Po dwóch latach jeden z najznakomitszych śpiewaków w historii muzyki rozrywkowej powrócił do Krakowa. Właściciel jednej z najbardziej rozpoznawalnych chrypek oraz jednej z najbardziej niesfornych, natapirowanych fryzur w światowym show-businessie, Rod Stewart w lutym 2017 r. skomplementował Kraków, i – co słyszałem na własne uszy – obiecał wrócić tu w lecie.
No i słowa dotrzymał – 21 czerwca 2019 roku, na zaproszenie Live Nation Polska artysta ponownie wystąpił przed kompletem publiczności w krakowskiej Tauron Arenie. Pretekstem do kolejnej globalnej wycieczki, jaką Rod z zespołem odbywa aktualnie, była promocja najnowszej płyty zatytułowanej „Blood Red Roses”. Paradoksalnie tego wieczoru nie usłyszeliśmy utworów z tego fonogramu. Stewart co prawda mniej-więcej w połowie zaproponował odmienny repertuar, niż dwa lata temu, ale prym wśród 25 kompozycji wykonanych tego wieczoru wiodły covery i największe hity mistrza.
Od poprzedniej wizyty Roda pod Wawelem upłynęło sporo wody w Tamizie i w Wiśle, ale patrząc na niemal 75-letniego artystę miałem wrażenie, że dla niego czas się zatrzymał. Energia, radość z wykonywanej roboty, świetna forma wokalna powodowały, że kilkunastotysięczny tłum szybko dał się porwać do zabawy i chóralnie śpiewał wraz z gwiazdą wieczoru. Aż szkoda, że na płycie były również tego wieczoru przygotowane wyłącznie sektory siedzące, bo przy wielu rockandrollowych czy dyskotekowych evergreenach płynących z głośników nóżki rwały się do tańca, i chciałby człowiek popląsać pod barierkami blisko sceny, a nie tylko grzecznie przytupywać siedząc na krzesełku…
Oczywiście absolutnie perfekcyjna była oprawa wizualna imprezy. Kapitalnie wyreżyserowane światła i perfekcyjna praca realizatora obrazu wyświetlanego na otaczających scenę ekranach świetnie dopełniały radosną atmosferę imprezy. Choć kilka razy Rod dotknął poważniejszych tematów, gdy piosenki były ilustrowane materiałami dokumentalnymi związanymi z rocznicą D-Day czy wspomnieniem Martina Lutera Kinga i odwołaniem do walki o prawa człowieka przy „People get ready”. Ale wszystko to bez jakiegoś sztucznego nadmuchiwania atmosfery. Niestety tym razem Stewart zrezygnował z „wykopywania” w publiczność piłek futbolowych z autografem, ale oczywiście nie zabrakło na telebimach obrazków związanych z klubem Celtic Glasgow, a w zagranej na bis „Baby Jane” żeńska część zespołu akompaniującego wystąpiła w biało-zielonych strojach klubowych.
Właśnie, zespół. To rzecz oczywista, że taki zawodnik jak Rod Stewart zatrudnia najlepszych fachowców do swojej orkiestry, ale praca muzyków zasługuje na najwyższe uznanie. I o ile przystojniejsza część zespołu przyodziana w białe marynary znakomicie wywiązywała się z pracy sekcyjnej, jak i popisów solowych, podczas których szef miał czas raczej na zmianę garderoby, niż krótki odpoczynek, to ta ładniejsza część zespołu sprawiła mi równie dużo muzycznej (i nie tylko muzycznej) przyjemności, jak podczas poprzedniego koncertu w Krakowie. Sześć dziewczyn nie dość, że pięknie wyglądało w kolejnych kreacjach oraz fajnie się ruszało (aż do zawodowego stepowania podczas celtyckiej wstawki w „Forever young”), ale przede wszystkim panie „umiały w śpiewanie” oraz wykazywały się imponującą wielozadaniowością w obsłudze instrumentów wszelakich. Skrzypce? Harfa? Bębny i przeszkadzajki? Gitara? Bandżo? Mandolina? Proszę bardzo, z niegasnącym uśmiechem na ustach. Kilka piosenek w środkowej części recitalu było wykonywanych przez zespół siedzący na stołkach barowych na przodzie sceny, muzycy wtedy sięgnęli po akustyczne gitary i kontrabas – podczas „I Don’t Want to Talk About It” Rod wykonał swój stary numer z „przysiadnięciem” na kolanach jednej z instrumentalistek-chórzystek, a potem wszystkie dziewczyny zostały przez niego przedstawione uroczo – podczas prezentacji na telebimach wyświetlano zdjęcia artystek z dzieciństwa.
Czas płynął zbyt szybko tego wieczoru, chciałoby się Roda słuchać do rana, a repertuaru przecież by nie zabrakło i na trzy noce grania. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki „Sailing” z repertuaru Sutherland Brothers, wiadomo było, że zmierzamy do szczęśliwego końca. Jeszcze tylko „Da Ya Think I’m Sexy?” podczas której spod powały krakowskiej hali opuszczono kolorowe balony, na bis wspomniane „Baby Jane”, kurtyna opadła i zaświecono światła.
„Stay forever young, my friends”, powiedział Rod przed jedną z piosenek. Jemu się udało. Pozostaje nadzieja, że forma fizyczna i wokalna potrwa jeszcze wiele lat, a drugi krakowski koncert tego gentlemana nie jest ostatnim spotkaniem na żywo z polską publicznością.
Tekst: Sobiesław Pawlikowski
Zdjęcia: Ada Kopeć-Pawlikowska