Tegoroczna, siódma już edycja Impact Festival organizowanego przez Live Nation odbyła się w krakowskiej Tauron Arenie 11 czerwca 2019 roku. Impreza przybrała formę jednodniowego koncertu, który rozpoczął się od koncertu plenerowego, jaki miał miejsce na rozstawionej obok krakowskiej hali scenie wczesnym popołudniem.
Niestety, obowiązki zawodowe uniemożliwiły mi wysłuchanie tej części imprezy, a szkoda, bo koncertowe doświadczenie uczy, że „otwieracze” potrafią zaskoczyć i wywołać uśmiech na twarzy oraz rozkosz w uszach. Z dziennikarskiego obowiązku należy odnotować, że wystąpiły trzy formacje: Uncle Acid & The Deadbeats, 1000mods, FIEND.
Po godzinie 17.00 otwarto wrota Tauron Areny i publiczność leniwie zaczęła się przenosić do wnętrza. Biorąc pod uwagę saharyjską wręcz atmosferę na zewnątrz i zalewające od kilku dni Małopolske upały, błogosławieństwem dla wszystkich uczestników imprezy był sprawnie działający system klimatyzacji. Jednodniowa formuła Impact Festival, a i pewnie trafnie dobrany line-up spowodowały, że w krakowskiej hali stawił się komplet publiczności, płyta była pełna, a trybuny pozajmowane do ostatniego krzesełka. Niemniej jednak nawet w najgorętszych momentach koncertu dwudziestotysięczny tłum fanów dobrej muzyki miał pełen komfort jeśli chodzi o atmosferę i temperaturę panującą we wnętrzu obiektu. Chwaląc techniczne przygotowanie imprezy należy też podkreślić świetne tego wieczoru nagłośnienie. Spora ilość sprzętu podwieszonego wokół sceny sprawiła, że chyba tym razem żaden ze słuchaczy – niezależnie od miejsca zajmowanego w obiekcie – nie powinien narzekać na dyskomfort.
Na głównej scenie festiwalu wystąpiły trzy – nie bójmy się tego słowa – legendarne składy. Na pierwszy ogień trio Black Rebel Motorcycle Club. Można by się zastanawiać, czy alternatywne granie tego zasłużonego combo było dobrym wyborem na tego typu „sztukę”. Lepiej by się tego słuchało w mniejszym audytorium, a i fakt, że oczywiście nie odpalono jeszcze oświetlenia w dużej krasie i pełnej mocy nagłośnienia mógł te obawy wzmacniać. Ale dobre dźwięki bronią się same, a „impaktowa” publiczność wie, co dobre – gęstniejący pomału pod sceną tłum ciepło i żywiołowo przyjął dźwięki płynące z głośników.
Po krótkiej przerwie technicznej na scenę wyszedł jeden z najważniejszych składów w historii nie tylko muzyki grunge – Alice In Chains. Kwartet po przejściach – na szczęście po śmierci Layne’a Staleya i Mike’a Starra panowie się nie poddali i postanowili – jak się okazało z powodzeniem – ciągnąć rockowy wózek. Willian DuVal, który od kilkunastu lat stoi na pierwszej linii frontu zespołu pokazał, że jest rasowym frontmanem. Kocha to co robi, i umie to robić. Nie ukrywam, że akurat dla mnie był to najważniejszy moment wieczoru, ale żywiołowa reakcja kilkunastu tysięcy fanów i wspólne śpiewanie ukazały, że nie jestem odosobniony w odczuciach. Świetne, riffowe, soczyste granie, kapitalna energia, świetny feedback ze strony publiki. Nieokiełznana radość. Od otwierającego koncert “Them Bones” po kończące ich koncert “Would?” i „Rooster” – 13 świetnie zagranych numerów bez słabszych momentów. Co prawda panowie tylko dwa razy sięgnęli do najnowszej płyty, ale i z nowszymi kompozycjami zgromadzona w Tauronie ludzkość nie miała problemu. Chóralne śpiewy jedynie wzmacniały decybele płynące z systemu audio. Wizyjnie dość skromnie, ale takie łojenie nie wymaga pirotechnicznych wspomagaczy. Jedynym „multimedialnym” elementem sceny były dwa obrotowe panele, które w zależności od ustawienia były źródłem ciepłego światła bądź ekranami ledowymi do wyświetlania stosownych animacji.
I wreszcie Tool. Nie będę udawał, że byłem bądź jestem wielkim fanem tego kwartetu, ale szacun jest. Niemniej miłośnikom zespołu narażać się nie chcę, bo nie znam na pamięć całej twórczości i historii kapeli. Niezależnie od indywidualnych sympatii – zobaczyłem świetne, przemyślane show, wsparte dobraną grą świateł i wizualizacjami na czterech sporych telebimach podwieszonych za sceną. System nagłośnieniowy odpalony na 110 % mocy, ale wszystko się zgadza i wszystko brzmi. O ile czasem narzekam w krakowskim obiekcie na brak basu i ogólny brak selektywności – o tyle na koncercie Toola nie mam prawa do reklamacji. Świetnie brzmiący Wall w łapach Justina Chancellora, selektywnie brzmiące bębny, potężne riffy gitarowe i czytelny wokal Maynarda Jamesa Keenana. Wzorcowo. Wśród publiczności nie brakowało „psychofanów” Toola, więc emocje być może brały u nich górę, więc ta – większościowa – część publiki oszalała. Ale nawet osoba niespecjalnie będąca „szalikowcem” amerykańskiej czwórki (np. piszący te słowa) musiała być pod wrażeniem tego, jak panowie na scenie podchodzą do swojej roboty. Nawet jeśli ich progresywne i momentami pokręcone kompozycje i połamane rytmy nie są tym, co się lubi najbardziej, to jednak potęga brzmienia i jakość tego, co się działo na scenie budzi respekt. Zarówno ci, którzy mieli okazję wcześniej słuchać Toola na żywo w Krakowie i Katowicach, jak i ci, którzy z kwartetem spotkali się w sytuacji live po raz pierwszy nie powinni narzekać. Niespecjalnie miałem okazję wsłuchać się w “Aenemę” otwierającą koncert, bo musiałem skupić się na zrobieniu kilku zdjęć występującym na scenie muzykom, ale jak już opuściłem fosę i znalazłem sobie dobre miejsce do wysłuchania dalszej części koncertu na trybunach, to obiecałem sobie odrobić zaległe lekcje z dyskografii Toola w sposób bardziej analityczny. „Parabola”, „Vicarious”, „Schizm”, „Intolerance” czy kończący koncert „Stinkfist” – wszystko żarło świetnie. Być może padłem ofiarą „syndromu neofity”, i gdy po raz kolejny trafię na koncert kwartetu z LA być może włączy mi się jakiś krytycyzm. Ale po pierwszym koncercie Toola, w jakim dane mi było uczestniczyć absolutnie nie mam ochoty narzekać. Pozostaje nadzieja, że panowie nie każą polskim fanom znów 12 lat czekać na kolejne spotkanie na żywo nad Wisłą.
Bardzo udana impreza. Skutecznie dobrany zestaw gwiazd sprawił, że we wtorkowy wieczór w krakowskiej Tauron Arenie pojawił się nadkomplet publiczności – a to nie jest oczywiste nawet przy weekendowych koncertach aktualnych gwiazd pop odbywających się w tym miejscu. Frekwencyjny i artystyczny sukces imprezy nie pozostawiają wątpliwości co do tego, czy Impact Festival w Krakowie zagrzmi po raz ósmy. Pytanie jest jedno – jakich wykonawców Live Nation zaproponuje na następną edycję tej ciekawej imprezy? Czekam niecierpliwie na pierwsze wieści co do zawartości kolejnej odsłony tego święta rockowej muzyki.
Zdjęcia, tekst: Sobiesław Pawlikowski