Pearl Jam obecnie to zespół-instytucja, który miejsce w historii światowej muzyki ma już trwale zapisane. Tylko oni pozostali z „wielkiej czwórki grunge’u”, zwłaszcza że liderzy Nirvany, Soundgarden i Alice In Chains grają już wspólnie w Największej Orkiestrze Świata.
Przyznam szczerze, że pomimo szacunku, jakim Pearl Jam darzę nigdy szalikowcem żadnych „chłopaków z Seattle ubranych w kraciaste koszule” nie byłem, więc szedłem na koncert bez zbytniego podniecenia. To co panowie pokazali w Krakowie spowodowało, że po imprezie szukałem szczęk pod trybunami. Bez zbytniej egzaltacji – to jeden z najlepszych koncertów, jakie w życiu widziałem. Zespół po raz siódmy powrócił do Polski, tym razem w ramach trasy „World Jam”, w Krakowie zagrał 3 lipca 2018r.
Tauron Arena wypełniona do ostatniego krzesła łącznie z najwyższymi sektorami. Nietypowa scenografia – brak tła za sceną – umożliwiła usadzenie widzów również w sektorach za plecami muzyków, co dodatkowo świadczy o wierności polskich fanów, którzy zapewnili pełną frekwencję. Dodatkowo jeśli się weźmie pod uwagę sezon wakacyjny i ilość koncertów, jakie się odbywają (kilka dni wcześniej w tym samym obiekcie grali Deep Purple oraz Ozzy Osbourne), ilość ludzi świadczy o pozycji kapeli w muzycznym światku.
Skąpa scenografia, ciekawe opuszczające się nad sceną światła kapitalnie realizowane przez cały koncert i dwa telebimy – to wszystko, czego Pearl Jam potrzebuje, żeby rozpalić publikę do czerwoności. No ale i tu nie ma powodu do zdziwień – jak się solidnie i uczciwie gra prawdziwą muzykę okraszoną odpowiednią treścią, to nie trzeba wodotrysków i fajerwerków, żeby zjednać sobie fanów. Jakiś kwadrans po dwudziestej panowie weszli na scenę i zaczął się cudowny muzyczny spektakl, który jak się okazało miał trwać prawie trzy godziny! Panowie wykonali w sumie 30 utworów (w tym 12 bisów!). Jeśli ktoś miałby wątpliwości co do jakości repertuaru PJ – na poprzednim koncercie w czeskiej Pradze panowie wykonali chyba tylko sześć numerów z krakowskiej setlisty. Kolejny powód do szacunku.
Eddie z kompanią mają fajną robotę, i z moich obserwacji wynika, że chyba ją lubią. Nie ma się co dziwić. Po wyjściu na scenę przed zagraniem pierwszego dźwięku dostali owacyjkę, jakiej niektórzy znani wykonawcy nie doczekają się nigdy po bisach… Zaczęło się całkiem grzecznie, od „Of the Girl Of the Girl”, które przeszło w „Present Tense”, ale chyba od czwartego numeru na koncercie – „Why Go” z debiutanckiej płyty „Ten” Tauron arenę opanowało szaleństwo. Zresztą z pierwszej płyty panowie na ten wieczór wygrzebali bodaj sześć kompozycji, po macoszemu traktując za to najświeższy krążek, „Lightning Bolt”, z której oprócz pieśni tytułowej wykonali jedynie „Mind Your Manners”. Vedder często sięgał po gitary, również akustyczną, by trochę uspokoić i „zballadowić” atmosferę. Generalnie można zaryzykować twierdzenie, że Polacy stadnie śpiewać nie potrafią i nie lubią, a wspólny repertuar im się z reguły kończy po pierwszym refrenie „Szła dzieweczka do laseczka”. Ten stereotyp nie dotyczy fanów Pearl Jam – odśpiewane przez kilkunastotysięczny tłum „Just Breathe” – i wiele innych numerów tego wieczoru – musiało robić wrażenie. Zwłaszcza, że ludzkość śpiewała wcale rytmicznie i całkiem melodyjnie.
Eddie Vedder to mistrz. Po tym koncercie nie mam najmniejszych wątpliwości. Ostry, rozwibrowany głos ciął klimatyzowane powietrze Tauron Areny jak brzytwa i brzmiał świeżo i mocarnie. Ale nie tylko o wokal tu chodzi. Osobowość, energia, charyzma, kapitalny kontakt z fanami, brak gwiazdorstwa i scenicznego szpanu, luz… Vedder ukłonił się polskim fanom odczytując wszystkie nazwy miast, w których do tej pory koncertowali w naszym kraju (współczucie obecnych w hali wzbudził usiłując wymówić „Chorzów”), przedstawiając z imienia i nazwiska kolegów z kapeli wymieniał nazwy ich instrumentów w naszym języku, a kończąc przedstawił siebie krótkim i – a jakże, polskim – „i ja”. Kilkakrotnie zbiegał ze sceny do fosy i częstował ludzi winem, pozdrawiał fanów nawiązując do wybrańców w zapowiedziach piosenek, przyjmował od nich flagi i dumnie prezentował je na scenie. Jedna z nich – tęczowa – miała napis „Fuck Trump, Love Life”. Panu prezydentowi USA się dostało, nie po raz pierwszy w tej hali (panowie z Green Day kilkanaście miesięcy wcześniej też wspominali, ze pan Donald niekoniecznie jest powodem do ich dumy…), ale Eddie nawiązał też do bieżących wydarzeń w Polsce. Podczas „Lightning Bolt” na telebimach pojawiło się logo Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, a że te kwestie są istotne dla całego zespołu przekonali się już widzowie koncertu w Pradze 2 lipca – już tam Vedder wyrażał poparcie dla ludzi sprzeciwiających się planom zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej w Polsce i zachęcał Czechów do osobistego wsparcia organizowanych w Polsce manifestacji. Dostało się i polskiemu rządowi. Wypowiedzi frontmana Pearl Jam odebrałem jako bardzo osobiste i emocjonalne.
To był mój pierwszy raz na żywo z kapelą Veddera, więc po niespełna dwóch godzinach koncertu panowie kończyli podstawowy set, ja miałem szczękę może jeszcze nie głęboko pod trybuną, ale powiedzmy gdzieś na wysokości kolan. No może kostek nawet, ale pomyślałem sobie, że pewnie wrócą na chwilę, zagrają jakieś „Jeremy” i pójdą dokończyć wino w garderobie, ale stali bywalcy „perldżemowych” misteriów byli spokojni o przyszłość i nie opuszczali posterunku. Wiedzieli, że chłopaki publiczność szanują. A ja nie spodziewałem się, że aż tak – jeszcze 12 wspomnianych bisów i ponad godzina obecności na scenie i jej okolicach… Pozdrowienia i dedykacja dla publiki siedzącej za sceną i na koniec zamiast nieobecnego „Jeremy” panowie sięgnęli po „Alive” i dwa kapitalnie wykonane „cudzesy” – „Comfortably Numb” Pink Floyd i „Fucking Up” Neila Younga. Ostatnie dźwięki to „wisienka na torcie” nieopublikowana na żadnym pełnometrażowym wydawnictwie grupy – „Yellow Ledbetter”.
I koniec. Trzy godziny pięknej atmosfery, energetycznej, znakomitej muzyki, świetnego przekazu. Ostatni raz miałem takie odczucie po Midnight Oil na Colors Of Ostrava w zeszłym roku, ale po Pearl Jam jakby nawet bardziej. To był cudowny wieczór.
zdjęcia: Ada Kopeć-Pawlikowska
tekst: Sobiesław Pawlikowski