Autor: Maciej Warda
Przyznam, że z twórczością tego tria miałem do tej pory niewiele wspólnego. Widziałem jakieś urywki z koncertów, słuchałem ich studyjnego materiału i przyjmowałem do wiadomości głosy o ich energetyzujących występach, dlatego z dużym zainteresowaniem i nadziejami wybraliśmy się redakcyjnym gronem do gdyńskiego klubu Ucho.

Jako support act miał szczęście wystąpić lokalny rockowy zespół Nefastus. Po ich występie na scenie zaroiło się od technicznych, którzy nie rozkładali jednak ton sprzętu i kabli, ale pozwolili momentalnie zwinąć się polskim muzykom i szybko zainstalować gwiazdom wieczoru. Trio jako formuła zespołu ma oprócz wyjątkowych walorów muzycznej wypowiedzi (improwizacje! I również zalety techniczne – pozwala wszystkie czynności towarzyszące show wykonać szybko i sprawnie. Aparat fotograficzny przygotowany, napoje chłodzące zakupione – czekamy.
Są! Niepozorny gitarzysta, poparty full-stackiem Marshalla (JCM 2000 DSL 50 z paczkami 1960A 4×12″ i JCM 900 4×12″). schowany za bębnami pałkarz i basista (również z pełnym zestawem Marshalla), którego twarzy dostrzec można wiele lat niczym skrępowanego rock’n’drolla… Światła zgasły, The BREW od razu zaczęli od totalnej rockowej jazdy i… nie spuścili z tonu do końca koncertu. Mają chłopaki kondycje, pomyślałem, zwłaszcza, że (delikatnie mówiąc) Kurtis bębnów nie głaskał, a Jason wszelkie podskoki wyskoki i inne wygibasy wykonywał naprawdę się nie oszczędzając.

Po kilku chwilach wiedziałem już, że nie da się usiedzieć przy stoliku i jak większość publiczności podbiegłem pod scenę, by poczuć te progresywnie blues-rockowe wibracje. Własne utwory muzycy rozpędzeni jak ekspres umiejętnie przeplatali klasykami w rodzaju Vaughanowskie-90 .Scuttle Buttin” czy nieśmiertelnego „Woodoo Child”. Chyba nikt nie spodziewał się tego wieczoru aż tak energetycznej fuzji The WHO, LED ZEPPELIN, Hendrixa i Steve’a Raya Vaughana.
Absolutnie fenomenalny Jason Barwick i rodzina Smithów – Tim (tata – basista) oraz Kurtis (syn perkusista), stanowili perfekcyjną, rockową machinę… do podziwiania ! Poziom ich umiejętności, doświadczenie (w tym wieku!) i twórcze wykorzystanie muzycznych inspiracji to cechy, których, niestety, brak u większości znanych mi młodych twórców. Ale z drugiej strony, gdyby było to tak powszechne, stracilibyśmy właściwą płaszczyznę odniesienia…

Nieczęsto zdarza się, by wirtuozerski poziom techniczny szedł w parze z totalnym szaleństwem na scenie – to po prostu wymaga poświęcenia i wysiłku, na który nie każdego stać. W Uchu mieliśmy do czynienia z erupcją czystej, radosnej energii, którą znałem dotychczas tylko ze starych koncertów Van Halena (z Davidem Lee Rothem) czy The Who w oryginalnym składzie (z Keithem Moonem na bębnach). Od pierwszego do ostatniego utworu słychać i widać było 110% zaangażowania w to, co robią. Za wyjątkiem Hendrixowskiego spokojniejszego „Little Wing” nie było chwili wytchnienia, Brvtviczvcy wymiatali aż miło, a nieoczekiwaną kulminacją w ramach zeppelinowskiego „Moby Dicka” (pomijając bisy) był solowy popis Kurta Smitha, którego śmiało możemy określać mianem nowego lana Paice’a. To było najlepsze rockowe solo perkusyjne, jakie słyszałem od wielu lat.
Koncerty The BREW w Polsce były potrzebne tym, którzy w zalewie sampli, loopów, playbacków i popowego blichtru zapomnieli o prawdziwych korzeniach rocka, na którym wychowali się nasi rodzice i my sami.
Dzięki Brytyjczykom można było podładować akumulatory porządną muzyką i autentycznym przekazem scenicznym. Klubowe okoliczności pozwoliły na bardzo bliski kontakt artystów z publicznością, która nie pytana o zdanie została wciągnięta w ogniste tryby koncertowej machiny o nazwie The BREW.