Ritchie Blackmore w grze! Legendarny gitarzysta, twórca niezapomnianych utworów, „człowiek w czerni” znany w branży muzycznej jako „czarna owca”. Ten właśnie „niesforny” gitarzysta, będący niegdyś głównym filarem Głębokiej Purpury wciąż koncertuje… i to z jakim stylem i klasą!
Ten niesamowicie charyzmatyczny gitarzysta nieprzerwanie koncertując oraz nagrywając płyty ze swoim mistycznym Blackmore`s Night – zespołem założonym wspólnie z piękną żoną Candice Night – niemniej utalentowaną i charakterystyczną wokalistką, postanowił jakiś czas temu dać upust nostalgii oraz ku uciesze fanom na całym świecie odrodzić ponownie Rainbow. I bardzo dobrze, w życiu jak i w muzyce równowaga musi być zachowana. Przyszedł zatem czas, iż ów „czarny rycerz” postanowił ponownie użyć swojego strata i zatrząść rockowym światem.
16 lipca 2016 roku w Lipsku (Niemcy) miał miejsce wyjątkowy koncert grupy „Blackmore`s Night”. Dwa lata później – 20 kwietnia 2018 roku w Pradze (Czechy) odbył się rewelacyjny koncert zespołu Rainbow. Co prawda, Rainbow został reaktywowany w 2016 roku, ale… chciałbym w tym artykule zrecenzować właśnie powyższe dwa koncerty… dlaczego? Po pierwsze dlatego, pomimo iż „Blackmore`s Night” jest głównym zespołem Ritchiego to mamy do czynienia z jego dwoma przeciwstawnymi muzycznymi obliczami. Po drugie… były to moje pierwsze koncerty tych dwóch legendarnych zespołów, w jakich miałem przyjemność uczestniczyć.

Blackmore`s Night 16 lipiec 2016 (Lipsk, Niemcy)
Niesamowite wydarzenie… było to moje pierwsze spotkanie „na żywo” z charyzmą i legendą oraz finezją gry Ritchiego Blackmore`a w wydaniu jego magicznego folk rockowego zespołu Blackmore`s Night. Rok 2016 jest zarazem rokiem przełomowym, ponieważ w tym roku wspomniany powyżej mistrz gitary zreformował właśnie Rainbow. W międzyczasie koncert mistycznego Blackmore`s Night, który odbył się 16 lipca w Lipsku (Niemcy), był zarazem ostatnim show z trasy „All Our Yesterdays”.
Dojechawszy więc na miejsce, odziany w szaty z epoki, dumnie kroczyłem pod miejsce wydarzenia. Sala koncertowa o nazwie Parkbuhne jest położona w przepięknym Clara Zetkin Park i przypomina trochę teatr pod chmurką (bez dachu). Już samo miejsce wprowadziło mnie w ten niesamowity klimat. Miejsce koncertu oczywiście wypełnione po brzegi ludźmi biorącymi udział w najprawdziwszym Reinessance Fair.

Zajmując miejsce w przednim sektorze poznałem Paula Glass`a – fotografa, który miał to „szczęście” być na pierwszych koncertach nowo odbudowanego Rainbow – właśnie w Niemczech. Zdradził mi również, iż Ritchie Blackmore nie używa już swojego sygnowanego strata na koncertach Blackmore`s Night, ponieważ „zarezerwował” go na koncerty z Rainbow. Wprawiło mnie to w lekkie zakłopotanie, ponieważ liczyłem, że „człowiek w czerni” uraczy nas również paroma „elektrycznymi” dźwiękami. Nie było strata, natomiast tamtego wieczoru wcale nie odczuwałem jego braku…
Koncert się zaczyna, wchodzi Ritchie – wszystkie oczy zwrócone ku niemu, rozpościerają się pierwsze dźwięki „Dancer and the Moon”… rozpoczyna się wielka i bajkowa podróż muzyczna, na którą czekałem całe życie. Średniowiecznym melodiom wygrywanym spod ręki mistrza towarzyszy również niesamowita sceneria – jak w teatrze na którejś ze sztuk Szekspira… Scena udekorowana jest w kwiaty, imitacje drzew, głazów, elementów nawiązujących do natury, na skraju sceny natomiast widnieje drewniana tabliczka z napisem „Marchenwald”…
Jestem w innym świecie, dla mojej rockandrollowej duszy to zupełnie nowe przeżycie, choć słyszałem wszystkie albumy „Blackmore`s Night”, nie spodziewałem się, że występ na żywo będzie tak energetyczny i nieprzewidywalny. Wchodzi cała sekcja, na instrumentach klawiszowych Bard David of Larchmont (David Baranowski), bębny to „Troubador Of Aberdeen” czyli David Keith (również bębniarz obecnego składu Rainbow!) na bassie Earl Grey of Chimay (Mike Clemente). Muzyczną atmosferę wypełniają również wraz z zaczarowanymi skrzypcami Scarlet Fiddler (Claire Smith) oraz Candice Night z magicznym fletem, który po chwili zamienia się w tamburyn i finalnie w anielski, pełen natchnienia wokal. Kiedy przychodzi czas na refren i wykrzyczane w nim specyficzne „Hey, hey, hey…” – sam Ritchie wychyla się wręcz do publiczności dając znak i zachęcając do wspólnej zabawy. Tak, to będzie świetny koncert.
Koncert opiewał w same „perełki”, nie zabrakło w nim jednego z moich ulubionych utworów – hipnotycznego oraz mistycznego „Darkness”, tajemniczego „Under a Violet Moon”, wzniosłego „World of Stone”, instrumentalnego „Durch Den Wald Zum Bach haus”, a także „Fires at Midnight”, „Wish You Were Here”, czy „Moonlight Shadow”. Nagle w pewnym momencie cały Parkbuhne ucichł, Ritchie zajął miejsce na stołeczku, a Candice przysiadła na brzegu sceny, rozpoczęło się „Soldier of Fortune” – przepiękna, nastrojowa ballada, która była jednak jedynym nawiązaniem do Deep Purple, ale zdecydowanie wystarczającym – naprawdę można było poczuć domową i bardzo rodzinną atmosferę chwili.

Całość koncertu oprócz doskonałej muzyki oraz scenografii dopełniał również ogromny ekran znajdujący się z tyłu sceny, pokazujący różne motywy zgodne z aktualnie wykonywanym utworem. Do pewnego momentu publiczność grzecznie siedziała na swoich miejscach, jednak niewiele trzeba było, żeby wszyscy ruszyli tuż pod scenę… Należałoby w tym miejscu nadmienić szczególne i zabawne wykonanie utworu „Toast to Tomorrow”, ten energetyczny i radosny utwór o jakże wymownym tytule został nagle przerwany przez dość niecodzienną scenę… otóż po rosyjskim monologu Barda Davida of Larchmont, który wybiegł nagle na środek sceny zaczynając wykonywać typowy rosyjski taniec z przysiadami, podskokami i wyrzucaniem nóg, czyli tzw „kazaczok”. Po chwili tego spontanicznego i zabawnego szaleństwa na scenę wkroczyła dama z „epoki”, następnie zdzieliła w twarz odważnego i krzepkiego jegomościa, po czym wyniosła go na swoich rękach poza scenę… Ritchie rozłożył wymownie ręce, a publiczność zrywała boki ze śmiechu, włącznie ze mną…

Show jednak trwa dalej, reakcja publiczności jest bezbłędna, wszyscy śpiewają oraz słychać wszechobecne oklaski. Blackmore`s Night, jako zespół będący fuzją muzyki renesansowej, folku oraz rocka jest naprawdę doskonałym połączeniem w najlepszym możliwym wydaniu. Kolejne utwory zachwycają wirtuozerią, spontanicznością oraz słychać, że płyną prosto z serca… no i na którym koncercie muzyki renesansowej można usłyszeć rockowe solo na bębnach? Czapki z głów dla Davida Keith`a.

Nie ominęła mnie również przyjemność ujrzenia mistrza „na kolanach”. W momencie kiedy wszyscy (włącznie ze mną) ruszyli na znak Ritchiego pod scenę, on sam udał się na jej brzeg, wylądował na kolanach ze swoją gitarą i odleciał… piękny widok, mając przed sobą obraz jak z taśm, które jeszcze oglądałeś będąc dzieckiem… jak za dawnych lat w czasach Deep Purple, czy Rainbow. Ten człowiek ma w dalszym ciągu ze 30 lat…
Jako ostatni koncert trasy, Ritchie pozwolił sobie na bardzo dużo, nastrój panował wyśmienity, były obecne jego dzieci w pierwszym rzędzie do których po co chwilę machał, a on sam witał się chętnie z ludźmi (w tym i ze mną) Czuć było wszechobecną rodzinną aurę. Na prawdę wyobrażałem sobie ten koncert zupełnie inaczej od strony technicznej – spodziewałem się balustrad, zapór. Okazało się, że możesz tak po prostu podejść do swojego idola i przybić mu „piątkę”.