Kiedy w piątkowy, grudniowy wieczór siedzisz przed komputerem i szukasz wymówki żeby nie iść biegać, to pomyśl że właśnie teraz muzycy Tides From Nebula wychodzą na scenę w Gdańsku, następnego dnia wracają na koncert do Warszawy, żeby w niedzielę rano spakować sprzęt i pojechać na występ do Białegostoku. Tam zakończą polski odcinek trasy, składający się – podobnie jak trasa europejska – z dwudziestu koncertów.
Tides From Nebula to bez dwóch zdań jeden z najciężej pracujących polskich zespołów, który trzymając się od początku gwarantującej pełną niezależność formuły „DIY”, regularnie wydaje płyty i gra świetnie przyjmowane koncerty. Nie inaczej w warszawskiej Progresji. Koncert, na który składał się zestaw najnowszych utworów, wymieszanych z rzeczami znanymi z poprzednich płyt, miał w sobie wszystko do czego przez lata przywykli fani zespołu – moc, klimat i to nieuchwytne „coś”, pojawiające się wyłącznie podczas obcowania z prawdziwą sztuką. Były też niespodzianki, z czego ta najbardziej istotna to fakt, że zespół wystąpił jako trio, po niedawnym odejściu Adama Waleszyńskiego, jednego z gitarzystów zespołu. Zamiast szukać muzyka, który wspomógłby grupę na koncertach, już w studiu postanowili częściowo przenieść ciężar na instrumenty klawiszowe, czego pozytywny rezultat usłyszeliśmy na ostatnim albumie From Voodoo To Zen. W Progresji było podobnie – już od pierwszych taktów rozpoczynającego koncert Ghost Horses, słuchacze otrzymali sporą dawkę brzmień syntezatorowych, mogących kojarzyć się z lekko niepokojącymi dźwiękami spod znaku Trenta Reznora i jego Nine Inch Nails. To samo w energetycznym, pochodzącym również z ostatniej płyty Dopamine, czy atmosferycznym zakończeniu Radionoize. Jeżeli ktoś nie był w Progresji, to nie musi się jednak martwić – Maciek Karbowski i Przemek Węgłowski nie zapomnieli jak trzyma się gitary, racząc nas soczystymi riffami w Only With Presence czy przesterowanym basem w We Are The Mirror. Wspomagani jak zwykle dynamicznym bębnieniem Tomka Stołowskiego, nie dali odczuć słuchaczom, że starsze utwory powstawały w kwartecie, oczywiście z pełnym szacunkiem do stojącego – teraz już pod sceną – Adama. Chociaż w pełni wystarczalni jako trio, do jednego z utworów zaprosili Tomka Kasiukowskiego, trębacza który odegrał partie znane z tytułowego utworu z ostatniej płyty. Głośno oklaskiwani, nie chcieli schodzić ze sceny – „czujemy się jak w domu, dzięki” rzucił Maciek, a w jednym z kolejnych utworów zeskoczył ze sceny i grał otoczony rzeszą fanów. Ciepłe słowa należą się również osobom odpowiedzialnym za oświetlenie i nagłośnienie – robiąca wrażenie oprawa laserowa wzbogaciła klimat utworów, a dobrze skrojony, aktualizowany na bieżąco miks, zapewnił właściwy odbiór muzyki. Przytaczając jeden z tytułów – „nie było się czego obawiać i w co wątpić”. Warto śledzić letnią trasę zespołu. No i ćwiczyć w zimie!
Tekst: Michał Szubert
Zdjęcia: Paweł „Tymek” Tymiński