Steve Vai już kilkakrotnie gościł w naszym kraju i zawsze były to ekscytujące przedstawienia skupiające najzagorzalszych jego wyznawców. Taka jest bowiem rzeczywistość – Satriani jest bardziej popularny, a jego muzyka przeznaczona jest dla szerszego grona odbiorców, Vai natomiast zawsze był bardziej dla koneserów i entuzjastów wyszukanych gitarowych ewolucji. I tym razem cały klub wypełniony został po brzegi, a kolejka przed wejściem – długa na 200 m (!) – świadczyła, że przyjechał ktoś absolutnie wyjątkowy.
Jako support act wystąpiła amerykańska wokalistka i gitarzystka Beverly McClellan, obecna również na płycie „The Story of Light”, która zaserwowała zgromadzonym w Stodole surowy, energetyczny rock and roll z Florydy.
Steve Vai wyłonił się z dymów przy potężnych dźwiękach jego Ibaneza EVO i od razu uświadomił wszystkim „who’s the boss”. Doskonale wspierali go Deborah Henson-Conant (harfiarka, wpasowana w konwencję koncertu jak ulał!), Philip Bynoe (potężnie zbudowany basista obsługujący sześciostrunowe Yamahy BB i TRB), Dave Weiner (drugi gitarzysta, od trzynastu lat z Vaiem, grał na swojej sygnaturze PRS-a) oraz Jeremy Colson (nowoczesny bębniarz, niesamowicie sprawny technicznie). W tym składzie z oślepiającą gwiazdą Vaia koncert musiał okazać się wspaniałym show, bo po pierwsze, Steve wyraźnie był w formie, nowe utwory kipiały niepohamowaną radością i energią (w porównaniu z np. niesamowitymi „Weeping China Doll” czy „The Story of Light”, „Tender Surrender” wypadł przeciętnie, choć został odegrany perfekcyjnie), a Mistrz kokietował publiczność swoją otwartością i radością gry.
Jego employ, które można by osadzić gdzieś pomiędzy hipisowsko-zappowskimi sentymentami a ekscentrycznością współczesnej gwiazdy rocka, było bardzo kinetyczne – tańczył, wił się i prężył, stawał się jednością ze swoimi gitarami i widać było, że naprawdę przeżywa to, co gra.
Kawał autentycznej, porywającej gitarowej zabawy. Dzięki, Steve!
Tekst i zdjęcia: Maciek Warda (Stodoła, 28 października 2012)

