalista zmęczył się tak bardzo, że prawie stracił głos. Plus dodatni – gitarzyści mieli jakieś nowoczesne gitary, które wyglądały nieco futurystycznie. Znudzony i znużony tą nieudaną i kompletnie nieprzekonującą kreacją, wymyśliłem rym, który chyba trafnie podsumowuje występ tegoż zespołu. Gdy na scenie rządzi Haken, nie lękaj się! To żaden Kraken.
Richie Kotzen
Richie Kotzen – to była prawdziwa muzyczna gratka. Jeśli Kotzen jest progresywny, to ja napisałem „Wiedźmina”. Ale Richie to taki artysta, że zawsze sobie poradzi. Nawet jeśli nie ustalił set listy, do czego się przyznał ze sceny. Oglądając oraz słuchając go po raz kolejny z narastającą przyjemnością pomyślałem, że gdyby Kotzen nie był taki niezależny, to mógłby być drugim Prince’m.
Wystąpił jak prawie zazwyczaj w trio. Zaprezentowali mieszanką soulu, bluesa i rocka. Fantastyczne solówki, wysoki śpiew lidera, żwawe rytmy, chwytliwe refreny. Wszystko podane ze szczerą energią, popartą fenomenalną techniką. Publiczność szybko to kupiła i chciała więcej. Postuluję, by Kotzen przyjeżdżał do Polski jak najczęściej. A szanownej młodzieży powiem, że jestem tak starym fanem Kotzena, że by go posłuchać na żywo jeździłem do Pragi. I byłem również na jego pierwszym koncercie w Polsce (stara Progresja), gdzie zagrał rewelacyjnie i do tego dołożył dziewięć (!!!) bisów. Takie dziewięć bisów przydałoby się i na Prog in Park. Nie sądzę, by komuś to przeszkadzało.
Dream Theater
Dream Theater – dawno ich nie widziałem i nie słyszałem na żywo, więc apetyt wyostrzony! Najnowsza płyta – ciekawa, pogmatwana, jakby mroczna i z pewnością nie tak przebojowa jak „Awake” czy „Falling Into Infinity”. Wymagająca muzyka podana przez profesorów i doktorów stylu. Załoga Dream Theater to zawsze była i jest atrakcja koncertowa na najwyższym światowym poziomie. Tak było i na Prog In Park. Jedyne, do czego się przyczepiam to to, że grali zaledwie półtorej godziny. Półtorej godzinny występ Dream Theater to jakaś gra wstępna.
Złem tego świata jest Internet, jeszcze większym fejs. Każdy w każdej chwili może się wypowiedzieć, wygłosić opinię, pleść androny. Jeszcze Dream nie skończył grać, a już mądralińscy zaczęli swe kocopoły głosić: wokalista traci głos, słabe numery, grają nierówno, zespół źle brzmi, itd. Moi mili, jak chcecie posłuchać idealnej precyzji, to zostańcie w domu i puścicie sobie płytę. Może być nawet Dire Straits „Brothers in Arms”, tam grają równo. Zdrzemnąć się też można. A jak idziecie na koncert, to będziecie mieli do czynienia z żywymi ludźmi, którzy są tylko ludźmi. Występy na żywo to nie jest fabryka gwoździ. Distance over time!
Koncert został tak wyreżyserowany, że na pierwszym planie błyszczał John Petrucci. Wspaniałe granie, z jednej strony precyzyjny jak jakaś pieprzona szwajcarska maszyna, z drugiej jego gra wyzwala nieprawdopodobne pokłady emocji. Dobrze, że już od dawna nie gram na gitarze, chyba zszedłbym na zawał słuchając takiej maestrii. Niezwykle jak na siebie zachowywał się John Myung. Oczywiście jego bas wtórował Rudess’owi i Petrucci’emu, lecz sam artysta uruchomił się i wciąż poruszał po scenie. Kto zna wcześniejsze koncerty Dream Theater, ten wie, że basista raczej przypominał swój własny hologram, skupiający się maksymalnie na tonach niskich. Jordan Rudess wyglądał na zmęczonego, jednak jest zbyt ważnym trybikiem tej machiny, by coś mu się nie udało. Od momentu jego przyjścia do zespołu (20 lat!), ta grupa zmieniła swoje oblicze oraz brzmienie. Rudess był więc, takie mam wrażenie, mnie widoczny i słyszalny, ale nic to – po prostu wzbogacał swoim unikatowym stylem gry wyczyny kolegów.
Mike Mangini – ciężka sprawa. To nie jest Mike Portnoy – mówią fani. Męczące brednie. Portnoy odszedł i spełnia się w swoich tysięcznych projektach. Mangini może nie ma tego animuszu i temperamentu, ale jak on gra! Nie dość, że perfekcyjnie, to jeszcze gra tyle dźwięków i to non stop, że równie dobrze mógłby sam wystąpić. To jednak jest skromny facet – zastawia się taką perkusją, że prawie go nie widać. Robi swoje i robi to doskonale. Może i Portnoy był silnikiem Dream Theater, ale Mike stał się fundamentem zespołu. Jakiekolwiek dalsze dywagacje nt. wyższości jednego nad drugim uznaję za stękanie na temat Queen bez Mercury’ego. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach.
James LaBrie – ten facet nie ma łatwej pracy. Ale za to dostał fajny statyw nawiązujący do okładki najnowszej płyty. Dłoń robota z czaszką zabawnie wyglądała raz po raz zamiatając ponad publicznością. James też ją czule pocałował. Śpiewał tak dobrze jak mógł, zagrzewał fanów do współudziału najlepiej jak potrafił. Lekcje śpiewu bierze u śpiewaczek operowych i nie są to artyści z Teatru Wielkiego w Łodzi czy innego powiatowego domu kultury. Miał nieco gorszy dzień? Ma prawo, jest człowiekiem wykonującym wyjątkowo trudny zawód, a nie marionetką latającą na linach pod dachem stadionu.
Zespół postawił na nowe utwory. Dobrze – mimo że to skomplikowane kawałki, świetnie wypadły na żywo. Jakby napisane właśnie z myślą o koncertach. Do tego dołożono kilka starszych – rewelacyjne wykonanie rozbudowanego „Peruvian Skies” i… Nie wiadomo kiedy nastąpił koniec. Na bis agresywne „As I Am”. Refren to dobre przesłanie dla malkontentów.
Plus ujemny – za krótko. Dodatkowe plusy dodatnie – zaangażowanie zespołu, doskonała reżyseria świateł i oddanie fanów. Poproszę jeszcze.
Trochę żałuję, że nie byłem na obu dniach Prog In Park. Mam nadzieję, że festiwal pozostanie w Warszawie, tylko może zmieni lokalizację? Jeśli odbędzie się w przyszłym roku, obiecuję, że wyruszę dobę wcześniej, by choćby tornado lub zamieć śnieżna nie zatrzymały mnie przed dotarciem na czas.
Zdjęcia: Wojciech Bryndel