Slash wyraźnie upodobał sobie nasz kraj i myślę, że to w 99% sprawka polskich fanów, którzy darzą go uwielbieniem. To właśnie rzesza wiernych miłośników jego gitarowego talentu, ale i jego osobowości wypełnia szczelnie każdą salę w jakiej przyjdzie mu występować. 20 listopada br. trzeci raz Slash i jego kumple wystąpili w Polsce i trzeci raz można ogłosić pełen sukces – frekwencyjny, artystyczny i organizacyjny.
Fani nie zawiedli, to już wiemy, ale na wysokości zadania stanął także zespół The Conspirators i wokalista Myles Kennedy, ale przede wszystkim Metal Mind Production, dopinając wszystko na ostatni guzik. Łódzka Atlas Arena wcale nie okazała się za duża na pana w kapeluszu i jego konspiratorów. Przed nimi dość dobry support dał Raven Eye, ale wiadomo było, że to nie jest ich wieczór. Na początku każdy uczestnik na płycie dostawał czarny cylinder. Domyślam się, że gitarzyście zrobiło się bardzo miło, widząc tylu oddanych fanów w prawie takim samych jak on kapeluszach…
Zaczęło się od „You’re a Lie” – bajeczne riffy, jeszcze lepsza solówka, energia i moc po prostu oczarowały tłum. Myles Kennedy to sceniczne zwierzę. Pełne zwinności, dynamizmu, pewności siebie. Tego nie można się nauczyć, z tym trzeba się urodzić. Na tę przypadłość cierpi także Bruce Dickinson i Sully Erna. To artyści, którzy potrafią zahipnotyzować gestem, słowem, energią. Tak jak Kennedy. Jednym skinieniem rozgrzewa publiczność do czerwoności, sprawia, że jest uległa, posłuszna i… szczęśliwa.
Jedno jego słowo wystarczy, by widzowie szaleli, jednym ruchem podrywa w górę tysiące ramion. Wokalista czuje muzykę całym sobą, porusza się ze zwinnością pantery chwilę przed atakiem. Każdy jego ruch na scenie to obietnica. Podnosi adrenalinę, stopniuje napięcie, fascynuje, wciąga, obezwładnia. Nie można się oprzeć jego charyzmie, nie da się zapomnieć o nim nawet na chwilę. Bo Kennedy na sekundę nie traci kontaktu z publicznością. Nawet gdy ustępuje pierwszy plan Slashowi, widz ma świadomość, że on jest, że czuwa. Między śpiewaniem znajduje czas na uśmiechy, pozdrowienia, podziękowania (po polsku!), rzucanie fanom cylindrów, odbieranie od publiczności upominków i podawanie ich dalej, rozwieszanie polskiej flagi…
Wszędzie go pełno, jakby reakcje publiczności dodawały mu sił. W następnej kolejności zespół zaserwował nam kilka kawałków z solowych wydawnictw gitarzysty – „World On Fire” i „Apocalyptic Love”. Zaczęli od dynamicznego „Avalon”, potem nieco spokojniejsze „Standing In The Sun” oraz „Back From Cali” ze znakomitym początkowym riffem i późniejszym mocnym uderzeniem wszystkich instrumentów. To według mnie zresztą jeden z najlepszych numerów Slasha w ogóle. Ale i tak najprzyjemniejsze dla ucha były wielkie hity Gunsów – „You Could Be mine” oraz „Welcome to the Jungle” – istne szaleństwo na widowni – strach pomyśleć, co by się działo, gdyby Gunsi zechcieli się ze sobą pogodzić i przyjechać w starym składzie…
Po tych kilku szybkich kawałkach przyszła pora na Starlight i wszyscy obecni włączyli swoje latarki w telefonach, unosząc je nad głowę. Miało to też związek z zamachami w Paryżu tydzień wcześniej, gdzie wielu takich jak my, głodnych muzyki rockowej uczestników koncertu zginęło z rąk terrorystów. Cała hala rozświetliła się na te kilka minut i było to naprawdę wzruszające. The Dissident znowu poderwał publikę do różnorakiego tańca. Gdy zaś zabrzmiały pierwsze nuty Rocket Queen, wszyscy oszaleli.
Pod koniec wydarzyło się coś niedorzecznego. Slash powiedział do mikrofonu o jakiejś niespodziance i na parę chwil pomyślałem o nowym, nieopublikowanym jeszcze utworze… bądź też, co teraz wydaję się zabawne, o Axlu Rose. Nastąpiło jednak zupełnie co innego, bo na scenę weszła… Doda. występ Dody od strony technicznej wypadł chyba nieźle (choć oczywiście wolałabym usłyszeć „Sweet Child O’Mine” w wersji Mylesa, którego głos jest mocniejszy i bardziej charyzmatyczny) to cała srebrno-słodko-całuśna oprawa w stylu wokalistki mocno go osłabiła. Było to zresztą widać po publiczności, która zamiast uprawiać szaleństwo na tej, bardzo przecież lubianej piosence, stała lekko zdezorientowana…